Ostatnia Podróż

Autor: Joanna 'Malta' Bella

Ostatnia Podróż
Siedzę sama wpatrzona w płomienie, które nikłym światłem rozpraszają nieco ciemności wieczoru. Nieopodal mnie stoi koń. Czuję jesienny wiatr, który chłoszcze mnie po twarzy. To moja ostatnia podróż. Moje pożegnanie z traktem. Na naostrzony patyk nabijam mięso i wsadzam je w płomienie. Rozglądam się po okolicy... Głupio byłoby umrzeć dzisiaj. Ale na szczęście wokół panuje spokój, nie dzieje się nic niepokojącego. Zielony, okrągły Mannanslieb wschodzi na niebo, mniejszego księżyca dzisiaj nie widać. To dobrze wróży.
Mięsko piecze się i wspaniale pachnie... Posypię je trochę majerankiem. Co za zapach! Tylko ten cholerny wiatr dmucha coraz mocniej i przygania chmury. Muszę się lepiej otulić płaszczem, bo nie mam ochoty wydawać forsy na konowała z powodu głupiej choroby. Aha, no i założyć szal. Potrzebna mi tylko mała podpórka pod patyk.... Już dobrze.
Trzeba by zadbać o broń... Zapowiada się przymrozek i rwie mnie łokieć ? niechybny znak zmiany pogody. Imperialne zimy przychodzą nagle, są mroźne i tym, którzy nie wiedzą, jak się na nie przygotować, skracają życie. A ja mam zamiar jeszcze pożyć. Jaki ten miecz wysłużony... Natrę go tłuszczem, niech nie przymarza do pochwy.
Smarowanie miecza to bardzo monotonna czynność. Zwłaszcza kiedy się nie ma do kogo pyska otworzyć. Zostaje tylko gapienie się w ogień. Płomienie tak ładnie drgają... Cholera, dlaczego właśnie teraz nachodzą mnie wspomnienia? Oblepiają mnie swoją pajęczą siecią, a ja, jak mucha, nie umiem się im wyrwać...

Za mąż wyszłam licząc sobie czternaście wiosen. Męża wybrali mi rodzice, małorolni chłopi. Był dużo starszy ode mnie i śmierdział owcami. Matka mi tłumaczyła, jakie to szczęście, że zostanę bogatą gospodynią, że on, oprócz stada owiec, posiada spory kawałek pola, którego część dał im w prezencie. Sprzedali mnie za dobrą cenę, nie mam do nich żalu.
Podczas naszego wesela zjawili się ludzie miejscowego władyki, który postanowił skorzystać z należnego mu prawa pierwszej nocy. Byłam przerażona, gdy wiedli mnie na zamek. Tam wykąpano mnie w wodzie z pachnidłami, namaszczono wonnymi olejkami, ubrano w piękną suknię, ufryzowano, a potem nakarmiono smakowitymi potrawami.
Kiedy już byłam świeża i pachnąca, przyszedł Pan. Powiedział mi jakiś wiersz, którego ni w ząb nie zrozumiałam, zapytał o imię. Był bardzo miły i elegancki. Wziął mnie na ręce, zaniósł do łożnicy z miękką i wygrzaną pościelą i uczynił kobietą, sprawiając przy tym niemałą frajdę.
Bardzo podobał mi się dostatek. To, że po raz pierwszy w życiu nie musiałam harować w obejściu, że byłam czysta, pachnąca i najedzona do syta. I ten przystojny mężczyzna, obok którego leżałam: starszy ode mnie, z ciałem pokrytym bliznami, które były świadectwem niejednej potyczki. Miał ładnie przyciętą brodę i włosy splecione w schludny warkocz.
O żesz w mordę, mięso się przypala! Za chwilę nie będzie się nadawało do jedzenia. Jakie gorące... Smakuje wybornie. Może nie jest to delikatna kuropatwa w ?Złotym Bażancie?, ale niedługo będę jadała starannie przyrządzone potrawy. We własnym domu. Tym, który kupię za kilka dni. Czuję, jak ciepły tłuszcz spływa po brodzie. Znów szybki ogląd okolicy... Na stare lata histeryzuję. Byle szmer mnie niepokoi. Jednak góry są spokojne, rozświetlone przez księżyce. Tylko wiatr hula i śpiewa pełną żałości pieśń. Ogień przyciąga wzrok, patrzę weń i widzę obrazy przeszłości...

Była pora żniw, rok po moim zamążpójściu, gdy oczekiwałam potomstwa. Mąż długo zabiegał o to, bym była przy nadziei, a kiedy wreszcie zaszłam w ciążę, przestał domagać się spełniania obowiązków małżeńskich.
W środku lata nadeszło rozwiązanie, a po nim śmierć pierworodnego dziecka. Nie przejęłam się tym zbytnio, choć lata później zdawało mi się, że byłam wyrodną matką. Jednak we wsi nikt nie nadawał dzieciom imion, nim nie ukończyły trzech wiosen, zbyt często umierały. Zabijały je bieda, zimno i choroby.
Gdy tylko nabrałam sił po porodzie, zanim skończyły się żniwa, z niemałym trudem uciekłam w świat. Zrobiłam to spontanicznie, bezmyślnie. Miałam dosyć chałupy, pracy w gospodarstwie, swojego męża i codziennej pracy przy owcach. Uciekłam, bo wierzyłam, że wszędzie będzie mi lepiej niż w rodzinnej wsi. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo daleka byłam od prawdy.

No i po kolacji... Muszę jeszcze przesmarować kuszę. Jakże ten pokrowiec ciężko się otwiera! Wprawdzie niebawem nie będzie mi już potrzebna, ale dzisiejszej nocy mogę przypłacić niedbalstwo śmiercią. Zginąć dziś byłoby bardziej niż głupio, bo za jakiś czas mam zamiar porozglądać się za chłopem, żeby mnie grzał na starość.
Zaczyna padać... Narzucę kaptur. Mam tak króciutkie włosy, że zimne krople dżdżu, spadające na głowę, przewiercają mi się przez czaszkę. Kilka kropel spływa po nosie. Wyglądają jak duże łzy. Żeby tylko ognisko nie przygasło, tak dobrze mi się dziś wspomina...

Zamiast księcia z bajki znalazłam alfonsa, który pomógł mi przetrwać na ulicy za siedem części zarobków. Klientów przyjmowałam w bramie, w zaułkach, w ciemnych ulicach. Pierwszą zimę w mieście spędziłam w wyziębionym pokoju wraz z innymi dziewczynami. Do wiosny, nie dojadając, zebrałam pół srebrnika.
Potem uśmiechnęło się do mnie szczęście. W jednej z gospód spodobałam się zamożnemu mieszczaninowi, który odkupił mnie od alfonsa. Zabrał do siebie, umył i nakarmił, a w ramach ?wdzięczności? zmuszał do robienia takich rzeczy, że na samo ich wspomnienie płonę wstydem. Mimo wszystko, byłam zadowolona, bo jadłam do syta i spałam w cieple.
Umilałam owemu jegomościowi czas do jesieni, aż się znudził. Dał mi pieniądze, trochę ubrań i któregoś ranka odprawił.
Ależ się zrobiło zimno. Przez noc chcę mieć ciepło, bo domagają się tego niemłode już kości. Trakt potrafi dać się we znaki, wiem coś o tym, bo wędruję od ponad dwudziestu lat... Mam kilkanaście blizn, brakuje mi dwóch palców u ręki... I mam też straszną szramę, która biegnie od prawego ucha przez cały policzek, przecina wargę i kończy się na brodzie.
Wtedy jeszcze nie miałam blizn, tylko głowę pełną marzeń. Nareszcie stać mnie było na wynajęcie skromnego pokoiku. Niestety, pieniądze skończyły się szybciej, niż powinny. Nie potrafiłam znaleźć sobie pracy, bo nikt nie chciał chłopki, która nigdy wcześniej nie terminowała w żadnym z zawodów.
W końcu natknęłam się na pewnego krasnoluda imieniem Ulf. Siedziałam wtedy na schodach świątyni Sigmara. Ulf, podobnie jak reszta jego plemienia, pozwalał sobie na kaprys pomagania słabszym. Choć oczywiście nie za darmo. Nie to, że chciał ode mnie pieniędzy czy wyrafinowanych uciech cielesnych. Chciał, bym była mu winna przysługę.
Zgodziłam się, bo nie miałam nic do stracenia, bo moje życie w tamtych czasach nie miało dla nikogo i tak żadnej wartości. Nie wiem, dlaczego zaufałam krasnoludowi, bo biorąc na chłopski rozum, było to bardziej niż niebezpieczne. Poszliśmy razem, by zabrać kilka przedmiotów z wynajmowanego przeze mnie pokoju, a potem udaliśmy się prosto do niego.

Dom Ulfa był obszernym trzypokojowym mieszkaniem w kamienicy. Krasnolud opowiedział mi o sobie ? był siedemdziesięcioletnim mężem, parającym się od czterdziestu lat z hakiem tropieniem banitów.

Zimna kropla, która spłynęła z kaptura, wyrwała mnie z pajęczyny wspomnień. Jak zimno! Naparzę ziela niewysoczków, rozgrzeje mnie trochę. Ostatni napój na trakcie. No, może przedostatni. Jeszcze raz przygotuję sobie go o świcie do śniadania.
Nie chce mi się jeszcze spać, choć minęło już wiele pacierzy, odkąd zapadła noc. Popatrzę sobie jeszcze na płomienie, poczekam, aż woda zacznie wrzeć. Dzisiejsza noc jest dobra na to, by podumać o minionych czasach...

Mieszkałam u Ulfa całą zimę. W zamian za dach nad głową i jedzenie, gotowałam mu, prałam, sprzątałam.
Kiedy nadeszły pierwsze roztopy, Ulf poprosił mnie, bym spłaciła swój dług. Miałam dostarczyć list do jego przyjaciela, który zamieszkiwał trzy dni drogi koniem od Talabheim. Zgodziłam się, nie mogąc uwierzyć, że krasnolud prosi o tak niewiele.
Ulf wyekwipował mnie porządnie. Nie posiadał konia, ale dał na podróż muła ? zaznaczając, że droga się pewnie nieco wydłuży. Zaufanie krasnoluda zaskakiwało mnie i bardzo wzruszało. Wyruszyłam o świcie. Popołudniem drugiego dnia podróży otoczyła mnie niewielka grupka uzbrojonych mężczyzn. Zostałam zepchnięta brutalnie z muła przez jednego z nich, a drugi przerzucił mnie przez ramię. Lubieżnie dotknął moich pośladków i zarechotał obleśnie. Kopałam, krzyczałam, płakałam. Wreszcie zirytowany zbójca rzucił mnie na ziemię, kopnął w brzuch, a w usta wepchnął kawał szmaty. Zostałam przewieszona przez grzbiet muła i cały pochód ? czterech mężczyzn oraz zwierzę, na którym wisiałam ? wszedł w las.
Na jakiejś polanie, w głębi boru, zdarli ze mnie ubranie, ułożyli na jakimś barłogu, związali jak cielę, a potem sobie użyli. Nie umiałam się przed nimi obronić. Kiedy skończyli, poprawili więzy, niedbale zakryli futrem i obiecali ostrą zabawę wieczorem. W końcu, osłabieni okrutna rozrywką, posnęli. Leżałam tak na cuchnącym barłogu, związana jak szynka ? naga, pobita, zapłakana i bezgłośnie błagałam bogów o śmierć.
Zmierzchało, gdy ktoś delikatnie uścisnął mi rękę. Spojrzałam. Ulf uśmiechał się do mnie przepraszająco i zniknął. Po chwili widziałam, jak uśmierca śpiących banitów. Któryś zdążył się nawet obudzić i wierzgnąć, ale szybko został uciszony przez krasnoluda sprawnym uderzeniem krótkiego miecza. Potem wprawnie odciął im głowy i wrzucił do worka.


Następnie rozciął mi więzy i kazał szybko się zebrać. Gdy byłam gotowa, wyruszyliśmy z powrotem do Talabheim. Wróciliśmy do miasta, nie zamieniając po drodze ani słowa. Gdy szliśmy, zrozumiałam, że list do przyjaciela był pretekstem ? bo tak naprawdę miałam stać się przynętą dla banitów. Ulf również był strapiony. Wyznał potem, że nie chciał, by spotkała mnie taka wielka krzywda. Po drodze dopadł go wygłodniały stary samiec wilka i to opóźniło jego przybycie. Teraz on postanawiał spłacić dług zaciągnięty u mnie.

Już nie pada. Zaleję sobie gorącą wodą ziele w czareczce i poczekam, aż się dobrze zaparzy. Fragmenty suszonych liści naciągają wodą i powoli opadają na dno.
Niezwykle lubię napar z ziela niewysoczków ? smak, zapach i tę przepiękną bursztynową barwę. Jego aromat sprawia, że w każdym miejscu świata czuję się jak z dawna oczekiwany gość. Tylko że nie chcę być już nigdzie gościem. Chcę mieć własny dom i w nim parzyć gościom ów napój. Opowiadać młodzikom o swoich przygodach; o tym, jak udało mi się zabić bazyliszka, choć tak naprawdę nie widziałam żadnego na oczy.
Kiedy wróciliśmy z Ulfem do Talabheim, krasnolud odebrał nagrodę w gildii. Zrozumiałam, że odcięte głowy zbójców były dowodem dla zleceniodawców. Potem dopiero wróciliśmy do jego mieszkania.
Ulf przygotował dla nas gorący napój... Kiedy siedzieliśmy tak , sącząc aromatyczny napar, odbyliśmy długą rozmowę o tym, że świat nie jest wcale aż tak piękny i dobry. Że są na nim alfonsi, skrytobójcy, gwałciciele. I że muszę wziąć życie we własne ręce, choć kobiecie nie jest łatwo, mimo że w Imperium nie wszędzie ogranicza się im prawa do nauki czy wojaczki. Tłumaczył mi, że kobieta wykształcona czy wojownik zawsze będzie traktowana z podejrzliwością - w najlepszym razie jako dziwo, w najgorszym - jak trędowata.
Część z tego, co mówił, już wiedziałam. Miałam okazję poznać życie z tej paskudnej strony. Pojęłam też to, o czym nie mówił, a starał się mi przekazać. Jednak nie do końca nadążałam za sposobem myślenia krasnoluda, więc zapytałam wprost, czy chce ze mnie zrobić łowcę nagród. Wyraz ulgi odmalował się wtedy na jego twarzy. Sapnął jak niedźwiedź i potwierdził przypuszczenie. Zaznaczył, że nie jest to łatwy kawałek chleba, bo zabijanie, bez względu na intencję, zawsze jest trudne.
Zgodziłam się. Miałam dość miotania się, szukania miejsca dla siebie. Miałam dość bycia zależną. Pamiętałam, ile radości dawał ten okres, kiedy smakowałam życia na własną rękę, zanim trafiłam do krasnoluda. Wiedziałam, jakie możliwości daje niezależność. Ulf nalegał, bym przemyślała decyzję. Nie chciałam myśleć. Chciałam działać.

Dziwne, im jestem starsza, tym boleśniej odczuwam nocny chłód. I trudniej mi zasnąć, gdy któryś z księżycy jest w pełni.
Niesamowicie boli mnie dziś siedzenie. Już nie dla mnie jazda na końskim grzbiecie od wschodu do zachodu słońca, zwłaszcza w zimne, jesienne dni. To, że dużo szybciej się męczę niż kiedyś, zaważyło na mojej decyzji o ustatkowaniu się. Liczę sobie już nieco ponad czterdzieści lat i coraz gorzej znoszę trudy podróży.

Wtedy też często bywałam obolała. Krasnolud uczył mnie walki. Chodziłam posiniaczona i podrapana, ale powoli robiłam postępy. Oprócz posługiwania się bronią, Ulf uczył mnie podstaw czytania i pisania, sztuki niezwykle przydatnej w zawodzie łowcy. I oczywiście tropienia, śledzenia, zastawiania pułapek i wielu innych rzeczy niezbędnych w tym fachu.
Zdarzało się, że krasnolud zabierał mnie na ?polowania? na banitów. Na takich ?łowach? bywało różnie ? raz brałam cięgi, raz wychodziłam zwycięsko. Niejednokrotnie najlepszym nauczycielem okazywał się własny błąd, który zdarzało się przypłacać zwichnięciem, stłuczeniem lub raną. Byłam coraz lepsza w tym, co robiłam, a to napełniało mnie dumą. Moja edukacja trwała trzy lata. Wiele się nauczyłam, ale wiedziałam, że w tym fachu trzeba się codziennie doskonalić, by nie wyjść z wprawy. W końcu nadszedł dzień, kiedy opuściłam Ulfa. Krasnolud skierował mnie do Altdorfu. Dał list polecający, który miałam okazać w siedzibie Cesarskiej Gildii Łowców Nagród. Miałam tam zdać egzamin i uzyskać licencję łowcy.
Było we mnie wiele energii i nadziei. Chciałam zwalczać zło i występek. Jechałam dumnie wyprostowana na mule, marząc o koniu. Miałam miecz, kuszę, skórzany pancerz. W jukach spoczywała derka i koce. W woreczku zawieszonym na szyi miałam nieco złota. Świat stał przede mną otworem.

Powoli zaczynają gasnąć gwiazdy. Mannanslieb spada ku horyzontowi. Nie widać już w ogóle maleńkiego Morrslieba. Dnieje. Budzą się pierwsze ptaki. Wiatr zaczyna hulać po szczytach gór.

I teraz naprawdę już po raz ostatni na trakcie przygotuję sobie ziele niewysoczków. Kiedy skończę je pić, zacznie świtać, a wtedy stąd odjadę ku nowemu życiu, zamknę na klucz całą przeszłość, zapomnę o złych chwilach i niepowodzeniach. Tylko czasem, przy komiku, będę snuła wspomnienia o tym, co spotkało mnie dobrego. Tak jak w tej chwili...

Moje pierwsze spotkanie z Altdorfem miało miejsce późną wiosną. Ogrom miasta przeraził mnie, ale i zachwycił.
Z trudem znalazłam gildię. Po wielu perypetiach udało mi się przedstawić list polecający od Ulfa. Tam po raz pierwszy spotkałam się z niechęcią do kobiety z mieczem. Zdawałam sobie sprawę, że byłam dużo słabsza niż mężczyźni. Nie przeszkadzała mi pogarda, z jaką się spotykałam. Zaciskałam zęby i robiłam swoje. Bo chciałam to robić.
Dopiero po tym, jak zdałam egzamin wyzwoleńczy i otrzymałam dokument, stwierdzający moje umiejętności, inni świeżo upieczeni łowcy zaczęli traktować mnie jak równą. No, prawie równą. Zaproponowali nawet wspólne wyprawy na banitów. Przystałam na to.
Przez jakiś czas wyprawialiśmy się wspólnie. Był to jeden z najmilszych okresów w życiu. Zawarłam wtedy serdeczne przyjaźnie. Niektórzy z moich przyjaciół już nie żyją, część nadal błąka się po traktach, a inni pozakładali rodziny i ustatkowali się.
Potem zaczęliśmy się zasadzać na banitów osobno, każdy na własną rękę. Każdy chciał zarobić, a ?polowanie? w pojedynkę, choć trudniejsze, było bardziej zyskowne. Wiedziałam, jak należy działać w tym fachu ? zaskoczenie zawsze było cennym atutem, a strzał w tył głowy był skuteczniejszy i mniej wyczerpujący niż walka twarzą w twarz.
Przez pięć lat dobrze poznałam lasy i góry Imperium. Za zarobione złocisze uzbroiłam się lepiej, muła zamieniła na konia. Zdobyłam uznanie zarówno łowców, jaki i kupców, dla których zdarzało się pracować. Miałam kilka listów polecających i jeszcze więcej blizn.
Ojczyzna nagle stała się dla mnie za ciasna. Chciałam zwiedzać świat. Uruchomiłam kontakty i udało mi się zaciągnąć do ochrony karawany, która jechała do Bretonni. A potem do następnej i następnej...
Lata na trakcie zaowocowały stratą kawałka ucha, palców u lewej ręki, bliznami, ale też znajomościami, uznaniem, pieniędzmi. Widziałam cudowności prastarej Tilei, różowe piaski Arabii. Potem zaczęła przeszkadzać mi samotność, zauważyłam, że z biegiem lat miecz jest coraz cięższy. W stawach pojawił się reumatyzm, a blizny rwały tępym bólem przy zmianie pogody.

Świta. Czerwone promienie słońca odbijają się w skałach. Koń rży, witając dzień. Kosztuję gorącego płynu, który parzy mi lekko usta. Ostatni napój na trakcie. Ostatnia droga. Ostatnia podróż.
Minionego lata zdałam sobie sprawę, że nie ma miejsca, do którego mogłabym wrócić, nie znam mężczyzny, którego mogłaby kochać. Zauważyłam, że widzę gorzej niż wtedy, gdy zaczynałam przygodę z traktem. I nieco podupadam na zdrowiu. Znajomy mędrzec zalecił mi łagodny, morski klimat. Wtedy wybrałam Marienburg ? lubię jego białe domy i czerwone dachy, wiszący most i wspaniały port. A i mieszkańcy miasta wydalają się milsi niż imperialiści.
Tak oto dobiegła końca noc, skończył się już napar w czarce. Zastanawiam się, czy znajdę jeszcze męża. Co prawda kiedyś miałam jednego, ale pewnie on już gryzie piach.
Teraz ? na koń!
Jadę na północ. Moim oczom ukazuje się piękna i żyzna równina. Trakt się rozszerza, a potem rozdziela ? jedna część biegnie w góry, w stronę, z której przybyłam, a jego druga część, biegnie u podnóża gór, na północ. Ta cześć jest znacznie szersza, gdyż muszą się na niej zmieścić wozy.


Wieje ciepły, łagodny wiatr od morza. Z naprzeciwka nadjeżdża nieduża karawana. Mijamy się. Ktoś się uśmiecha do mnie. Ktoś pozdrawia. Jakiś młodzik z respektem uchyla kapelusza.
- Niech wyłysieję! Herba, to ty? ? słyszę znajomy głos.
- To ja ? odpowiadam.
- Chyba bogowie cię zesłali!!! Słuchaj, brakuje nam dobrych ludzi do ochrony karawany. Jedziemy do Mirignano. Półtora złocisza na dzień, do tego wikt. Jedziesz?

- Jadę.



Powiązane z tym tekstem: Hans Schoenke - wyróżnione w konkursie opowiadanie
Rdzawe liście - rozważania na temat sędziwych bohaterów
Polowanie - komiks w realiach Starego Świata
Miłość, seks i dzieci w Starym Świecie - dyskusja na forum