Sebastian Voltz

Autor: Kenryl

Sebastian Voltz
Bycie prawnikiem niewątpliwie ma swoje zalety. Wiadomo jednak, że prawnikiem nie zostajesz ot tak. Najpierw warto ukończyć szkołę, świecką albo świątynną. Daje to tytuł bakałarza. To jednak nie koniec. Kolejnym krokiem jest pójście na studia i zdobycie magistra, po ukończeniu nauk ścisłych – quadrivium. Dopiero trzeci krok oznacza studia właściwe. Ukończenie studiów na tym kierunku do łatwych nie należy, ale gdy zdobędziesz już doktorat i miejsce w kancelarii, wówczas zyskujesz również szacunek i odpowiednią pozycję. Jeżeli jesteś dobry, dostajesz trudniejsze sprawy, za które też otrzymujesz odpowiednio większe wynagrodzenie – oczywiście pod warunkiem, że je wygrasz. Wiąże się to również z prestiżem. Koledzy Ci zazdroszczą, pryncypał chwali, sieć kontaktów rośnie, a wielu ludzi interesu oferuje zniżki na swoje towary bądź usługi, bylebyś tylko znalazł czas na rozwiązanie ich problemów na płaszczyźnie prawnej. Żyć nie umierać.

Jednakowoż ta profesja wiąże się również i z pewnymi komplikacjami. Wielu jest takich, którzy próbują się Ciebie pozbyć – czy to łapówkami, czy też w bardziej bezpośredni sposób. Ponadto w wielu sprawach potrzebujesz odpowiednich dokumentów, w których pozyskaniu imperialna biurokracja wcale nie pomaga. Świadkowie też potrafią być prawdziwym utrapieniem. Jedni kłamią, innych trzeba odpowiednio nakłonić do złożenia zeznań, a jeszcze inni mają dobre chęci, ale tuż przed procesem okazuje się, że miast na rozprawę trafiają wprost do Królestwa Morra.

Najgorsza jest jednak sytuacja, gdy żyjesz ze świadomością, że studia prawnicze nie były Twoim pomysłem, a bycie imperialnym jurystą jest dla Ciebie marnowaniem czasu. Wówczas każdego razu, gdy wypełniasz papierkową robotę, zastanawiasz się: Co ja tutaj robię do cholery?. Mój ojciec – notabene, w którego kancelarii pracuję – zwykł mawiać: Nigdy nie patrz za siebie, Sebastianie. Przeszłość jest bowiem siedliskiem demonów. Dziś, będąc już dorosłym człowiekiem, jestem w stanie pojąć głębszy sens tych słów. Niemniej jednak od przeszłości ciężko uciec. Przekonałem się o tym po ukończeniu studiów.

Rok 2500 to był dobry rok. Opuściłem wówczas szkołę adwokacką w Dunkelburgu z podniesionym czołem. W końcu szkolny koszmar dobiegł końca i trzeba było to uczcić. Miałem jeszcze trochę pieniędzy ze stypendium i postanowiłem je należycie wydać. Rzecz jasna przez należycie mam na myśli dziewki i alkohol. Klasyczne, można by rzec, lecz jak to się mówi: Czasami sprawdzone metody są najlepsze. Zabawa trwała ładne kilka dni, w ciągu których udało mi się przepuścić parę złociszy – wszystko, co miałem, jeśli mam być szczery. Szóstego dnia, kiedy już na dobre wytrzeźwiałem, postanowiłem zapisać się do miejscowej gildii prawniczej i tym samym zdobyć pozwolenie na pełnienie zawodu.

Takie sprawy najlepiej załatwiać szybko. W moim misternie uknutym planie był jednak pewien zgrzyt. Duży zgrzyt, mówiąc szczerze. O ile sama rekrutacja problemem nie była, to niestety zapłacenie za licencję już tak. Główkowałem nad tym długo, ale nikt ze znajomych nie chciał mi pożyczyć ani pensa. Podejrzewam, że wynikało to z faktu, iż w przeszłości nie byłem zbyt oszczędny, zapożyczałem się dosyć często i później miałem problemy ze zwróceniem pieniędzy. Ojca też nie zamierzałem o nic prosić, bo przecież wedle jego wizji, jakakolwiek pomoc ze strony rodziny nie wchodziła w grę. Sam musiałem sobie radzić z własnymi problemami. W zasadzie nie mam mu tego za złe, bo dzięki temu wyrosłem na zaradnego jegomościa. Niemniej tamtego dnia kompletnie nie miałem pomysłu na załatwienie pieniędzy, więc pozostało mi tylko siąść przy karczemnym stole i golnąć parę głębszych. Miałem szczęście, że karczmarz Hugo był moim starym znajomym, więc postawił mi kielich na swój koszt.

Gdy już kończyłem zmagania z ostatnim kieliszkiem do mojego stołu dosiedli się ludzie, jakich nie spodziewałem się tu spotkać. Byli to Wolf, Leo, Max i Lars – paczka przyjaciół z pierwszych lat studiów. Straciłem z nimi wtedy kontakt, bo zostali wydaleni z uczelni po tym, jak dziekan odkrył, że płacili bakałarzom, by mieć względnie dobre oceny. Następnie po całej czwórce słuch zaginął. Najbardziej mi było szkoda Wolfa. Znałem jego rodziców i wiedziałem, że para ambitnych uczonych wydziedziczy swego syna.

Tego wieczoru piliśmy, jedliśmy i wspominaliśmy stare czasy. Okazało się, że chłopaki wcale się nie zmienili. Nadal kombinowali w życiu jak łysy koń pod górę. Sformowali coś w rodzaju złodziejskiego gangu, który okradał co bogatszych mieszkańców Dunkelburga. Ponadto robili to bez wiedzy Północy – jednej z czterech organizacji przestępczych, zwanych potocznie Północą, Południem, Wschodem i Zachodem, które rządziły miastem – co oczywiście było pomysłem Wolfa. Ten sam świr i ryzykant pożyczył mi pieniądze na kupno licencji. Następnego dnia się rozstaliśmy, wymieniwszy się wcześniej adresami.

Egzaminy gildii zdałem, licencję wykupiłem i zostałem przydzielony do kancelarii ojca. Tam wygrywałem sprawę za sprawą, aż w końcu uzbierałem sumę nieco przekraczającą mój dług. Wysłałem wieści do chłopaków, nalegając, byśmy spotkali się wieczorem w umówionym miejscu. Nie pojawili się jednak, więc trochę się zmartwiłem. W końcu z tą czwórką mogły się stać niedobre rzeczy, z uwagi na ich styl życia. Udałem się w kierunku opuszczonej kamienicy w dzielnicy Undstag – miejsca, które dumnie zwali domem.

Po drodze spotkałem obitego i przerażonego Maxa. Mówił, że ludzie Północy ich dorwali i póki co, przetrzymują w kamienicy. Co ja zrobiłem? Oczywiście poszedłem tam z Maxem. Wiedziałem, że pakuję się w głębokie i wyjątkowo śmierdzące gówno, ale byłem im to winien. Poza tym też byłem z natury ryzykantem, choć przez większość swojego życia potrafiłem pohamować swoje zapędy.

Dzięki Ci, Ranaldzie, za moją wrodzoną charyzmę. Dobra gadka wystarczyła, aby udało mi się przekonać oprychów do tego, by przestali tłuc chłopaków po mordach. Zaprowadzili mnie do swego szefa, w celu – jak to wówczas powiedziałem: Rozwiązania sprawy w cywilizowany sposób.

Okazało się, o czym wcześniej nie miałem pojęcia, że Herr Metzger – Książę Północy – jest moim stryjem ze strony matki, po której słuch dawno zaginął. W skrócie tylko mogę powiedzieć, że romans moich rodzicieli był burzliwy, namiętny i w pewnym sensie zakazany. On był prawnikiem, ona oszustką. Oczywiście ojciec doskonale o tym wiedział i niejednokrotnie krył ją, wykorzystując w tym celu swoje kontakty. Owocem ich romansu byłem ja. Podobno po porodzie moja matka zwyczajnie się ulotniła.

Porozmawiałem z moim stryjem o zaistniałej sytuacji. Niestety fakt, że jesteśmy rodziną, w ogóle go nie obchodził – interes, to interes w końcu. Musiałem mu dać coś w zamian za pozostawienie chłopaków w spokoju. Sytuacja na szczęście nie była patowa, bowiem Hans "Aptekarz" Wogt – gruba ryba w mieście, podległy Północy – był oskarżony o handel zakazanymi substancjami, wymuszenia i trucicielstwo. Dowody były ciężkie, a sam "Aptekarz" przyznał się do wszystkiego na torturach. Jednak ja miałem pewien plan i powiedziałem Metzgerowi, że jestem w stanie wyciągnąć Wogta z tego szamba i tym samym uchronić Metzgera oraz jego współpracowników od poważnych kłopotów. W zamian za to miał zostawić bandę Wolfa w spokoju i dać im niezależność na części swojego terytorium. Umowa została zawarta, a jedyna droga odwrotu prowadziła do Ogrodów Morra.

Plan był dosyć prosty, przynajmniej w teorii. Straż miejska akurat zbierała ze ścian domostw listy gończe za Wogtem. My jednak wcześniej zabraliśmy jeden. Zamierzaliśmy znaleźć sobowtóra, a przynajmniej kogoś choć trochę przypominającego Wogta. Wolf i reszta popytali znajomych we wszelkich mordowniach, jak i po ciemnych zaułkach.

Ten pomysł był szalony, ale jakimś cudem udało im się dorwać gościa, który – Sigmar mi świadkiem – mógłby być bratem "Aptekarza". Lars i Leo trochę go upili i zaprowadzili do kamienicy. Ja w tym czasie narobiłem zamieszania najpierw w kancelarii, a potem w sądzie. Udało mi się odegrać swoją rolę i przekonałem część osób, że mają nie tego człowieka, co trzeba. Rozprawa miała się odbyć za dwa dni i nakazano, abym w asyście straży doprowadził tego prawdziwego przed oblicze sprawiedliwości. Umówiłem się z chłopakami, że stłuką go na kwaśne jabłko i pozostawią późnym popołudniem za budynkiem karczmy Cycata tancerka. Wszystko, póki co, szło jak po maśle.

Na procesie zakuto nieznajomego w kajdany i stanął obok prawdziwego Wogta. Ach, ci imperialni skrybowie. Pismo to może i mają ładne, ale rysowanie portretów nigdy nie było ich mocną stroną. Dlatego też zarówno "Aptekarz", jak i ten drugi pasowali do przedstawionej podobizny przestępcy. Na sali sądowej wyperswadowałem wszystkim, że ten nowoprzybyły jest prawdziwym "Aptekarzem", a ten drugi tylko niewinną ofiarą. Oczywiście nie było łatwo, bo przecież ten się przyznał do wszystkiego na torturach! Ach ta ciemnota. Pewne rzeczy powinno się pozmieniać w kodeksie prawnym.

W każdym razie – z pomocą sądowego oprawcy – udowodniłem, że człowiek może powiedzieć wszystko, kiedy chce uniknąć cierpienia fizycznego. Podczas tortur naszego sobowtóra to ja zadawałem mu pytania. Dzięki temu – choć z pewną dozą zmieszania – sędzia wraz z ławą przysięgłych uznali go winnym. "Aptekarza" puszczono wolno. Takiej akcji nigdy nie wykombinowałem i szczerze mówiąc, czułem, że narobię w gacie. Przecież jeden fałszywy ruch a byłoby po mnie. To mnie by wsadzili na łoże tortur! Na szczęście jednak wszystko dobrze się skończyło, a kilka dni później ludzie mego stryja złożyli nam podziękowania od niego.

Po tym całym bałaganie wszystko w zasadzie wróciło do normy. Chłopaki robili swoje, ja swoje. Wciąż jednak miałem problemy z dokumentami. A to jakiś gamoń zapomniał mi pieczątki przystawić, a to podpis się nie zgadzał. Razu pewnego, przyglądając się mojej licencji prawniczej, doszedłem do wniosku, że przecież takie coś można podrobić bez większych problemów. Wystarczy poćwiczyć trochę pisanie, znaleźć na targu odpowiedni atrament, spreparować mało skomplikowane pieczątki i voila! – jak to mówią bretończycy.

Przez ładnych kilka dni myśli te nie dawały mi spokoju. Zawyrokowałem w końcu: Czemu nie?. Zapisałem się do pewnego skryby na lekcje kaligrafii. Porozmawiałem też z Wolfem – on zawsze był taki sprawny manualnie. Wszystko zajęło mi około roku ciężkiej pracy. Chłopaki wykradli próbki pieczątek i dokumentów, usiadłem z tym wszystkim przy biurku i takim sposobem, po kilku godzinach, udało mi się niemal idealnie spreparować swoją licencję. Później robiłem to z innymi dokumentami, aż niewinna zabawa przerodziła się w coś więcej.

Punkt kulminacyjny nadszedł, gdy prowadziłem sprawę Fulko Steinhagera – kupca, posądzonego o kradzież i oszustwo. Musiałem wówczas zdobyć pozwolenie na wgląd do jego teczki w siedzibie gildii rodu Steinhager. Rzut okiem na charakterystyczne brzuszki liter b i p. Pismo lekko pochyłe, pisane cienkim piórem i ciemno-smolistym atramentem. Pieczątka dosyć prosta, przedstawiająca łeb dzika, druga beczułkę z literą S w środku. W dodatku dokument nieco poszarpany, co znaczy, że skryba użył grubszego pergaminu arabskiego, który tworzony jest warstwami. Oryginał sprawdzony, godzinka czasu na wykonanie dokładnych kopii stempli, godzinka na ładne przepisanie całego tekstu na drugi pergamin i praca skończona. Kupcy nic się nie zorientowali i mogłem bez skrępowania grzebać w ich papierach.

Od tamtej pory regularnie praktykowałem fałszerstwo. Robiłem to zarówno dla siebie, jak i na zlecenie. Wolf i reszta załatwiali mi próbki, a ja podrabiałem. Interes kwitł. Czy jestem przestępcą? Oczywiście, że nie! Przestępcami są gwałciciele, mordercy i wszelkiej maści męty. Ja po prostu znalazłem sposób na walkę z nieuczciwymi i aroganckimi urzędnikami. Znalazłem sposób, by obejść zbędne przepisy i procedury, które tylko sprawiają wszystkim kłopoty. To, co robię, jest prawdziwą sztuką. A ja sam jestem artystą.


Sebastian Voltz
Rasa: człowiek
Aktualna profesja: fałszerz
Poprzednia profesja: żak



Umiejętności: plotkowanie, wiedza (Imperium), znajomość języka (staroświatowy) +10, czytanie i pisanie +10, przeszukiwanie, nauka (prawo) +10, przekonywanie +10, spostrzegawczość +10, znajomość języka (klasyczny), rzemiosło (kaligrafia), rzemiosło (sztuka), wycena, targowanie, sekretne znaki (złodziei)

Zdolności: błyskotliwość, bystry wzrok, charyzmatyczny, etykieta, geniusz arytmetyczny, żyłka handlowa, talent artystyczny