Pierwsze spotkanie
Mieszkańcy wybrzeży Nowego Świata z lękiem powtarzali opowieści o nadciągających z północy morskich rozbójnikach - bladolicych korsarzach, porywających ludzi nawet z głębi lądu, którzy na swych niewielkich okrętach potrafili zapuścić się daleko od morskich wybrzeży, płynąc korytami rzek. Czarne i smukłe kadłuby łodzi, na których dziobach umieszczano szkaradne wizerunki drapieżnych ptaków lub bestii, znało chyba każde dziecko w tej części świata. Oczywiście najczęściej znało z opowieści. Dlatego też, gdy Maksymilian wraz z towarzyszami podróży natknął się na taki okręt, wyciągnięty na brzeg w zakolu rzeki, przypuszczał, że wie, z czym mają do czynienia. Jak bardzo się wtedy mylił.
Podróżowali od miesiąca prawym brzegiem tej ogromnej, nienazwanej rzeki, mając za zadanie zbadanie jej koryta i - jeśli to w możliwe - dotarcie do źródeł. Zleceniodawcy; estalijscy handlowcy i koloniści, świetnie dobrali skład tej wyprawy i nie żałowali grosza na jej wyposażenie - również w broń. Maksymilian zlustrował widoczny jak na dłoni okręt, który niczym czarny robak wylegiwał się na nadrzecznej plaży. Pozostawiono przy nim jednego tylko wartownika z psem, poza tym nie było nikogo. Pewno rabusie nie chcieli uszczuplać swoich, i tak niewielkich, sił. Rozmiary okrętu sugerowały, bowiem, że nie zmieści się na nim więcej niż dwa tuziny żeglarzy. Podróżnik wiedział, że jego ludzie nie lubią przechodzić obojętnie obok takich okazji. Oto banda korsarzy łupi jakąś wioskę, uprowadzając biednych osadników, a oni - ośmiu uzbrojonych po zęby wagabundów - mieliby ominąć ich łukiem? O nie! Takie zachowanie nie licowało z honorem zabijaków i łapserdaków, za jakich wciąż się mieli ludzie Maksymiliana. Dlatego, korzystając z zaskoczenia, ruszyli ku wyciągniętemu na brzeg okrętowi.
Z oddali doszły ich odgłosy walki. Pewno wioska broniła się mimo zaskoczenia. "Ci koloniści to diabelnie twarde sztuki" pomyślał Maksymilian przedzierając się wśród gęstych zarośli. Powoli zakradali się w pobliże okrętu. Wreszcie dostrzegli, odwróconego do nich plecami, strażnika. Lekko uzbrojony miał za pasem tylko długi sztylet a wspierał się na krótkiej włóczni. Wyglądał na znudzonego. Maksymilian, milcząc dał znak Lorenzo, kusznikowi, by zajął się korsarzem. Ten wystąpił nieco naprzód i zajął dogodniejszą pozycję do strzału. Na uprzednio napiętą kuszę nałożył bełt i wymierzył. W rodzinnej Tilei strzelał od dzieciństwa przy okazji rozmaitych świąt miejskich, dlatego teraz rzadko chybiał - nie chybił i tym razem. Ledwo bełt dosięgnął celu a wartownik z głuchym jęknięciem zwalił się na ziemię. Wszystko poszło gładko i szybko. Lecz wtem Joseph, nieodłączny towarzysz Maksymiliana chwycił go za rękę i szepnął "Gdzie jest pies? On miał psa". Ledwie wymówił te słowa, a już usłyszeli od strony okrętu głuchy warkot i dostrzegli mknący w ich stronę po jasnym piachu czarny kształt. Dwaj myśliwi podróżujący z ekspedycją spokojnie napięli łuki i zaczekali, aż pies podbiegnie nieco bliżej. Maksymilian przyglądał się temu zwierzęciu cały czas, czując, że skrywa ono jakąś tajemnicę. Po chwili jęknęły uwalniane cięciwy i strzały pomknęły w cel. Jedna uderzyła w bok zwierzęcia i utkwiła w nim głęboko, druga trafiła wprost w wielki, czarny łeb. Odbiła się jednak z głośnym brzęknięciem - zupełnie jakby uderzyła w metal. Pies, mimo strzały sterczącej z boku, wciąż gnał w kierunku skrytych w zaroślach ludzi Maksymiliana. Stojący z przodu myśliwi i Lorenzo dobyli tasaków i rozstąpili się czekając na rozwścieczone zwierzę. Dołączył do nich jeszcze Rodrigo z krótkim oszczepem. Po krótkiej chwili pies wpadł między nich. Nie stracił z oczu celu, nawet widząc czterech atakujących go ludzi. Nie okazał cienia strachu. Rzucił się wprost na Lorenza, który dosięgnął go ciosem tasaka. Mimo tego, że potężne cięcie odcięło psu przednią łapę jego zęby i tak zacisnęły się na lewym przedramieniu kusznika. Ten padł na ziemię z krzykiem przygnieciony ciężarem już martwego stworzenia - przebitego na wylot mocnym pchnięciem Rodriga.
Maksymilian jak urzeczony oglądał zwierzę, które ściągnięto z jęczącego Lorenza. W paszczy tego stworzenia tkwiło kilkanaście wbitych tam przemocą, stalowych, ostrych jak brzytwy zębów. Pod skórą, szczególnie w pobliżu łba, wszyto mu szerokie, metalowe płytki. Zaś z grzbietu sterczał rząd długich kolców. Poza tym zwierzę było potężnie umięśnione, pokryte czarną, kudłatą sierścią. Nikt nie miałby szans w pojedynkę z taką bestią, szczególnie, że była ona niesłychanie odporna na ciosy i upływ krwi niewielkie robił na niej wrażenie. Maksymilian zastanawiał się przez chwilę, jaki chory umysł przyczynił się do powstania czegoś takiego - ohydnego i tępego stworzenia, którego jedyną wolą jest chęć zabijania. Kim trzeba być, by w taki sposób upodlić szlachetne zwierzę, jakim jest pies? Pogrążony w tych myślach ruszył za swymi ludźmi ku wiosce, ratować cokolwiek jeszcze da się uratować.
Mroczne Elfy w oczach mieszkańców świata Warhammera to przede wszystkim Korsarze. Z nimi Gracze mają największą szansę się zetknąć. Mroczne Elfy na swych długich, smukłych okrętach penetrują wody Nowego i Starego Świata (najeżdżają nawet wybrzeża Bretonii, Estalii a bywa, że i Tilei oraz Imperium). Nawet osady położone dość daleko od morza, jeśli tylko leżą nad rzeką, są zagrożone najazdami. Korzystając z płytkiej linii zanurzenia okrętów elfy zapuszczają się w poszukiwaniu łupów głęboko w ląd, siejąc samym swoim pojawieniem się przerażenie i zamęt.
Korsarze są lekko uzbrojeni, ponieważ większość walk toczą na morzu, gdzie utrzymanie metalowego ekwipunku w porządku jest niezwykle pracochłonne. Poza tym każdy dodatkowy kilogram metalu może utrudnić utrzymanie się na powierzchni w razie znalezienia się za burtą. Korsarze mają jednak w zanadrzu nieco niespodzianek. Jedną z najbardziej nieprzyjemnych są psy, których używają do ochrony oraz tropienia niewolników. Psy te, w kształcie opisanym powyżej stanowić mogą dla drużyny nie lada problem. Wpisują się też dobrze w obraz Mrocznych Elfów - tak jak ja je widzę. Są swoistym prezentem od Bestiarzy, o których co nieco poniżej. Nie podaję charakterystyk tej bestii, sami pomyślcie, jakie może mieć współczynniki.
Krwiopijcy
Usłyszeli kroki dochodzące od strony południowej bramy. Ktoś szedł wolno w ich kierunku żwirową aleją. Wiedzieli, że mógł pozostać najwyżej tylko jeden, po rzezi, jaką urządzili zaskoczonym prześladowcom. Maksymilian wiedział też, że jego ludzie są wszędzie wokół. Nie mogli liczyć tylko na Lorenzo i jego pogruchotane lewe ramię - poza tym byli wszyscy. Ostatniego postanowił jednak wziąć na siebie. Spokojnie wyprostował się i wyszedł naprzeciw elfa. Stanął na środku alei z mieczem w dłoni. Naprzeciw niego stał wysoki, szczupły i bardzo blady wojownik. Maksymilian widywał już elfy. Wszak wychował się w Marienburgu, gdzie całą dzielnicę zamieszkiwał Morski Lud, kupcy wywodzący się z Ultuanu. Płynąc do Nowego Świata natknął się na niewielki okręt wojenny, który czujnie śledził kurs ich niewielkiej flotylli. Elfy Wysokiego Rodu bywały też gośćmi w miastach Nowego Świata, gdzie zapuszczały się chociażby polując na piratów. Widywał, więc elfy. Ten tutaj - na drugim końcu żwirowej alejki - nie był jednak do tamtych podobny. Owszem: był szczupłej budowy ciała, jak większość jego pobratymców. Poruszał się z tą specyficznie elfią gracją - kocią sprawnością ruchów. Miał także jak wszyscy jego pobratymcy spiczaste uszy. Jednak w jego postaci dało się również zauważyć różnice, które nawet niewprawnemu obserwatorowi musiały wydać się niepokojące. Niewypowiedziane okrucieństwo przemawiało, bowiem z twarzy Mrocznego Elfa. Zmrużone oczy nieładny grymas twarzy oraz ściągnięte złowrogo brwi - to wszystko czyniło twarz elfa złośliwą, okrutną i złowieszczą zarazem. Do tego niepokoiła czerń włosów. Czerń tak absolutna, że próżno szukałbyś drugiej takiej po świecie. Włosy tej barwy kontrastowały silnie z cerą, uwypuklając dodatkowo jej bladość.
Elf miał tylko lekką, czarną kolczugę i zawieszony na plecach ogromny topór. Zlustrował wzrokiem Maksymiliana i zimny, nienawistny uśmiech zagościł na jego wargach. Ściągnął oręż z pleców i dobył go obiema dłońmi, bez słowa, uporczywie wpatrując się w przeciwnika. Wówczas Maksymilian ujrzał coś, co go zarazem przeraziło i zafascynowało. Oto ze styliska topora wyrosły nagle długie na kilka cali kolce. Wiele z nich przeszyło dłonie elfa, sprawiając, że zalała je krew. Ani jedna kropla nie spłynęła jednak na ziemię. Zaskoczony Maksymilian nie zdążył jeszcze tego pojąć, a już topór jego wroga wystrzelił w błyskawicznym ataku. Wyglądało to tak jakby topór sam uderzył, nie czekając na ruch wojownika. Człowiek w ostatniej chwili odchylił się mocno w prawo i przestąpił kilka kroków by nie stracić równowagi. O ripoście nie było mowy, bo już leciało w jego stronę lśniące ostrze topora, szerokim łukiem kreślące w powietrzu podobny smudze ślad. Maksymilian znowu zmuszony był odskoczyć, tym razem w tył. Spostrzegł jak topór błyskawicznym ruchem zakreślił w powietrzu łuk i niespodziewanie uderzył z góry. Kolejny odskok dla uniknięcia ciosu zakończył się dla człowieka upadkiem. Niepewnie stąpnął na jakiś przedmiot leżący na ziemi i w kolejnej chwili runął jak długi. Elf doskoczył błyskawicznie do swojej ofiary i z ponurym uśmiechem na twarzy wyprowadzał krótki, śmiertelny cios w korpus. Nagle jednak zwiotczał, ostrze topora zaryło w ziemi tuż obok Maksymiliana, cios chybił. Elf, z jękiem bezbrzeżnej nienawiści i zawodu upadł na twarz. Z pleców sterczały mu dwie pierzaste strzały. Maksymilian gramoląc się z ziemi zdążył jeszcze podziękować łucznikom, ale jego cała uwaga skupiona była na toporze. Nigdy nie preferował tego rodzaju broni, jednak akurat ten topór wydał mu się niezwykle atrakcyjny. Powoli i z namaszczeniem nałożył pokrowiec na ostrze i odpiął ze stygnącego ciała elfa pozwalające nieść topór pasy. Przypiął je sobie - jego towarzysze obserwowali go w milczeniu. Nikt nic nie powiedział.
Mroczne Elfy z systemu bitewnego Warhammer Fantasy Battle to, w większości wyznawcy Khaine'a, boga mordu, krwi. Dlatego krew jest wykorzystywana w ich magii niemal powszechnie. Paliwem, jakim żywi się ich moc są krew i ból - również zadawane samym sobie. Przejawem takiej ograniczonej autodestrukcji w celu wyzwolenia nadnaturalnych mocy jest właśnie używanie "krwiopijców" - broni, która wysysa krew właściciela oraz ofiary (nie trzeba myć ostrza tego typu oręża, nawet po największej masakrze jest ono czyste i nie ma śladu posoki). Broń pije krew, kiedy jest używana zgodnie ze swoim przeznaczeniem, a więc dobywa się ją by zadać śmierć. Na codzień jest to oręż nie do odróżnienia od zwykłego rodzaju (oczywiście elfy zdobią swoje przedmioty, w tym broń, bo jakaś cząstka dawnego ducha elfów tli się w nich jeszcze, ale na tej podstawie nie odróżni "krwiopijcy" niewprawne oko). Rolą Mistrza Gry jest jeszcze przetłumaczenie mocy tej broni na język współczynników - proponuję jedynie, by nie łączyć wielu "plusów" w jednym egzemplarzu, chyba, że jest to broń starożytna i w jakiś sposób specjalna (wtedy można jeszcze opracować nieco właściwości specjalnych w rodzaju: "cięcie metalu", "peszący wroga wrzask" itp.). Dostępność tego rodzaju broni jest uzależniona oczywiście tylko od woli MG, ale nie rozrzucałbym jej po kątach w każdym zakamarku świata odwiedzanego przez elfy. To są w końcu artefakty!
Ostatnie, lecz nie najmniej ważne: kto będzie taką bronią władał. W posiadaczach tego rodzaju broni (dopóki nie zmieni ona właściciela, he, he), rozpoznać można najczęściej dumną szlachtę Mrocznych Elfów. Zadzieranie, więc z tymi osobnikami, nie dość, że może mieć skutki śmiertelne (broń!) to jeszcze może zakończyć się pościgiem i wendettą ze strony rodziny zabitego/ograbionego. Broń może mieć dla rodziny znaczenie sentymentalne, może to być przechowywany w niej od wieków artefakt itp. Możne Mroczne Elfy nie zwykły zaś darować krzywdy.
Cień
Po jakiś dwóch dniach trzeba było rozbić obóz na nieco dłużej. Rana na przedramieniu Lorenzo nie chciała się goić. Kusznik dostał potężnej gorączki i nie był w stanie dalej podróżować. Kłębiące się wokół roje owadów, w tym ogromne i strasznie cięte komary nie ułatwiały kuracji. Chcąc ratować Lorenza należało się zatrzymać, przynajmniej na kilka dni.
Maksymilian zarządził rozbicie obozowiska w wybranym miejscu oraz rozdysponował warty. Byli najzupełniej bezpieczni - wszak korsarzy wybili do nogi, a od pobojowiska znacznie się oddalili przez te dwa dni... Tak się mu jednak tylko wydawało.
* * *
Taurah wydobył dwa długie, zakrzywione, zębate sztylety. Sprawnymi ruchami, wbijając je w pień wspiął się niczym kot w koronę ogromnego drzewa. Przycupnął na jednej z gałęzi i spojrzał w dolinkę, gdzie obozowisko rozbiła grupa ludzi. Tropił ich od dwóch dni, to znaczy od momentu, gdy jako jedyny z okrętu przeżył zdradziecki napad, przybyłych nie wiadomo skąd, wagabundów. Kiedy Taurah zobaczył jak napastnicy podstępnie, strzałami w plecy, zamordowali młodego hrabiego Lorrelaha domyślił się, że komandor urządzi pościg. Nawet taki ktoś jak Daleth musiał liczyć się z zemstą rodu "Czarnej Róży". Musiał pomścić śmierć następcy hrabiego Lorraha lub mógł wcale nie wracać do Wieży. Inna sprawa, że to brawura i głupota połączone z okrucieństwem samego Lorrelaha sprowadziły nań zgubę. Tego rodzaju tłumaczenie mogłoby sprowadzić naprawdę ciężkie kłopoty na głowę Daletha. Kalanie pamięci syna hrabia Lorrah mógł ukarać tylko wyrafinowanymi męczarniami. Taurah uśmiechnął się do tych myśli.
Elf był doświadczonym Cieniem. Jedynym wśród załóg komandora Daletha. Pełnił obowiązki zwiadowcy i tropiciela od przeszło dwustu lat. Osiągnął taki kunszt, iż ci żyjący nędznie krótko ludzie nie mogli się z nim mierzyć. Nawet, gdy pierwszej nocy - swoim zwyczajem - z odległości ledwie kilku kroków, spojrzał wartownikowi w oczy, pozostał nieodkryty. Strażnik wprawdzie bredził potem coś o potworach krążących nocą wokół obozowiska, o błyszczących ślepiach wybałuszonych w zaroślach... Taurahowi było to na rękę. Wprowadził wszak tylko zamęt i strach w szeregi wrogów. Choć za te "ślepia" poprzysiągł człowiekowi zemstę.
Teraz, w oczekiwaniu na wojowników Daletha, Cień rozmarzył się. Wspominał swoje góry i wioskę, w której się wychował. Jakże tęsknił do towarzystwa tych prostych elfów, z których każdy mógłby w pojedynku na dowolną broń zmasakrować tych paniczyków z Wież. Nie cierpiał ich wyrafinowanych rozmów toczonych podczas długiej żeglugi. Nie znosił specyficznego poczucia humoru swoich towarzyszy. W ogóle czuł się wśród nich źle. Nigdzie jednak nie mógłby zarobić tyle, co na służbie w Wieżach.
"Już są pokraki, co tak długo i co tak głośno bando obwiesi"? Pomyślał w duchu Cień. Zwrócił swą poczernioną ziołami twarz w kierunku, z którego doszło jego uszu ciche brzęknięcie oręża. Natychmiast ogarnął wzrokiem obozowisko ludzi - nie, wartownicy nie dostrzegliby pewno sztyletu wbitego w brzuch a trzask ogromnych ognisk zagłuszał całą resztę odgłosów. "Przestraszeni ludzie zachowują się irracjonalnie". Cień po raz kolejny docenił, jak wielką przewagę daje mu jego twarde wychowanie oraz brutalne szkolenie, jakie przeszedł w dzieciństwie. Mógł przebywać sam w ciemnym, obcym lesie i do głowy nie przyszłoby mu rozpalać ognia. Nie odczuwał strachu, a solidna, gruba odzież chroniła przed zimnem.
Kątem oka dostrzegł, że zarośla na południowym i wschodnim skraju dolinki poruszyły się lekko. Było, zatem tak, jak się umawiali z Dalethem - korsarze zajęli pozycje i sposobili się do ataku. Pozostało tylko wskazać cel skrytym w zaroślach wojownikom Daletha. Byli to wprawni rzeźnicy i nic nie zakłócało ciszy panującej wokół obozowiska ludzi, choć ponad trzydziestu elfów zajęło pozycje wokół dolinki. Wtem Taurah dostrzegł, iż jeden z dwóch wartowników oddala się nieco od obozowiska i zagłębia w zarośla. Było to niemal na wprost niego. Doświadczony Cień, dobywając długiego, zakrzywionego i zębatego sztyletu pomyślał, że przysłuży się nieco swemu panu. Khaine się ucieszy.
Cienie rekrutują się spośród "dzikich" plemion. Elfy te nie mieszkają w ogromnych wieżach (np. Naggarond czy Ghrond), jak pozostałe Mroczne Elfy. Zamieszkują raczej odludne góry i żyją wedle swojej, brutalnej, kultury. Przyznam, że może się ona kojarzyć ze znanym "spartańskim wychowaniem". Powszechny jest wśród nich np. zwyczaj pozostawiania dzieci na noc na dworze, by chłód i dzikie zwierzęta zadecydowały, czy malec ma żyć czy nie. Podobno są to najdawniejsze obyczaje Mrocznych Elfów, które przetrwały jednak już tylko wśród Cieni. Reszta "mroczno-elfickiej" kultury jest daleko bardziej rozwiązła i dekadencka.
Surowość obyczajów jednak popłaca i Cienie wyrastają na niezastąpionych zwiadowców oraz tropicieli. Są sprawni i zahartowani jak nikt inny. W lesie czy na pustkowiu potrafią mylić pościgi lub samemu ścigać nie będąc zauważonym. Przekradają się za linie wroga, szpiegują wokół wrogich obozów. Są niebezpieczni w walce - świetnie strzelają oraz walczą wręcz. Zabijają bądź ratują życie. Niebezpiecznie mieć takiego przeciwnika. Dlatego możni panowie z wież chętnie płacą za wynajem tych wspaniałych wojowników.
Wiedźmy
Po długiej żegludze na północ, ku wciąż zimniejszym wodom okręty elfów przybiły wreszcie do brzegu. Maksymilian nie pamiętał tej drogi. Był skuty łańcuchem, związany drewnianym uchwytem z kilkoma innymi towarzyszami niedoli, rzucony byle jak na dno ładowni korsarskiego okrętu. Majaczenia senne mieszały się mu powoli z rzeczywistością.
Zatrzymali się w przystani, nad którą górowała wysoka, zębata wieża. Czarny kamień, z którego ją zbudowano, postrzępione blanki oraz dzikie otoczenie musiały sprawić ponure wrażenie na każdym, kto zabłądziłby w te okolice.
Opuścili okręt tylko we trzech: Maksymilian i jego dwaj łucznicy, którzy kiedyś wyciągnęli go spod topora Mrocznego Elfa. Jak to było dawno! Teraz Mroczne Elfy otaczały ich zewsząd. Słychać było ich podniecone głosy. Korsarze, zwykle pełni wyniosłej obojętności teraz stali się nerwowi. Dla niewolników oznaczało to liczniejsze niż zwykle razy i szturchańce. Po chwili stanęli u wejścia do wieży. Co ciekawe - nie było żadnych wrót. Zamiast tego na odrzwiach wykuto ponure sceny męczeństwa i mordu. Wokół unosił się mdły zapach kadzidła, zagłuszający jakiś inny, silny fetor. Szybka jak mgnienie oka myśl przebiegła przez głowę Maksymiliana, zasiewając w niej ziarno niepewności. "Dlaczego oni nie wchodzą do środka, czemu zgięli się w kornych ukłonach, te nadymające się kreatury".
Jakby dla rozwiania czarnych myśli na przeciw przybyszom wyszły trzy kobiety. Maksymilian aż uklęknął z wrażenia. Dawno nie widział kobiet - tak pięknych nie widział nigdy! Wszystkie trzy były niemal nagie, dzięki czemu można było napawać oczy widokiem wspaniałych krągłości. Idealne piersi, czy pełne biodra przykryte były jedynie wyszukanymi klejnotami. Długie, czarne włosy oraz zwiewne ruchy tych dziewcząt przywoływały na myśl delikatnie falujące łany zboża lub wiotkie gałązki wierzb znad Reiku. Świadome najwyraźniej swej urody, rzucały zalotne spojrzenia, zatrzymując pożądliwie wzrok na niewolnikach. Prawdę powiedziawszy tylko z nimi mogły nawiązać kontakt wzrokowy. Korsarze padli na kolana, zaś dumny zwykle dowódca elfów zgiął się wpół w dwornym ukłonie.
- Dar od Daletha dla Oświeconej Eannyah...
Tylko tyle wydusił z siebie komandor, po czym - zostawiając niewolników pod opieką trzech piękności - wycofał się spiesznie wraz ze swoimi ku zacumowanym okrętom.
Maksymilian poczuł zmieszanie. Po trudach podróży morskiej i batach korsarzy, nagle znalazł się w prawdziwie rozkosznych rękach. Piękne dziewczyny ujęły delikatnie najemników i pomrukując zachęcająco oraz łasząc się niczym koty, wprowadziły ich do wnętrza wieży.
"Czyżby panienki poznały się na prawdziwych mężczyznach" pomyślał szybko Maksymilian. Zjawiła się przed nim wizja służenia tym pięknościom na zacisznym odludziu. Z pewnością potrzebowały prawdziwych samców. Kątem oka złowił uśmiechy i porozumiewawcze spojrzenia, jakimi wymienili się jego towarzysze.
Po wejściu do wnętrza minęli kilka sal, gdzie dym z kadzideł spowijał wszystko. Kosztowne sprzęty, broń... wiele broni. Zbyt wiele jak na gniazdo rozkoszy cielesnych. W trzeciej sali Maksymilian i jego ludzie boleśnie zderzyli się z rzeczywistością. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak było wzmocnienie uchwytu przez ich towarzyszki. Kapitan rozejrzał się prędko wokół. Byli w wielkiej sali, wzdłuż której biegły rzędy kolumn. Spośród nich wychodziły kolejne ślicznotki - tym razem wszystkie miały w rękach broń. Ich spojrzenia były jeszcze bardziej zalotne, ale tym razem przesycone również okrucieństwem. Wreszcie dało się też rozpoznać zapach, który dotąd maskowały kadzidła. Był to fetor krwi dochodzący wyraźnie z wielkiej kadzi ustawionej przy końcu kolumnady. Nad kadzią wystawiono wysoki na jakieś dwadzieścia stóp posąg bóstwa - ohydnego elfa z zębatym sztyletem w dłoni. Poniżej, na stopniach wiodących do kadzi, stała najpiękniejsza z pięknych. Wolno, niemal płynąc podeszła do więźniów. Wpierw do samego Maksymiliana. Zasypując go pocałunkami rozcinała niecierpliwie więzy. Można było pomyśleć, że za chwilę spełnią się wszelkie marzenia najemnika. Szedł potulny za wyciągniętą dłonią swojej oprawczyni, nie mogąc się wyzwolić z jej nieziemskiego uroku. Przysiadł wraz z nią na skraju kadzi; nie spłoszył go nawet widok zakrzepłej krwi, której pełno było tu wszędzie.
"Sigmarze, już po mnie" pomyślał z przerażeniem, gdy wiedźma wzniosła sztylet do ciosu. Nawet wtedy nie był w stanie się zasłonić, odczuwał tylko bezbrzeżną rozkosz.
Wiedźmy to kwintesencja tego wszystkiego, czym są Mroczne Elfy! Są piękne, uwodzicielsko piękne; emanującemu od nich erotyzmowi nie oprze się żaden śmiertelnik. Do tego są straszliwymi wojowniczkami. W bitwach, walcząc w imię Khaine'a rzucają się z wyciem na wrogów i nie patrząc na straty. Jednak piękno i siła okupione są olbrzymią ofiarą. Zgodnie z mocą magii Khaine'a należy poświęcić krew i cierpienie by otrzymać zapłatę. Dlatego Wiedźmy z upojeniem oddają się krwawym rytuałom, których kwintesencją jest kąpiel we krwi ofiar. Kąpiel ta, za pośrednictwem potężnego artefaktu, jakim jest Kocioł Krwi, przywraca młody wygląd i obdarowuje urodą wszystkie Wiedźmy. Kult ten nie jest jednak spoisty i jednolity - wszak Mroczne Elfy nie byłyby sobą gdyby nie snuły intryg i nie rywalizowały wzajemnie.
Tym, co rozdziera kult Wiedźm jest rywalizacja pomiędzy ich przywódczynią: Hellebron, a rzeczywistą królową Mrocznych Elfów: Morathi. Powszechnie uważa się, że Morathi posiada pierwszy i oryginalny Kocioł Krwi, zaś wszystkie inne są tylko nędzną imitacją oryginału. Morathi jest również matką Malekitha, Wiedźmiego Króla Mrocznych Elfów, najpotężniejszego ich władcy. Morathi jest pierwszą Wiedźmą, władającą również mocami Chaosu. Ona sprowadziła rozłam na Mroczne Elfy i krwawą wojnę domową, gdy stała się gorącą orędowniczką kultu Slaanesha. Jej wpływy są, zatem ogromne; ta kobieta może bardzo wiele. Dlaczego po prostu nie zabije Hellebron? Tego nie wie nawet Malekith.
Tego rodzaju zawiłości stwarzają wspaniałe pole do popisu dla kreatywnego Mistrza Gry. Rozgrywki "na górze" zawsze wszak znajdują swe odzwierciedlenie w małych wojenkach "na dole". Daleth wszak nie z czystej sympatii posłał wiedźmom wyszukany prezent w postaci trzech niewolników.
Kusznik
Daleth był już w życiu komandorem. Prowadził flotyllę hrabiego Lorraha na wyprawę łupieżczą. Miał pod sobą cztery okręty i około setki korsarzy, którymi pomiatał. Ale teraz role się odwróciły: był jednym z nich. Najgorsze zaś było to, jak na niego patrzyli. Te ciekawskie spojrzenia, prymitywnych żeglarzy doprowadzały Daletha na skraj furii. Gdyby nie chwilowe tarapaty, w jakich się znalazł, nawet nie rozmawiałby z tymi podrzędnymi bandziorami morskimi. A wszystko przez to, że nie dostarczył swemu panu zabójców jego synalka.
W korsarzach drażniło go wszystko.. Nawet ich okrucieństwo było prymitywne, a opowieści o dokonanych grabieżach i mordach zdradzały kompletny brak gustu w trudnej sztuce mordowania i torturowania. Każda krwawa opowieść korsarzy przynosiła Dalethowi na myśl tylko jedno: wielką stratę okazji do zadania ofierze nieopisanego cierpienia, stratę, której winna była wyłącznie prosta natura morskich zbójców!
Zdarzało się Dalethowi z zazdrością spoglądać w stronę Czarnej Arki, sunącej majestatycznie w centrum szyku floty Druchii. Otoczona korsarskimi drakkarami wyglądała niczym olbrzym wśród karłów. Jej wysokie bastiony, ogromny taran na dziobie, brak żagli - wszystko to budziło uczucie najwyższego szacunku dla magii Malekitha, który słał swoje okręty w bój. Niczym pływające wieże, wysokie nawet na sto, czy dwieście łokci, Arki dominowały wszędzie tam gdzie posłał je Wiedźmi Król. Wyglądało, że sam Naggarond wyszedł w morze, by walczyć w imieniu Druchii. Niestety, przywilej służby na nich nie był przeznaczony dla zesłańców, do których Daleth, z woli swego pana, należał.
Kiedy wreszcie natknięto się na niewielką flotyllę okrętów Ultuanu Daleth poczuł się odprężony. Postanowił zrobić użytek z broni, która w jego rodzinie znajdowała się od pokoleń. Wreszcie będzie jakiś pożytek z tego, że ojciec zamiast urodzić się szlachcicem był prostym żołnierzem: kusznikiem.
Kusza spoczywała w drewnianym pudle, starannie ułożonym wśród rzeczy Daletha. Było to arcydzieło rzemiosła Mrocznych Elfów. Z idealnie pasujących do siebie elementów drewnianych i stalowych składało się niewielki, poręczny oręż. Myliłby się jednak tragicznie ktoś, kto by kuszę zlekceważył. Po pierwsze nie używała ona pojedynczych bełtów, jak tradycyjna broń. Zakładało się do niej dwie kasety z pociskami - jedną od spodu, drugą z wierzchu. W obu spoczywało po cztery bełty. Można było strzelać pojedynczo lub dwoma na raz wywołując potężne obrażenia. Kiedy bełty wyczerpały się kusznik miał do obrony cztery zębate ostrza, które na ponad łokieć przedłużały łoże broni. Kusza Daletha miała jednak jeszcze jedną potężną właściwość. Nie darmo jego ojciec był w gronie Niechybnych, doborowego oddziału kuszników Har Ganeth.
Korsarze obserwujący kusznika z czułością głaszczącego swój oręż uśmiechali się złośliwie i mamrotali coś pod nosem. Jednak to, co ujrzeli po chwili wprawiło ich w kompletne osłupienie. Oto ledwie Daleth przygotował oręż do walki jak wystrzeliło z niego kilkanaście cienkich niczym włos, lśniących metalicznie żyłek. Wszystkie natychmiast wbiły się w ciało kusznika - jedne w oczy, inne w ramiona, dwie lub trzy w szyję - oplatając go jakby delikatną pajęczyną. Jeśli kto miał okazję zajrzeć wtedy w oczy kusznika zobaczył, że napełniły się one niczym dwa dzbanuszki jakąś srebrną cieczą. Zalśniły lekko odbijając światło, a wygląd ich odebrał odwagę nawet zadziornym korsarzom. Oczy były, bowiem płaskie i martwe.
Kiedy tylko okręty zwarły się w boju i liny abordażowe splotły je na dobre, Daleth przystąpił do dzieła. Wychynął na moment ze swej kryjówki na dziobie okrętu korsarskiego, tuż poniżej linii burty. W mgnieniu oka dostrzegł zwartych w walce korsarza i wojownika "psów z Ultuanu". W tej samej chwili wystrzelił i natychmiast ukrył się. Elf zginął od pocisku, który uderzył go wprost w skroń. Zmarł w jednej chwili, niemal na rękach zdumionego korsarza. Kolejny cios kusznika dosięgnął ukrytego za szeregiem wojowników nieprzyjacielskiego oficera. Bełt wbity dokładnie w oko był wystrzelony z najwyższą precyzją. Jeszcze pięć ciosów wymierzyła kusza Daletha, tworząca teraz jedno z jego ramieniem i oczami. Kiedy jednak pozostał mu ostatni bełt, a bitwa powoli chyliła się ku końcowi, kusznik poszukał celu nieco staranniej. Wolno rozejrzał się po polu walki i wreszcie dostrzegł swoją ostatnią ofiarę. Stał tam jeden z korsarzy, tych najbardziej bezczelnych. Elf starannie wycelował i wypuścił bełt. Uderzył w plecy korsarza - precyzyjnie w miejscu, gdzie ucisk spowoduje, że ugodzony bełtem już nigdy nie użyje narządu, którym uwielbiał się przechwalać. Nikt nie będzie mógł nic zarzucić Dalethowi... wszak często zdarza się, że pokład zakołysze się i wówczas najpewniejsze oko chybi celu.
Choć treść tego podrozdziału to w przeważającej mierze moja inwencja, kusze samopowtarzalne to jedna z podstawowych broni, jakimi twórcy WFB obdarzyli Mroczne Elfy. Nie mogło jej zabraknąć w opisie tej rasy. Postanowiłem nieco tylko ją "umrocznić". Możecie oczywiście postanowić inaczej - ja stawiam jednak, że największą zaletą tej broni jest magia w niej tkwiąca. Unikam dzięki temu opisywania zawiłości mechanicznych, które mogłyby zawodzić w trudnym terenie, w jakim przyszło żyć Mrocznym Elfom. Wszak metal zawarty w tym orężu, na skutek dużych napięć i mrozu (a o ten u Mrocznych Elfów nie trudno), mógłby łatwo pęknąć. Poza tym, dzięki zabiegowi z magią - największe atuty tej broni pozostają poza zasięgiem Graczy, którzy mogliby zdobyć takie cacko. Choć na pewno ciekawym pomysłem byłoby też wprowadzenie na sesji wątku kuszenia Gracza. Oręż ponaglał by Gracza, aby skorzystał z jego PEŁNYCH możliwości (wzmocnienie US, modyfikatory do strzelania na większą odległość, szybkostrzelność itp., "czym chata bogata"). Wystarczy "tylko" poddać się obcej, nieznanej magii. To przecież tak niewiele w zamian za wspaniałe możliwości bojowe tego oręża. Biedny Gracz nie musi być z początku wcale świadom pełnych konsekwencji. Tu widzę spore pole do popisu dla MG! Jakież rozmaite widziadła mogą nawiedzać człowieka patrzącego srebrnymi oczyma na świat. Jakież posłannictwo może wprost do mózgu, po srebrnych żyłkach, przenieść oręż poświęcony Khaine'owi. Kusza, podobnie jak broń "krwiopijca" czerpać też może z sił witalnych naszego Bohatera. A bywa, że wyczerpie za wiele. Cóż, nie ten właściciel, to inny, kuszy wszak wszystko jedno.
Bestiarze
Daleth nie potrafił już powiedzieć jak długo przedzierali się przez lasy. Były gęste, mroczne, zimne i ponure - takie, jakie rosną tylko w lodowatej krainie Mrocznych Elfów. Kusznik wędrował z grupą sześciu korsarzy i miał coraz czarniejsze przeczucia. Morscy bandyci wprawdzie zachowywali się z należytym respektem, odkąd trzem z nich - szczególnie uszczypliwym wobec Daletha - przytrafiły się przykre wypadki, nie oni jednak niepokoili kusznika. Jemu nie podobał się ten las. Było tu dziwnie cicho. Niesamowite wrażenie sprawiały te szumiące posępnie, kołysane wiatrem ogromne sosny, w których konarach nie zamieszkał ani jeden ptak. Milczenie było wszechogarniające i gdyby nie wicher, cisza pozwalałaby słyszeć bicie serc towarzyszy wędrówki.
Co gorsza, cisza z rzadka przerywana była ochrypłymi, przeciągłymi głosami. Ni to rykiem, ni wyciem. Zawodzenia te nie mogły pochodzić z gardła elfa. Już raczej musiała być to jakowaś bestia z głębi puszczy. Wszyscy domyślali się tylko wyglądu stwora, który raczył ich tak okropną kakofonią. Serca w nich upadały z godziny na godzinę.
Po pewnym czasie do niepokojących odgłosów doszedł drugi element: coraz silniejszy smród. Początkowo był niczym odległy fetor śmietnika, stopniowo stawał się coraz bliższy i bliższy, aż stał się nieznośną, wszechogarniającą wonią zgnilizny, potu i krwi. Cóż mogło tak ohydnie śmierdzieć - Daleth w duchu zadawał sobie to pytanie. Ani chybi musiał być to stwór rozdzierający ciszę boru swoim rykiem. Elf jeszcze nigdy, nawet będąc w najczarniejszych, najbardziej plugawych zaułkach Naggarond nie zetknął się z czymś takim. Niebawem jednak wszystkie wątpliwości się wyjaśniły. Daleth po raz pierwszy miał ujrzeć siedzibę bestiarzy z Karond Kar. Oto pośrodku niewielkiej leśnej polany znajdowało się obozowisko. Całkiem zwyczajnie ktoś urządził tu palenisko, rozbił dwa spore namioty, obok stał również jakiś wóz, który jednak był przykryty grubą, czarno natłuszczaną płachtą. Więc nie bardzo dało się powiedzieć, co w nim się znajduje. A wóz był zaiste imponujących rozmiarów. Na polanie zastali dwóch elfów - swoich pobratymców. Tamci siedzieli spokojnie przy ogniu i szykowali strawę. Nie zdawali się ani trochę zaskoczeni przybyciem korsarzy. Ci zaś stanęli spokojnie z boku i czekali w milczeniu.
Po dłuższej chwili, gdy nadal nic się nie działo - korsarze stali z boku a tamci dwaj w milczeniu spożywali posiłek - Daleth zniecierpliwił się i niespodziewanie ruszył w stronę ogniska, by pomówić z obcymi. Wystarczyło jedno spojrzenie niższego z nich, by zatrzymał się jak wryty i chyłkiem wrócił do swoich. W oczach tamtego elfa odczytał jakąś dziwną obcość, wręcz dzikość, z jego gardła dobył się przeciągły warkot. Miał wrażenie, ze spojrzał w ślepia dzikiej bestii czającej się do skoku. Wiedział, że lepiej nie zbliżać się do nich, szczególnie, gdy jedli pochyleni nad strawą niczym głodne psy. Ich sposób posilania się nie przypominał w niczym wytwornych posiłków elfów z Wież.
Naraz z zarośli tuż obok grupki korsarzy wychynął jakiś dziwny osobnik. Był bardzo szczupły, nawet jak na elfa, do tego nosił dziwaczny strój: odziany w skórzany fartuch niemal sięgający ziemi oraz skórzany czepiec zasłaniający twarz - podobny do tego, jakiego używają kaci.
- Od kogo przychodzicie i czego chcecie? - głos miał nieprzyjemny, szorstki.
- Przybywam w imieniu kapitana Allaikitha i mam dlań odebrać prezent, któryście ponoć przygotowali księciu Urmazowi. - kusznik ani myślał spierać się z dziwnymi elfami, nie chciał również wdawać się w zwyczajowy słowny zatarg, charakteryzujący początek rozmowy każdego odpowiednio wychowanego elfa. Dlatego bez ceregieli przeszedł do konkretów.
Kątem oka dostrzegł, iż oba dzikusy siedzące przy ogniu wyszczerzyły zęby w uśmiechu.
- Panie Daoghai, przyszli po naszego zwierzaka, he, he. - wycharczał jeden z nich, głosem dalece odbiegającym od śpiewnej mowy Druchii.
- Zamknij się padlino! Odsłoń klatkę, tylko wpierw wdziej kaftan. Jednego pomocnika już mi hydra ubiła, będzie ze 3 dni temu, w innym miejscu puszczy. A wy paniczykowie, nie podchodźcie do prętów, bo bestia jest szczególnie cięta. Jadem plwa zaś na kilkadziesiąt kroków. Niewiele wam pomogą zbroje i płaszcze.
Po chwili oczom wszystkich ukazał się zdumiewający stwór zamknięty w ogromnej klatce. Bestia miała siedem głów, zaś każdą rogatą i szczerzącą rzędy ostrych kłów. Sześcioma odnóżami niespokojnie rwała pręty klatki. Zaś wściekłym wzrokiem kilkunastu par oczu (niektóre głowy więcej miały ich niż dwoje) wodziła po wszystkich zebranych. W ogóle wydawała się jakby wtłoczona pomiędzy pręty. Miało się wrażenie, iż gdyby ją wypuścić, rozprostuje wszystkie członki i stanie się stworzeniem znacznie bardziej imponującym.
Daleth z niekłamanym podziwem spoglądał to na piekielne stworzenie, to na jego pogromcę. Poczuł w sercu rozlewającą się słodycz, która płynęła z obcowania z siłą, dzikością i okrucieństwem. Wszystkie te rzeczy Daleth uwielbiał. Był wszak nieodrodnym synem swego plemienia.
- Czy znalazłoby się w Waszych zbiorach, dostojny Daoghai, jeszcze coś równie jadowitego i, jak to raczyliście... "ciętego". Byleby mniejszych rozmiarów. Ot powiedzmy, aby zmieściło się pod łóżkiem lub w niewielkim pudełku. Proszę zaś z myślą o panu moim, lordzie Lorrahu. Może jakiś pająk lub wąż...
Bestiarz uśmiechnął się przebiegle. "Podoba mi się ten chłopak" pomyślał "Prawdziwy Druchii i pewnie wysoko zajdzie".
Daleko, na północnych rubieżach dziedziny Druchii, leży Karond Kar - ojczyzna poskramiaczy bestii. Kraina dzika, zimna (nawet jak na standardy Naggaroth, ojczyzny Mrocznych Elfów) i rządząca się twardymi prawami. W tamtejszych puszczach żyją nieprzeliczone bestie. Mantikory, harpie, smoki - to tylko niektóre z nich. Wymyślcie sobie jakiegokolwiek fantastycznego potwora, a możecie być pewni - zapewne żyje gdzieś, nieopodal Karond Kar. Mroczne Elfy zamieszkujące tamte okolice trudnią się ujarzmianiem tychże stworzeń i wykorzystywaniem ich do celów handlowych. Niektóre z ciekawszych egzemplarzy, jak smok Bracchus ujarzmiony przez Rakartha, najsłynniejszego bestiarza, zostają w Karond Kar i służą jako obrona Wieży.
Bestiarze są znacznie mniej ucywilizowani niż reszta Mrocznych Elfów (no, może za wyjątkiem Cieni). Ich język, zachowanie, ubiór - wszystko to powinno odzwierciedlać specyficzny tryb życia tych elfów. Wszak oni na codzień żyją wśród bestii, które ujarzmiają za pomocą bata, względnie rozżarzonego pręta. Przeciętny Druchii nawet w pełnej zbroi nie zbliżyłby się do takiego maszkarona!
Moim wkładem w oryginalny obraz bestiarzy jest zaszczepienie temu ludowi twórczego uniesienia. Specjaliści z Karond Kar niestrudzenie pracują nad udoskonalaniem już i tak śmiercionośnych bestii. Stąd np. psy (vide pierwszy podrozdział). Ale i tu wyobraźnia MG ma szerokie pole do popisu. Cóż jeszcze mogło zalęgnąć się w przepastnych borach zimnej północy?
Twórcy II edycji WFRP postanowili połączyć, dotąd rozłączne światy - Warhammer służący grom fabularnym oraz ten służący figurkowym systemom bitewnym. Abstrahując od oceny takiego posunięcia można stwierdzić, nie bez satysfakcji, że przed nami wiele roboty! Mnóstwo materiału z tzw. ksiąg armii tylko czeka na dostosowanie do systemu RPG. Ten artykuł to moja próba spojrzenia - przez pryzmat role playing - na Mroczne Elfy. Wprowadzenie wątków znanych z "battla" na sesję tak, by nie zniszczyć specyficznego klimatu WFRP, mrocznego klimatu.