Na talerzu Morra

Autor: Karolina 'Viriel' Bujnowska-Brzezińska

Na talerzu Morra
Spijał słodycz z karminowych, lśniących warg rozchylonych lekko, niczym płatki najpiękniejszego kwiatu, wilgotnych jakby za sprawą cudownej rosy. Gdy zatapiał dłoń w miękkim jedwabiu hebanowych włosów, druga zachłannie i pożądliwie wędrowała po smukłej tali. Czuł jak wdzięcznie drży w jego ramionach, jak z pasją oddaje każdy pocałunek, każdą pieszczotę. Połączenie uroku i temperamentu, zaklęte w przecudnej urody ciele, to wszystko o czym mógł marzyć tej nocy.

- Jesteś boginią, o pani...

Nagradzał cichym szeptem każdy jej ruch, przynoszący mu tyle radości. Podziwiał delikatny rumieniec, który zdobił jej lico, gdy lekko przygryzała czerwień warg i prężyła ciało w rozkoszy jego pieszczot. Znosił z radością każdy mocniejszy dotyk jej dłoni na swoich plecach, uśmiechał się lekko, gdy paznokcie znaczyły kolejne szlaki upojnej wędrówki.

- Pani, jaśnie pani! – Cichutkie pukanie do drzwi i wystraszony głos Julietty, młodej i roztrzepanej, ale za to wiernej swojej pani pokojowej, wyrwały ich z miłosnych uniesień. – Pani, mąż powrócił do domu!
- Na Sigmara – westchnął szybko, acz niechętnie, zrywając się z pościeli.
- Jego w to nie mieszaj, miły – położyła mu palec na ustach, uciszając narzekania. – Kiedy się znów ujrzymy? – spytała, okrywając w pośpiechu swoje wdzięki nocnym strojem.
- Najdalej za dzień lub dwa, rozkoszy ty moja – skradł jeszcze drobny pocałunek, nim praktycznie siłą skierowała go w stronę balkonu.

Nigdy nie lubił salwować się ucieczką na żadnym polu walki, na jakim przyszło mu stawać. Przeciwnikowi zawsze spoglądał śmiało w oczy, gotów mierzyć się ze swoim wyzwaniem choćby i do samych bram Morra. Podobnież bywało z długimi dysputami w arcynudnym, nadętym, szlacheckim towarzystwie czy nawet z najzuchwalszymi zakładami w pijackim gronie najwierniejszych kompanów. Jochanes był już po prostu taki, że nigdy nie oddawał pola. No poza tym jedynym wyjątkiem, gdy pole owo było małżeńską alkową, a pan domu akurat wcześniej postanowił wrócić z proszonego wieczoru. Cóż, i takie niewygody był w stanie znosić dla wdzięku i urody kobiecej.

Jeśli dodać do tego, że Izabell była kobietą wartą wszystkich jego usilnych starań i zabiegów, nie dziwi, że nawet mało bohaterski rajd przez ogrody połączony z wdziewaniem i dopinaniem garderoby nie umniejszył jego radości.

[...]

***

Nadeszli od południowej strony, wyłonili się z ciemnego lasu i przecinając bure pola, ruszyli prosto na osadę. Nie biegli, nie ryczeli, nie wzywali imion swych plugawych bogów. Po prostu szli, świadomi swojej przewagi i pewni zwycięstwa. Nawet nie był w stanie ocenić, czy to już wszystkie siły. Ritzke zaklął. Nie mógł dostrzec niczego wyraźnie, wieczorny półmrok i strugi deszczu, lejące się z ołowianego nieba, uniemożliwiały to skutecznie do tego stopnia, że nawet luneta przestawała być pomocna. Ale nawet słaby zarys zbliżającego się oddziału, niewyraźne kontury sylwetek plugawych kreatur, wystarczył by popsuć mu humor jeszcze bardziej. Tam, pod Midddenheim, byłaby to zaledwie garstka – kropla w morzu Chaosu. Tu stanowili poważną siłę, na dodatek, podporządkowaną jednemu przywódcy. Szli niemalże karnie… Gdyby miast kudłatych, nieproporcjonalnych grzbietów, powykręcanych w paskudnych grymasach byczych i koźlich pysków oraz dźwigających ciężkie rogi łbów mieli jednolicie skrojone mundury, wyglądaliby jak oddział cywilizowanej armii.


Pobierz całe opowiadanie - PDF 1,57 MB