Pajęczyca

Autor: Michał 'Furiath' Markowski

Pajęczyca
Ręka drży, a powieki same opadają ze zmęczenia po wydarzeniach ostatnich dni. Nie dziwcie się przeto, że pismo me koślawe, a litery odbiegają od wzorów zalecanych w światłych uczelniach. Pomimo wyczerpania opiszę wszystkie wydarzenia jakie pamięć i serce ostawiły. Może czytając te wolumina podrzędnego skryby, któren zamiast ciągnąć swą skromną pracę w middenheimskim Collegium Theologica pokusił się wizją dwóch tysięcy złotych koron, pomiarkujecie, iż wielkim głupcem byłem, a o wszelakie nieszczęścia na mnie spadające, ze wszech miar, sam Bogów prosiłem ignorancyją swoją. Lecz nie tyle idzie mi o morał, co wierne oddanie niezwykłych dziwów i ostrzeżenie przed wielkim niebezpieczeństwem, jakie wam grozi. Przed Pajęczycą.


Kwit

Jak to się wszystko rozpoczęło, nie potrafię sobie jasno przypomnieć, starczy rzec, że kłopoty poczęły się od czasu, gdy wpadł nam w ręce postrzępiony, stary kwit opiewajacy na wartość dwóch tysięcy złotych koron. Ręcznie ktoś jeszcze nagryzmolił "23, Lombart Fierbluncha". Kołatka powiedziała, że znalazła go w zaułku, lecz nie dawaliśmy temu wiary. Krasnolud Sroghmir zoczył, że papier nie był nigdy przemoczony, a przecie od tygodnia lał deszcz. Fakt, pogoda była tak paskudna, że nawet szczury o księżycu nie wychodziły z kanałów. Nie wadziliśmy się wszelako o to. Pieniądze w Middenheim nie mają pochodzenia, jak zwykł mędrkować mój dziadko. Kołatka dała mi kwit na przechowanie. Jej znajomi mieli równie lepkie palce jak ona, więc wolała być przezorna.

Pomimo że każde z nas mieszkało w Mieście Wilka od dłuższego czasu, lombard Fierbluncha raził pustą nazwą i niczym inszym. Fierblunch, żadnych skojarzeń, nic... Zasięgnęliśmy niezwłocznie języka, lecz nawet mój dziadko, który zaprzedał niemal cały dom w miejskich lombardach, wzruszył bezradnie ramionami. Sroghmir miał przyjaciół w Komisji Handlu i Podatków, a ja uprosiłem znajomego skrybę z Gildii Kupieckiej o pomoc. W obu instytucyjach kazano nam uzbroić się w cierpliwość. Czekaliśmy więc...


Dziwne spotkanie

Ktoś szedł za mną. Wieczorem wracałem ze skryptorium do domu. Deszcz bębnił o bruk, a z kanałów wyzierały śmierdzące opary ścieków, fekaliów i Bogowie wiedzą czego jeszcze. Mała postać opatulona w postrzępione łachmany wlokła się za mną od dłuższego czasu. Złodziej, rzezimieszek, bandyta - mignęło mi przez myśl i omal nie narobiłem w portki ze strachu. Wszak byłem jeno zwykłym skrybą, prostym pismakiem. Jedyne, na co się zdobyłem, to udawanie, że niczego nie postrzegłem. Szybkimkrokiem pomknąłem ku dzielnicy Południowej. W pewnym momencie, na gwarnej uliczce, owa postać krzyknęła na mnie. Nie po imieniu, lecz tak zwyczajnie. Lekko ochrypły głos niemłodego już mężczyzny: "Hej, stój! Zatrzymaj się, szanowny panie!". Przyspieszyłem kroku i obejrzałem się, drżąc bardziej ze strachu niźli zimna. ...Tylko skrybą, biednym skrybą... – myślałem. Gonił mnie jego okrzyk: "Stój mówię!". Wtedy z jakiegoś zaułka dało się słyszeć raz po raz zawołanie "Miejsce! Straż! Miejsce!", a zaraz potem ciężkie kroki.

Na moją ulicę wyszło pięciu zbrojnych w kolorach i rynsztunku Straży Miejskiej. Zatrzymali się przy jakimś sklepie i wszczęli dysputę o wystawie. Podówczas, gdyż przy nich przybyło mi odwagi, wstrzymałem kroku i zwróciłem się do tajemniczego mężczyzny.

"Czego pan chce?" - mój głos zadrżał jak struna elfickiej mandoliny.

Niski mężczyzna rozejrzał się wkoło bacznie i postąpił kilka kroków naprzód. Z wielkim wahaniem, rzekłbym wysiłkiem. Od razu przyszedł mi na myśl człek, który lęka się wysokości, a przymuszono go, by podszedł ku krawędzi bezdennej przepaści. Teraz pochwyciłem okiem krople deszczu spływające po jego kruczej brodzie oraz żabie oczy, strasznie przekrwione, atoli nie podobne do alkoholowego spojrzenia.

"Nie wstępuj na Sieć, głupcze... Mogą cię rychło znaleźć, a przecież szukają, nie?" - mówił strasznie niewyraźnie. Wariat, pijak, żebrak, czy głupi żartowniś? - "Mam przesyłkę dla szanownego pana... Lepiej, żeby pan to wziął..."

Spod obszarpanego płaszcza wyjął małą torebkę i wyciągnął w moją stronę. Lecz nie przybliżył się nawet o krok. "Od kogo?" - zapytałem. Chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w ustach, a wzrok utkwił gdzieś za moimi plecami. Słyszałem głosy strażników, ale nie ważyłem się odwrócić. Nóż w plecach i brak sakiewki, pamiętałem jak dziadko opowiadał o tych numerach. Wtem nieznajomy zaczął cofać się, mamrocząc coś do mnie. Deszcz bębnił o bruk i - u licha - nie słyszałem jego słów! Wyłapałem tylko jedno, które powiedział bardzo wyraźnie z niepowstrzymaną grozą – "pajęczyca". Potem wrzasnął, odrzucił paczuszkę na bruk i pobiegł w mrok uliczek. Próbowałem odszukać wzrokiem to, co go strwożyło, ale prócz kilku przechodniów zaganianych za swoimi sprawami, nic inszego żem nie dojrzał. Podniosłem paczuszkę i otworzyłem ostrożnie. Znalazłem puzderko z drobnym zielonym proszkiem i zmoknięty pergamin, na którym stało:

Szanowny Panie, skoro On przybędzie proszę głęboko wdychać ten proszek. Bez obawy, to pomoże. Niech Pan ma baczenie na siebie i przyjaciół. Podpis "Silke". Na puzderku było jeszcze wyryte "U Loriego, Zakład Alchemiczny, Stary Kwartał". Zdziwiłem się, że w tak nędznej dzielnicy mieści się podobny sklep, ale myśli me zaprzątnęło dziwne ostrzeżenie. Silke - kto to był?


Nocna wizyta

Tego samego wieczora polazłem do krasnoluda. Spotkałem tam Kołatkę i powiedziałem im o dziwnym człeku oraz jego przesyłce. Natomiast krasnolud Sroghmir rzekł nam, iż jego dobry druh z Komisji Handlu i Podatków przekazał, że wszelakie dokumentacje lombardu Firbluncha zaginęły. A to miało znaczyć, że komuś zależy, by lombard pozostał wielką niewiadomą. Druh owy był na odpowiedzialnym i intratnym stanowisku, wynikało więc, iż papiery Fierbluncha krył ktoś stojący naprawdę u władzy Komisji, nie zwykły urzędasina, czy poborca. O tym i o podobnym gawędziliśmy u Sroghmira. Brodacz wyszukał parę butelek Reikland Hocka i nasza wizyta przeciągnęła się nieco. Już po czwartej butelce legliśmy morzeni marami sennymi. Słyszałem jak Kołatka chrapie i odtąd jej urok prysł na zawsze.

Śnił mi się jakiś koszmar i obudziłem się zlany potem. Ku memu zdziwieniu krasnolud siedział z otwartymi oczyma i nasłuchiwał, niestety chrapanie Kołatki przeszkadzało mu w tym niezwykle. Obudził ją i nakazał nam być cicho. Zimny dreszcz przebiegł nam po plecach, bowiem wespół wyczuliśmy „obecność”, złe i niepokojące uczucie. Potężną, zbliżającą się obecność. Strach odjął mi mowę, dostrzegłem też krople potu spływające po czole Sroghmira. Ktoś szedł ku końcu korytarza, ku naszemu pokojowi. Po chwili zapukał. Cichutko, grzecznie.

- Czego? - warknął Sroghmir. - Spać nie dają, alkoholicy...
- Proszę otworzyć. Jestem właścicielem kamienicy i muszę z panem porozmawiać - odpowiedział mu miły męski głos. Krasnolud spytał jeszcze, czy w takie ważne i ruszył ku drzwiom.

Wtem to, gdzieś z głębi korytarza, rozległ się przeraźliwy krzyk:
- Nie! Nie otwierajcie drzwi! Na Bogów, nie...

Świst, łomot i krzyk się urwał. Lecz i tak poznałem ten głos. Należał do owego mężczyzny, który szedł za mną kilka godzin wcześniej.

Następnie wielka siła huknęła w drzwi, wyrywając mi na ułamek sekundy serce z piersi. Pierwej raz, później znowu. Drewno zatrzeszczało, zawiasy zawyły rozpaczliwie. Potem ucichło wszystko. Kołatka, pomimo moich protestów, nakazała Sroghmirowi rychło rozewrzeć drzwi, a sama stanęła z boku, ze sztyletem gotowym do ciosu. Ja wyjrzałem za okno, obserwując śliski od wody dach kamienicy w odległości małego skoku... Krasnolud uchylił drzwi.

Głęboki, pusty korytarz. Ciemne i chropowate ściany. Dalej, w głębi, ktoś leżał. Domyślałem się kto. Niezwykłe uczucie bliskości jakiejś siły minęło, choć krasnolud był ciągle niespokojny. Pamiętam, jak biedak rzekł "Sprawdzę, czy żyje" i uczynił krok za próg pokoju. Nic. Potem, bardzo ostrożnie stąpał wąskim korytarzem w kierunku zwłok. Bogowie, czemuż wylazł z pokoju?! Kiedy był tuż przy ciele z sufitu opadły białe nici i w ułamku sekundy porwały krasnoluda do góry. W tym świetle widzieliśmy jeno jego majtające w powietrzu nogi. Następnie, nim Kołatka zdołała coś przedsięwziąć, chlusnęła krew i krasnolud padł, a jego ciałem wstrząsały drgawki. Omal wtenczas nie zmoczyłem gaci. Potem ujrzeliśmy, jak z góry zeskoczył wysoki, łysy mężczyzna. Padł na ugięte nogi, podpierając się oburącz i spojrzał na nas. Jego dłonie były splamione krwią. Uśmiechnął się. I raptem, jak nie runie na nas! Bogowie, nawet teraz drżę, kiedy to wspomnę!... Gnał ku nam na czworakach, jak jakiś nieludzki stwór i w owej dzikiej szarży skoczył na ścianę i sufit, klejąc się do nich, niczym mucha lub pająk!

Kołatka pisnęła i zatrzasnęła drzwi, opuszczając zasuwę. Drzwi ugięły się pod potężnym ciosem. Pomiarkowałem, że to o nim ostrzegała mnie kartka i właśnie On nadszedł. Wyjąłem puzderko i jąłem wdychać zielony proszek. Pokręciło mnie straszliwie i na kichanie wezbrało. A drzwi pękały. Krzyknąłem coś do Kołatki, chyba żeby biegła za mną i wylazłem na gzyms.


Gonitwa

Skoczyłem na dach, ześlizgując się kilka dachówek na dół. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się nieco głupie, że krasnolud, podziemny wojownik, wynajął pokój na najwyższym piętrze kamienicy. Wtedy jedynie srogo kląłem patrząc na ciemność pod swoimi stopami, gdy skakałem z dachu na dach. Kołatka biegła tuż za mną. Słyszałem także jego. Wiatr świstał i napierał z całych sił, a ja zaklinałem go, by nie strącił nas z dachu, jak dziecko grające w kulki. W biegu wyrzuciłem swą torbę i wszystko, co mi ciążyło. To był bieg o życie.

Aż naraz świat zaczął zmieniać barwy. Niebo zalała jasna purpura pomimo bezksiężycowej, deszczowej nocy. Rozbolała mnie głowa, a oczy piekły gdzieś od środka. Proszek, jakim wdychał, objawił swe działanie. Budynki poczęły się poruszać, wolno i ociężale jak wielkie kamienne potwory. Sunęły z mozołem przed siebie, ocierając się z chrobotem, że ściany pękały. Niektóre wybijały się w górę, insze poczęły maleć. Drżały i zmieniały kształty. A wszystko było oplecione białymi sznurami.

Świat powoli wracał do normalności, lecz nie byłem zdolny rozróżnić właściwych sylwetek i krawędzi. Widziałem zaś z pełną wyrazistością biały szlak, którym biegłem. Składały się na niego budynki, ulice, dachy karczm i sklepów. Przypominało to bieg po wielkiej, splątanej... pajęczynie.

Obejrzałem się. Kołatka gnała za mną, a trochę dalej pędził szary, obleśny kształt. Nie wiem, jak zdołałem uciekać w tym stanie, bowiem nie dostrzegałem krańca dachów, ni gzymsów. Po prostu biegłem. Aż stało się to, co się musiało stać. Usłyszałem swój krzyk. Biała droga znikła, spadłem z niej. Uczepiłem się krawędzi budynku, lecz była tak śliska, że całe siły wkładałem w utrzymanie się na niej. O podźwignięciu się nie było mowy. Jeno zwykły, biedny skryba... Kołatka zafurkotała w skoku nade mną. Lecz szary stwór zatrzymał się na samej krawędzi białej drogi. Nie skoczył ku mnie. Nie wiedziałem, co jest tego powodem, wszakże dotąd radził sobie znakomicie. Gdyby to zrobił, byłbym całkowicie w jego mocy. Powstrzymała go jakaś niewidzialna granica. Jakieś tylko mu znane powody nie pozwalały jej przekroczyć, może te same, które wstrzymały brodatego mężczyznę, gdy szedł za mną. Czyżby lękał się zejść z białej linii?

Stał na sąsiednim wyższym dachu. Ledwie widzieliśmy jego sylwetkę wśród rozszalałej nocnej wichury a choć moje oczy postrzegały świat jako bezładny zlepek barw, jego widziałem dosyć dobrze. Wydawało się, że ma nienaturalnie długie ręce, jest też zaskakująco wysoki i chudy. Znagla machnął ręką, z której wystrzeliła biała nić. Uderzyła tuż koło mojej głowy i, ku memu zdumieniu, przykleiła się do ściany budynku. Potem opadła. Próbował tak kilkukrotnie, mierząc w mą osobę, lecz wiatr był tak silny, że ani jedna z nici nie wyrządziła mi krzywdy. Kołatka w tym czasie zawróciła i pomogła mi wgramolić się na dach.

Odbiegliśmy, a on nas nie gonił. Później, aż do świtu, siedzieliśmy na czyimś strychu, wsłuchani ze zgrozą w krople deszczu bębniące o dachy i we własne oddechy. Narkotyk przestał działać i trząsłem się w lodowatych drgawkach, miotany przy tym gwałtownymi wymiotami. Słyszałem też, jak dziewczyna łkała, głaszcząc srebrny pierścionek – podarek okazjonalny od Sroghmira.


Alchemik

Brudni i obszarpani nie znaleźliśmy na tyle odwagi, ażeby powrócić do domów. Skoro ten ktoś znalazł krasnoluda, wiedział pewnikiem gdzie mieszkamy. Zgadywałem, czego chciał - kwitu.

Spytałem Kołatkę wprost, czy go ukradła? Wzruszyła jeno ramionami. Zaproponowałem oddanie sprawy w ręce władz, Straży Miejskiej tudzież Templariuszy Białego Wilka. Kołatka nie chciała o tym słyszeć. Trwożyła się, że ci poczną węszyć i dojdą do kwitu. A wtedy z dwóch tysięcy złotych koron ostałaby nam się figa z makiem. Zresztą, jak mniemam, bardziej obawiała się, że władze spytają, skąd ma ten kwit i nie zadowolą się wzruszaniem ramion.

Nie pozostało nam nic inszego, jak odnaleźć sklep alchemika. "U Loriego, Zakład Alchemiczny, Stary Kwartał". Jedyny ślad, jaki mieliśmy. Po długotrwałych i mozolnych poszukiwaniach znaleźliśmy ów lokal w samym środku Starego Kwartału, najpodlejszej dzielnicy naszego sławnego miasta. Wuja Kołatki zadźgano tutaj, kiedy opierał się oddać swój nowy pikowany kaftan. Gdyby mój dziadko zmiarkował, że bywam w takich miejscach, chyba by mu serce pękło.

Czyżbyśmy prezentowaliśmy się inaczej, niźli te osobliwe typki warujące po zacienionych kątach? Obdarci i uświnieni po nocnych eskapadach, wtapialiśmy się w Stary Kwartał i tylko dopełnialiśmy jego śmierdzącego kolorytu.

Zakład alchemiczny wciśnięty był pomiędzy dwie obdrapane, przytłaczające go kamienice. Z frontu wejścia stało paru krasnoludów o podejrzanych obliczach. Pożerali nas wzrokiem. Weszliśmy do maleńkiego pomieszczeniu spowitego szczypiącymi oparami i smrodliwymi wyziewami wydobywającymi się ze szklanych fiolek. Pośród tego ogólnego syfu trafiliśmy na alchemika, halflinga o prezencji miejskiego kata. Burknął coś na nas i kazał się wynosić. Zagroził chłopcami z zewnątrz.

Po krótkiej rozmowie, w której okazałem mu puzderko oraz padły słowa "pajęczyca" i "Silke", halfling złagodniał. Przykazał "chłopcom" nikogo nie wpuszczać i powiódł nas tylnymi schodami na wyższą kondygnację, takoż samo więziennie małą jak poprzednia. Przedstawił się jako Lori Heirosz, syn kogoś tam i tak dalej. Poczęstował nas bajeczną opowieścią, dobrą do trwożenia dziatek, gdyby nie fakt, że całkowicie w nią wierzyliśmy.


Pierwsza Kurtyna

Wiele, wiele lat temu do Miasta Białego Wilka przybył tajemniczy czarownik. Razem ze swoimi instrumentami i pomocami przywiózł wielkie czarne jajo. Czarnoksiężnik zniknął pewnego dnia w zagadkowych okolicznościach. Po zbadaniu jego komnaty orzeczono, iż zaginęło tylko czarne jajo. Nic więcej. Potem część jego mienia skonfiskowało miasto, a resztę zabrała Gildia Alchemików i Czarodziejów.

Niedługo później pojawili się Oni. Zaczęły się tajemnicze mordy i zaginięcia wielu osób. Pierwej tylko w dzielnicy Freiburg, następnie w całym mieście. Strażnicy Miejscy wiązali to z wojną gangów. Ale coś czyhało w powietrzu. Łowcy czarownic ostrzyli miecze, a niejednych kapłanów dręczyły koszmary. Nic się aliści nie stało.

Dopiero jakowyś uczeń czarodzieja odnalazł wśród fascykułów oddanych do Gildii tekst traktujący o starożytnej istocie zwanej Pajęczycą tudzież Królową. Nie wiadomo o jej początkach, fragment wierszowanego tekstu był plugawą modlitwą ku jej czci i obietnicą, że białe sieci spowiją cały świat za sprawą jej dzieci. Tak, miała dzieci. Znosiła jaja, z których wychodziło potomstwo. To właśnie Oni. Wyglądali jak ludzie, choć byli zwykle chudzi, wysocy, z tendencją do łysienia. Ale nie była to reguła. Pajęczyca posiadała całkowitą nad nimi władzę, dbali więc o nią i spełniali jej rozkazy, a w zamian otrzymali wielką siłę, moc poruszania się po wszelakich pochyłościach oraz plucia cienkimi nitkami wystrzeliwanymi z dłoni. Pracowali długie lata nad Siecią, bo właśnie ona była ich siłą.

Wyłącznie na Sieci, na Pajęczynie, mogli korzystać ze swoich zdolności, kiedy zeszli z jej białych wstęg byli słabi i bezbronni, tedy jeno wielka potrzeba zmuszała ich do zejścia z Pajęczyny. To ich słabość. Dlatego ciągle pracowali i tworzyli nowe sploty, nowe przejścia, nowe nici, stale rozszerzając Pajęczynę.

Chcieli opanować całe Middenheim, a później wyjść poza miasto. Na to potrzeba długiej, żmudnej i bezpiecznej pracy. By lepiej chronić Pajęczycę i Sieć wielu opanowało wysokie i odpowiedzialne urzędy. Każda z mijanych postaci może być plugawym potomstwem Królowej. Strażnik miejski, sympatyczny malec lub nawet Middenmarszałek.


Narkotyk

Na moje zapytanie, czy istnieje sposób, by ich odróżnić, Lori skinął twierdząco głową. Kilka lat temu odwiedziła go kobieta imieniem Silke. To od niej i jej przyjaciela dowiedział się wszystkiego, co nam dziś przekazał. Silke zdradziła mu tajemnicę produkcji Pyłu. Jest to narkotyk, którego główny składnik zawiera się w pośmiertnym śluzie jednego z tych stworów. Wdychającej go osobie zmienia się postrzeganie rzeczywistości. Lori podejrzewał, że zaczyna się wtedy odbierać świat, tak jak te stwory. Wyraźnie widać pojedyncze nici Sieci oraz prawdziwe oblicze tych istot – pająków. Co by uniknąć niebezpieczeństwa, starczy nie wchodzić na Sieć. Jest to jednak problem, albowiem Pajęczyna rozrasta się, przecina miasto na wszelakich sposoby, jej sploty krzyżują się w wielu punktach i jest coraz mniej miejsc bezpiecznych.

Niestety, istnieje pewna wada Pyłu. Jego zażywanie wyrządza szkodę na zdrowiu i duchu – uzależnionych gnębią okropne dolegliwości umysłu, a co słabsi wpadają w obłęd. Nie postrzegają już rzeczywistego świata. Widzą jeno Sieć i jej mieszkańców, a zwykli ludzie jawią się jako bezkształtna masa barw. Na skraju podobnego załamania był Hermann, kruczobrody mężczyzna, który dał mi paczuszkę i zginął na korytarzu, próbując nas ostrzec. Lori rzekł, że był to pomocnik i przyjaciel Silke.

Oboje uważali się za łowców, którzy opierają się Pajęczycy. Dostarczali mu śluzu, a on wytwarzał z niego Pył. Potem pojawiali się odebrać towar. Na szczęście Lori wiedział, gdzie mieszkają. Tu, na Starym Kwartale, w zadziwiającej bliskości Pajęczyny. Uspokoił nas, że zna Silke od paru lat i ręczy za nią. Ponoć nienawidzi ona Pajęczycy i jej pomiotów za wielką krzywdę, którą jej ongiś wyrządzili.

Spytaliśmy o lombard Fierbluncha. Halfling słyszał już kiedyś tę nazwę i kojarzyła mu się z naleśnikami. Nic ponadto. Tylko głupie naleśniki.

Na pożegnanie obdarował nas Pyłem. Wdychać go należy z dwóch kłykci, jeden wdech starcza na godzinę. Lori zapewnił, że mamy dość narkotyku na sześć godzin i napomniał, że po następne puzderka mamy się zgłosić z pieniędzmi i śluzem. Na wychodne szepnął do mnie "Pamiętaj, biedny skrybo, te stwory zabijają ludzi i karmią nimi Pajęczycę. Nie godzi się przymykać na to oczu. W końcu skrzywdzą tobie bliską osobę i co wtedy? Odwrócisz się w inszą stronę?". Kołatka w tym momencie wbiła wzrok w pierścionek od Sroghmira.


Łowcy

Ledwo żeśmy wyszli od halflinga, popróbowałem Pyłu. Kołatka nie chciała. Tym razem ulica poczęła się chybotać, ale tylko przez chwilę. Później barwy zmieszały się w zwariowaną paletę, a kształty zatraciły swoje kontury. Przechodnie jawili się jako amorficzna substancyja, a niebo nabrało odcienia purpury. Ruszyliśmy pod adres, jaki dał nam Lori. Nie wiem, jak długo szliśmy przez nędzne i rynsztokowe zaułki Starego Kwartału, gdyż po zażyciu Pyłu zatraciłem poczucie czasu. Wiem pewnikiem, że ktoś nas zaczepiał, lecz nie pamiętam, jak to się skończyło. Wędrując tak, nie dostrzegłem ni jednej białej linii Pajęczyny, ni potwornych sylwetek pajęczych stworów. W końcu znaleźliśmy dom Silke. Niska, zrujnowana baszta.

Lękiem przejmowało mnie to, że kilkanaście kroków dalej, wzdłuż uliczki biegło szerokie białe pasmo Sieci. Na jego krawędzi stał wysoki, chudy stwór. Nie zwracał na nas uwagi, był pochłonięty dziwną pracą - muskał łapami kamienną ścianę, głaskał fragment muru znajdujący się poza Siecią. Wtem jeden z kamieni, dotąd normalnych, znaczy jawiących się mi szarawo, rozbłysnął śnieżnym blaskiem. Stwór natychmiast rozpoczął głaskać następny kamień. Sieć się rozrasta, wspomniałem. Wolno, bardzo wolno, ale ciągle, bezustannie. Nie wiem, czy naprawdę to wyglądało tak, jak opisuję, czy też po narkotyku widziałem insze odbicie rzeczywistości. Jeśli to drugie, wtenczas zastanawiam się, jak normalnie wyglądałaby jego praca. Murarz wygładzający kamienie? Robotnik malujący ścianę? Straganiarz przesuwający swój kram szczyptę dalej?

Baszta stała opustoszała, w nędznym stanie. Kołatka rzekła, że widzi mnóstwo małych, zwykłych pajęczyn. Ja widziałem wyłącznie plamy. Nawet ona była szaroniebieskim zlepkiem barw. Weszliśmy wyżej, po skrzypiących schodach i przestąpiliśmy drzwi następnego pomieszczenia.

Widziałem jeno niewyraźne sylwetki, lecz wiem, że i tak wszystko dobrze obmyślili. Nie mieliśmy wielkich szans. Jak mi powiedziała później Kołatka, jeden siedział naprzeciwko wejścia i mierzył z kuszy, drugi biegł po schodach z dołu, a trzeci przyczaił się za drzwiami. Tego trzeciego w ogólnej szarpaninie Kołatka zrzuciła ze schodów. Ale nie były to stwory z Pajęczyny.

Byli łowcami. Przewodził im Schuber Krammer, wyznawca Solkana. Wiedział o Pajęczycy i Sieci. Przebył długą drogę z Altdorfu do Middenheim, tu do tej baszty. Ze zgrozą odnosił się do tak wielkiej Sieci, jak u nas. Łowcy posiadali Pył. Szybko wyjaśniliśmy pomyłkę i spytałem, jak to czynią, że są w mocy sprawnie działać, widząc same plamy. Rzekł mi, że wzrok z czasem zażywania narkotyku przyzwyczaja się wychwytywać szczegóły. Ich przyjaciel, ten, który runął ze schodów miał złamany bark. Któryś wziął go do medyka. Wymieniliśmy parę spostrzeżeń. Komu mieliśmy ufać, jak nie im?

Pajęczyna sięgnęła już poza Middenheim. Jej białe sploty dostrzeżono także w Altdorfie, choć było ich niewiele, właściwie jeno w jednej dzielnicy, więc ułatwiło im to pracę. W starych księgach też znaleźli niejedno.


Druga Kurtyna

Pajęczyca zostawia jaja w istotach rozumnych. Oplata ofiary kleistą nicią w sztywne kokony i czeka aż jajo pęknie, uwalniając Dar Królowej, co dawniejsi uczeni nazywali pajęczym spaczeniem. Powoduje on zmianę w ofierze. Zmiana trwa długo, około pół roku. Ofiary, pozostając zamknięte w szczelnych kokonach, zatracają zdrowie, a spaczeń wypala duszę. Dopóki przemiana nie zakończy się Pajęczyca żywi swe ofiary i dba o ich bezpieczeństwo. Później z kokonów wychodzą oddane, pajęcze dzieci.

Schubert dotarł do wiele ważniejszej informacji. Wszystkie dzieci są związane z Pajęczycą wielce silną więzią. Królowa jest zdolna zabić swoje dzieci samą myślą, o ile jest dostatecznie blisko niego. Sieć potężnie je wzmacnia, ale nie jest konieczna do ich egzystencji. To Królowa jest niezbędna. Jeśli zginie, umrą wszystkie jej dzieci a Sieć rozpłynie się na wietrze. To największy płomień nadziei i szansa - zabić Pajęczycę. Jej dzieci wiedzą o tym słabym punkcie i chronią swą Królową wszelkimi metodami. Ukryły gniazdo jak najlepiej mogły, nikt też nie wie, jak wygląda Pajęczyca. Czy podobna do swych dzieci, a może jest wielka i ohydna, niczym gigantyczny pająk?

Schubert ostrzegł nas, że Pył nie zapewnia pełnego bezpieczeństwa, bo oto wpadł na trop pająka, którego nawet po zażyciu narkotyku nie podobno odróżnić od zwykłego człowieka. Prawił o kobiecie imieniem Silke i był niemal pewien, iż to ona jest Królową.

Spytałem, dlaczego nie powiadomić wszystkich władz, kapłanów, zakonów? Odparł, że ci, którzy znają prawdę, czynili tak nie raz i zawsze rychło ukręcano sprawie łeb. Morderstwa zrzucano na walki gangów, ważne pisma znikały, a zbyt dociekliwi marnie kończyli. Królowa miała wiele oddanych dzieci, a nawet ludzkich wyznawców.

Opowiedzieliśmy Schubertowi całą naszą historię, wspomnieliśmy też o kwicie. Zdał się wielce zainteresowany i obiecał pomóc. Pragnęliśmy nocować z nimi, ale łowca warknął, że tylko szkodzilibyśmy w pochwyceniu Silke. Poradził, abyśmy poszli do domów, o ile nie leżą na Sieci, odpoczęli i przespali się, a jutro w południe przybyli tu, do baszty. Pomysł wydał nam się dobry.


W domu

Melina, w której mieszkała Kołatka, leżała na Pajęczynie, toteż poszliśmy do mnie. Tam było bezpiecznie, przynajmniej tak nam się wydawało. Otworzyła mi niebieska zmaza, która odezwała się głosem dziadka. Ciągle po Pyle miałem trudności z postrzeganiem konturów i wyraźnych sylwetek. Chwiałem się nieco (narkotyk wywoływał zaburzenia ruchowe) i dziadko był pewien, że jestem pijany. Złajał mnie srodze już u progu, nie szczędząc ostrych słów, mimo obecności Kołatki. Od dwóch dni trapiła go obawa o mnie. Wiedział, że nie byłem w skryptorium, bo pytali o mnie koledzy. Spytał, gdzie podziewałem się i czy kupiłem mu inkaust, o który prosił. Kochałem dziadka chyba goręcej od swych rodzicieli.

Kiedy już sen nachodził umysł, dziadko z bladą twarzą zapowiedział, że mam gości. Rychło zerwałem się z barłogu, wtem do pokoju weszło czterech strażników miejskich. Mieli obnażoną broń. Powiedzieli coś o aresztowaniu. Działanie narkotyku już słabło, ale zdołałem rozpoznać w jednym z nich pająka. Kołatka pisnęła, bowiem też go rozpoznała. Był to ten sam mężczyzna, który zabił na naszych oczach krasnoluda. Przebranie strażnika zmieniło go znacznie, ale nie zdołało nas zmylić. Wtedy on syknął do pozostałych: "Poznali mnie, musieli zażyć te świństwo! Żadnych świadków!". Kołatka wyszarpnęła sztylet, ja chwyciłem za dziadkowy zydel i cisnąłem nim w najbliższego. Potem dorwałem pogrzebacz.

Mój dziadko był najszybszy, mimo swego podeszłego wieku. W mgnieniu oka schwycił nóż do papieru i wbił go w szyję najbliższego gwardzisty. Drugi z drągali mocnym ciosem pięści powalił dziadka i skoczył ku nam, dzierżąc rapier. Był srogim rębajłą i w duszy modliłem się już do Morra. Nie dziwcie się, że w tym miejscu karty mego pamiętnika są poplamione, albowiem wiele łez bólu tu skapnąć musiało.

Strażnik krzyknął do pająka "Panie, uważaj na starucha!", a stwór ów ohydny doskoczył do dziadka i przebił go rapierem na wylot. Poczułem, jakby to mnie ktoś serce przeszył. Zawyłem z rozpaczy i gniewu: "Dziadkooo!!!". I choć byłem strachliwym, biednym skrybą zatłukłem pogrzebaczem dwóch osiłków. Nawet gdy legli bez życia, tłukłem ich zwłoki jak worek. Z ich ciał pozostała galaretowata szkarłatna miazga. Potem, ujrzawszy swą robotę, rzygałem długo.

Zaryczałem z bezsilnej wściekłości, bo przywódca, ów przeklęty pajęczy pomiot, zbiegł. Kołatka została lekko ranna i nie frasując się tym, z zimnym wyrachowaniem przeszukała strażników. Każdy z nich miał medalion w kształcie pająka. Azali strażnicy byli wyznawcami Pajęczycy? A może to jej dzieci, te których nie idzie rozpoznać pomimo Pyłu? Wiedziałem jedno, że istotnie stwór poza Siecią był słaby. Nie mógł używać swych demonicznych mocy. Umknął tylko prawdziwym cudem. Trupy wrzuciliśmy do ścieku, a dziadka postanowiłem pochować nazajutrz.

Tej nocy to nie Kołatka, ale ja płakałem. Miałem już w dupie te dwa tysiące złotych koron na kwicie. Kołatka chciała mnie pocieszyć swymi pocałunkami. Kazałem jej iść w cholerę.

Widać już koniec

Obudziłem się o brzasku z piekielnym bólem głowy, strasznie przemoczony od potu i wykończony. Kołatka przyrządziła śniadanie i zauważyła, że mam przekrwione oczy. Zdenerwowałem się i orzekłem, że teraz ona będzie wdychać Pył. Całe przedpołudnie organizowałem pochówek dziadka. Kaplica Morra, posterunek Straży Miejskiej, grabarz, itd. Strażnikom oznajmiłem napad na tle rabunkowym. Korciło mnie, by powiedzieć prawdę, ale coś mi podpowiadało, że tylko wpędziłbym się w kłopoty.

Przez cały czas uważaliśmy, by omijać Pajęczynę. Nie zawsze było to możliwe, albowiem przecinała nieraz wszystkie drogi, zmuszając nas do wejścia na jej nici. Przebiegaliśmy wówczas najszybciej, jak tylko zdołaliśmy.

Znalazł mnie chłopiec z sąsiedniej kamienicy. Dorabiał jako goniec. Dostałem wiadomość od przyjaciela, tego z Gildii Kupieckiej:

Wyobraź sobie, że miałem mnóstwo kłopotów w związku z odszukaniem lombardu, o który pytałeś. Szef nawet zagroził wylaniem mnie z pracy, jeśli nie przestanę wtykać nos w nie swoje sprawy. Ale mam go. To kramik o małej powierzchni we Freiburgu, na Blitz Strasse 43, boczna Zauber Strasse. Płaci mało podatków, więc albo interes Fierblunchowi idzie kiepsko, albo oszukuje i kręci. Osobiście coś mi mówi, że nasz Fierblunch ma szerokie i mocne plecy. Jesteś mi winien przysługę i rocznik dobrego Bordeleaux.

Aż podskoczyłem. Pognaliśmy w te pędy pod wskazany adres i zdruzgotało nas. Lombard stał w miejscu gęsto spowitym pajęczyną. Wydawało się, że jest niemal w samym centrum Sieci. Kołatka zaproponowała pójść po łowców.

W baszcie odnaleźliśmy trupa jednego z nich. To nie był Schubert. Miał ciało wygryzione aż do kości, a wnętrzności wywleczone na wierzch. Tymi flakami ktoś napisał na ścianie "Silke, ty zdrajczyni!". Poczułem się słabo, ale nie zemdlałem. Czyżbym stawał się twardy?

Nie wiedzieliśmy, co sądzić o tym dziwnym napisie. Pewnie tak samo, jak i ty w owej chwili, wierny czytelniku. Kołatka przypomniała sobie o łowcy, którego zrzuciła ze schodów i został zaprowadzony do medyka. Znaleźliśmy go u najbliższego konowała. Żył i o niczym nie wiedział. Niestety, jego złamanie kości było poważne i nie mógł nam pomóc w żaden sposób.

Zostało nam ostatnie wyjście. Lombard.


Kłopoty, ciągle kłopoty

Kołatka oznajmiła mi coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Ona nie idzie. Szepnęła, że rana, którą otrzymała, jest ciężka. Nastąpiło wewnętrzne krwawienie. Już wczoraj to wiedziała i dlatego nie pokazała mi rany. Nie chciała mnie martwić. Myślała, że damy sobie radę. Ale teraz ma to wszystko gdzieś... Kazała mi iść do lombardu. Zakończyć tę sprawę. Sprawdzić, czy warto było. Wiedzieliśmy, że skoro wszystko zaczęło się od kwitu, zakończyć musi się właśnie w lombardzie. Kazała mi iść. Zapewniła, że wyzdrowieje tylko musi mieć czas. Mówiła to takim tonem, że znałem prawdę. Umierała. Zostawiłem ją w swoim domu i poszedłem. Cóż inszego mi pozostało?

Nawdychałem się Pyłu tak mocno, że nie potrafiłem przez moment rozróżnić dźwięków, nie wiedziałem też, gdzie jestem. Potem kształty stały się wyraźniejsze, kontury ostrzejsze niż zazwyczaj. Efekt przyzwyczajenia organizmu do narkotyku.

Postanowiłem wartkim krokiem wejść na Sieć i biegiem skierować się do lombardu. Wszedłem na Pajęczynę jakieś czterysta metrów od lombardu. Mijały mnie pająki i zwykli, nieświadomi niczego ludzie. Ale na Blitz Strasse nie było nikogo. Ulica raziła nienaturalną pustką. Gdy tylko na nią wszedłem, poczułem drżenie, jakby pajęczyna pod moimi stopami naciągnęła się w gwałtownym skurczu. Powietrze przeszył przeraźliwy pisk wydobywający się z tysięcy gardzieli. Pajęcze dzieci zorientowały się! I ujrzałem, jak wylewają się czarnym morzem z sąsiednich ulic i zaułków, jak pędzą ku mnie. Całe dziesiątki. I pomimo zaburzeń po narkotyku, ujrzałem ciągnących za mną biednych i bogatych, żebraków i szlachciców, strażników, sklepikarzy, kobiety i mężczyzn. Byli wśród nich zwykli ludzie, którzy mieli wobec mnie równie złe zamiary. Wyznawcy Pajęczycy. Pędzili jak mrówki, nie zważali na przeszkody, gnali po domach, murach, ścianach i dachach. Cała ta masa, piszcząc groźnie, przypominała mroczną, magiczną powódź. Ale byli daleko, a ja spostrzegłem już wejście do lombardu - tuż naprzeciw pustego kramiku z naleśnikami. Więc nos Loriego miał rację!

Wtedy z cienia wynurzył się pająk. Łysy, chudy mężczyzna o stalowych oczach. Uśmiechnął się tak samo, jak wtedy, gdy zabił Sroghmira... gdy przebijał dziadka... Musiałem przejść przez niego, a każda chwila zwłoki kosztować mnie mogła życie.

W pełnym pędzie kopnąłem skrzynię z kramiku z naleśnikami, wskoczyłem na ladę i poszybowałem ponad pająkiem. Strzeliła biała nić i schwyciła stopę, ciągnąc mnie w dół. Upadłem z łoskotem. Mój nos wyrżnął o próg lombardu, gdy tymczasem pająk starał się przyciągnąć mnie w swoim kierunku. Rozwrzeszczana tłuszcza zawyła radośnie. Była tuż tuż. Próbowałem się wyrwać, ale na darmo. Wtedy wyszarpnąłem puzderko od Loriego z mizerną resztką Pyłu, otworzyłem je i rzuciłem w pająka. Powietrze wypełnił zielony proszek, a stwór krzyknął i puścił mnie. Rzuciłem się do drzwi i nacisnąłem klamkę. Tłuszcza zawyła dziko, a mnie stanęło serce. Drzwi były zamknięte.


Lombard Fierbluncha

Nacisnąłem drugi raz klamkę i drzwi otworzyły się. Na sekundę zamek musiał się zaciąć. O Bogowie, to był najgorszy wasz żart w moim życiu! Przestąpiłem próg i zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w niezwykłym miejscu.

- Nie musi pan zamykać drzwi. – Za ladą siedział niski, powykręcany mężczyzna. - Oni tu nie wejdą. To porządny lokal.

Rzeczywiście, tłumy stworów i ludzi wypełniły ulicę, stały i czekały w milczeniu.

- Boją się – stwierdził mężczyzna. – Boją się tego, co pan, młody człowieku, może uczynić.
- Pan jest...
- Eidlung Fierblunch, właściciel. Do usług.

Wyciągnąłem kwit i położyłem na ladzie. Przyjrzał się mu, zakładając binokle.

- Tak, zgadza się. – Pokiwał głową. - To wystawił jeszcze mój ojciec. Wiele już lat upłynęło... Dwa tysiące złotych koron... – Roześmiał się, szczerząc żółtawe, popsute zęby. - Wtedy Sieć była mała. Teraz wyceniłbym nie mniej niż 150 tysięcy.
- Bez żartów...
- Naprawdę. – Uśmiech znikł z jego ust i począł mi się bacznie przyglądać. – Czy pan wie, co to jest?
- Jedynie zgaduję – odparłem. – Klucz do Pajęczycy, czarne jajo, lub coś podobnego.

Nakazał mi, abym poszedł za nim. Kolejno mijaliśmy szafki numerowane nie po kolei, lecz wedle jakiegoś zwariowanego szyfru. W końcu zatrzymaliśmy się przy numerze dwudziestym trzecim - małej szafce z paroma dziwnymi pokrętłami. Gdy nimi obracał, śmiesznie stukały, jak nakręcany zegar. Otworzył szafkę.

- Proszę – zachęcił. - Bez obawy.

Zerknąłem do środka. Całą wnękę wypełniały srebrzyste nici, jak gęsto splątany kłębek wełny. Za tą ścianą dostrzegłem coś złotego. Ruszyło się i cofnęło głębiej.

- Niech pan ją weźmie. Nie ugryzie pana. A może pan woli, bym ja to zrobił?

Zachęcający głos Fierbluncha sprawił, że wyciągnąłem rękę i ostrożnie włożyłem do szafki. Przerywając kłykciami zwoje pajęczyny ma dłoń sięgnęła w końcu dna. Pot wstąpił mi na czoło, gdy poczułem, jak wiele par odnóży wchodzi na grzbiet mej dłoni. Wyciągnąłem rękę.

Była piękna. Złocista barwa jej odwłoku i srebrzysto - czarne odnóża sprawiły, że wyglądała olśniewająco. Stała spokojnie, nie ruszając się. Pociemniało mi w oczach. Lombard się zmieniał, rozszerzał, ciemniał. Ściany przekształciły się w chropowate powierzchnie. Biegały po nich setki malutkich pająków, tu i tam. W górę i w dół. Z sufitu, na srebrnych niciach zwisały kokony. Jeden z nich poruszał się. Fierblunch stał obok mnie, nie przestając się uśmiechać.

- To ona? – szepnąłem. – Na Bogów, to Królowa?... Pajęczyca?
- Oczywiście. Co pan zamierza teraz zrobić?
- Nie wiem, naprawdę. Chyba...Chyba ją zabiję...
- Niech pan nie będzie głupcem. I co wtedy? Wróci pan do domu, by żyć jak przedtem? To na nic. Nie będzie miał pan gwarancji, czy pająki nie mieszkają obok i ciekawość nakaże panu co parę dni brać Pył, by mieć pewność. By sprawdzić, czy nie rośnie Nowa Pajęczyna. W końcu uzależni się pan od narkotyku. A jego zdobycie jest trudne.
- Do czego pan zmierza, panie Fierblunch?
- Niech pan, młody człowieku, zrozumie. Pan ma Pajęczycę. Pan ma Królową. Jest władcą jej życia i śmierci. Wszystkie jej dzieci wiedzą, że jeśli ona zginie, ich też czeka śmierć. Zrobią więc wszystko, by żyć. Może pan zostać ich nowym przywódcą, prawie bogiem. Miasto stoi przed panem otworem. Armia żołnierzy i wpływowych sług u boku. Ludzcy wyznawcy pająka będą panu służyć tak samo jak pajęcze dzieci. No, niech pan da jakiś rozkaz tej tłuszczy na zewnątrz. Proszę spróbować, śmiało...

Stanąłem na progu i wyciągnąłem dłoń. Setki kosmatych stworów zadrżało.

- Mam Królową! Mam waszą Pajęczycę! - Mój głos zabrzmiał jakoś obco. Nie jak biednego, zagubionego skryby.

Najpierw uklęknął jakiś człowiek, później następny. Kilkudziesięciu ludzi klęczało przede mną. Pająki drżały i piszczały cichutko.

- Rozejdźcie się i nie drażnijcie mnie swoim widokiem!

W chwilę potem Blitz Strasse opustoszała, tak iż dokładnie widziałem kramik z naleśnikami.

- Witam Pajęczego Władcę. Witam Króla. – Skłonił się właściciel.
- Kim pan jest, panie Fierblunch? – spytałem. – Dlaczego pan mówi mi to wszystko?
- Jestem potomkiem czarnoksiężnika, który przywiózł czarne jajo do miasta. Jestem opiekunem, Strażnikiem Królowej. Jak pan sam widzi jest mała i nieszkodliwa. Jest piękna. Wręcz cudowna. Najpiękniejsza na świecie...

Kokon poruszył się nad moją głową. Przez gęsty kłąb dostrzegłem część twarzy uwięzionej osoby. Był to łowca Schubert.

- Panie Fierblunch... Jestem zwyczajnym skrybą, nie nadaję się na władcę. Nawet dziadkowej gosposi krępowałem się wydawać polecenia. A najważniejsze, że straciłem swoich przyjaciół i myślę, że mam całego tego syfu serdecznie dość.
Po tych słowach delikatnie położyłem Pajęczycę na ziemi i...

- Co chce pan... O Mroczni Bogowie, nieee!!!

Chrzęst pod moją stopą i krótki, cichy pisk. Fierblunch padł na kolana, kryjąc oblicze w dłoniach. Na zewnątrz ciszę rozdarły tysiące pisków i dźwięk pękających nici. Gdzieś zabrzmiał grom. Stanąłem na stołku i odciąłem kokony. Wszyscy nie żyli, prócz Schuberta.

Pamiętam, że łotrowskie nawyki, jakich nabyłem od Kołatki, kazały mi sprawdzić zawartość niektórych szafek Fierbluncha. Znalazłem tam dużo kosztowności, a nawet wspaniały, wysadzany klejnotami miecz. Zarzuciłem Schuberta na plecy i wyszedłem z lombardu, zostawiając właściciela tarzającego się we łzach po podłodze.


Kurtyna trzecia

Szedłem ulicą i mijałem wielu przechodniów. Zwykłych, zatroskanych swymi problemami obywateli Middenheim. Ni śladu białej nici, ni śladu wstrętnych stworów. Czułem też, że Pył przestaje działać. Wiedziałem, że rychło dopadną mnie wymioty i drgawki.

Kilkanaście kroków ode mnie stał On. Łysy, wysoki mężczyzna. Ten sam. Zatkało mnie z przerażenia. Położyłem łowcę na ziemi, a pająk syknął z nienawiścią:

- Jesteś zadowolony z siebie, skrybo? Głupcze, myślałeś, że zabiłeś Królową? Prawdziwa Królowa jest niemal tak stara jak świat. Co kilkaset lat znosi duże czarne jajo, bez udziału żywicieli, bez pomocy żadnych istot rozumnych. Z jaja wychodzi młoda Pajęczyca. Ta odchodzi i zakłada nowe gniazdo. To ciągnie się od wieków. Dzieci są związane ze swoją Pajęczycą i z jej matką, i z matką jej matki. Tylko zabicie Wielkiej Królowej zniszczy nasz gatunek, a to nikomu się nie uda. Któż bowiem jest zdolny zgładzić Boginię? Tak, nie zginąłem. Jestem dzieckiem innej Pajęczycy, nie tej biednej, której odnóże jeszcze jest przyklejone do twego buta.
- Po co to mówisz? Co zyskasz na tym?
- Chcę poczuć twój ból. Twoją beznadziejność. Jesteśmy zbyt silni, ciągle powstają nowe gniazda. W różnych miastach, w różnych krajach. W końcu przyjdą moi bracia z innych gniazd i oplotą Gród Wilka nową Siecią pod przywództwem nowej Pajęczycy. A ty nic na to nie poradzisz. Walczysz z wiatrakami, głupi człowieczku!

Zapiszczał, co miało być śmiechem. Wiedziałem, że zwykli ludzie patrzyli na nas jak na wariatów, ale nie zwracałem na to uwagi. Pająk wysyczał:

- Jak tylko ktoś zabił paru moich braci w Altdorfie i ukradł Klucz do Twierdzy Strażnika middenheimskiej Królowej, podejrzewałem, że to sprawa zdrajcy. Wygrałeś tę rundę, nędzny człowieku, ale powiedz mi tylko, gdzie jest Silke?
- Nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ci. Zresztą nie wiem, o kim mówisz...
- Dość. Przecie to ona dała wam kwit... To z nią byłeś u tego zafajdanego halflinga, to ona wszystko zorganizowała...

Mój umysł poraził błysk. To ona dała wam kwit... "Znalazłam..." To ona była ze mną u alchemika... Kołatka!

Podszedłem kilka kroków bliżej, dzierżąc miecz, który wyniosłem z lombardu.
- Stawaj lub idź precz -warknąłem to zupełnie nie jak biedny pracownik skryptorium.

Pająk chwilę przeszywał mnie spojrzeniem, a potem oddalił się. Był słaby, Sieć nie istniała w Middenheim.


Silke

W domu znalazłem tylko kartkę. Lori wszystko ci wyjaśni. Kocham cię, Kołatka. Poszedłem do sklepiku alchemika. Byłem przemoknięty i obszarpany. Dowiedziałem się wszystkiego o Kołatce. Tego, jak za młodu porwali ją. Złożono w niej jajo z pajęczym spaczeniem i zawinięto w kokon. Przez pół roku wisiała, skrępowana, poddana straszliwej wewnętrznej mutacji. Jednak zmiana nie przebiegła w zwykły sposób. Dziewczyna pozostała człowiekiem. Dlatego Pył jej nie zdradził. Była również pająkiem, na Sieci mogła korzystać z tych samych mocy, co oni. Ale sercem pozostała dziewczyną i nigdy nie mogła pogodzić się ze zmianą, z tym, że najlepiej smakuje jej surowe mięso. Postanowiła się zemścić. Postanowiła zabić Królową, nawet, gdyby oznaczało to jej śmierć. Odnalazła Klucz – kwit do lombardu, ale po kradzieży pająki sprawnie ukryły Twierdzę Strażnika - lombard Fierbluncha. Kołatka potrzebowała pomocy, najpierw halflinga Loriego, potem brodacza Hermanna. Jednak byli za słabi. Wtedy Kołatka pomyślała o swych codziennych, starych przyjaciołach, nie znających jej sekretu. O nas.

Z naszą pomocą znalazła lombard. Nie mogła tam wejść osobiście, wżdy Królowa zabiłaby ją od razu, jedną myślą. To my mieliśmy to zrobić. I uczyniłem to. Teraz Kołatka nie żyje.


Koniec

Później w mieście wrzało. Opisywano niepokojące zniknięcie trzystu dwudziestu osób. W miejscowej gazecie wspomniano o ich bieganiu po ścianach i domach, w dzielnicy Freiburg. Odwiedzili mnie Templariusze Białego Wilka. Opowiedziałem im o wszystkim. Nie uwierzyli. Uznali mnie za wariata. Lombard zniknął, jakby nigdy go nie było...

Skrobię te słowa przy migotliwym blasku świecy, który dla mnie jest jeno jasną plamą w ciemności. Widzę inaczej niż przedtem. Pewne rzeczy bardzo wyraźnie, insze w ogóle. Już zapomniałem, jak wygląda ta rzeczywistość, którą oglądacie wy, moi czytelnicy. Uzależniłem się od Pyłu. Jeśli go nie biorę, mam silne ataki i konwulsyje. Kapłanki Shallyi orzekły, że przy mym przypadku są bezradne. Dlatego ruszyłem z Schubertem do Altdorfu, by zdobyć narkotyk, którego tak potrzebuję. By zabijać pajęcze dzieci i niszczyć Sieć.


Pajęczyca pierwotnie ukazała się jako pozbawiony mechaniki scenariusz do I edycji WFRP w siódmym numerze magazynu Portal, w 2000 roku. Przed publikacją na łamach działu, tekst został poddany nowej redakcji.