Krew krwi

Autor: triki

Krew krwi
Jesień pozłociła liście na drzewach, a ziemię zmiękczyła deszczem. Wykopanie niewielkiego dołu nie sprawiło mu problemu. Włożywszy tam niewielki pakunek, zaklął pod nosem, przykrył go dużym kamieniem i starannie zasypał. Gdy dosiadał wierzchowca, popołudniowe cienie były już bardzo długie. Przez chwilę wzmógł się wiatr, układając na łące kolejną warstwę dywanu z liści. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę w miejscu, w którym ziemia była świeżo rozkopana. Pociągnął lejce, koń zatoczył półkole i stępa ruszył ku miastu.

Zatrzymał się przy rzece. Nie chciał przyglądać się tafli, nie musiał oglądać swojego odbicia, by wiedzieć, że stracił ludzką twarz. Nabrał wody w dłonie i ochlapał twarz ukrywając łzy. Krzyknął, płosząc ptactwo. Wierzchołki drzew zasłoniły słońce, wzmagając uczucie chłodu.

Gdy dotarł do domu, był zmęczony. Koszula kleiła się od potu, a mokre i tłuste włosy tworzyły kołtuny. Mimo później pory roku w pokoju latały dwie muchy. Trzasnął za sobą drzwiami. Zapalił lampę, wypełniając pomieszczenie charakterystycznym zapachem łoju. Usiadł na łożu.

- Ciężko dziś się napracowałeś – myśl kołatała się w głowie – należy ci się odpoczynek.

Wcisnął palce w gałki oczne, a następnie uderzył się w policzki. Poruszył głową tak energicznie, jakby chciał wytrzepać z niej głosy. Muchy podleciały do lampy i brzęcząc niemiłosiernie tańczyły wokół płomienia.
- Ciężżżko się dziś napracowałeś – zdawały się mówić do niego – należżży ci się chwila wytchnienia.

Mimowolnie położył rękę na spodniach i niedbale zaczął bawić się swoją męskością. Teraz żałował, że odpuścił stajennej. Podniecenie zabijało wyrzuty sumienia i przynosiło ukojenie. Irytująca musza muzyka ucichła, jesienny wiatr kołysał okiennicami.

***

Najwyższe piętro dworku wypełniał smród kału, moczu, krwi i potu. Kobieta, uchylając drzwi komnaty, podwoiła siłę krzyku wspomaganego przez echo.

- Więcej gorącej wody i lnianych szmat – zwróciła się do strażnika stojącego na korytarzu.

Głos, wędrując we wszystkich kierunkach, niósł ze sobą napięcie. Kolejny krzyk przebudził Siegmunda śpiącego na siedząco przy dogasającym ogniu. Dorzucił drew do kominka i rozejrzał się po izbie. Stara Gerda patrzyła się w małe piwniczne okienko, wyszukując na nocnym niebie odpowiedzi na swoje modlitwy. Spośród tysiąca świecących gwiazd, jedna spadła, ciągnąc za sobą smugę. Równie stary Jorg skubał w kącie kurę, a Johannes spożywał dziczyznę przy stole. Po każdym kęsie moczył dłonie w misie z wodą, wycierając je później skrupulatnie w płótno.

- Czy to nie nazbyt duża dbałość o czystość? – zapytał Siegmund.
- Najważniejsze są czyste ręce, kuchto – odpowiedział Johannes przeżuwając – Czyste ręce – powtórzył kładąc dłonie do misy.
- To zły znak – rozpoczęła stara kucharka, lecz zagłuszył ją kolejny krzyk.

Ten był przerażający, ostateczny. Następująca po nim cisza wywołała dreszcze na plecach. Wszyscy zastygli w bezruchu, nasłuchując i oczekując płaczu, który jednak nie następował. Wyostrzony słuch sprawiał, że słyszeli bicie własnych serc. Kropla wody zsuwała się po palcu Johannesa, by po chwili oderwać się od dłoni i plusnąć w misie. Wszyscy instynktownie spojrzeli na stół.

- To zły znak – ponownie wyszeptała starucha.

I tym razem jej rozważania zostały przerwane. Dochodzący odgłos sugerował, że ktoś zbiega ze schodów.

- To pewnie posłaniec z wiadomością dla pana, że już po wszystkim – gdybał starzec. Pan na czas porodu wyruszył na polowanie.
- To nie posłaniec – zaprzeczył Johannes – za ciężkie buty.

Skrzypienie kolejno otwieranych drzwi i szepty na korytarzu zaniepokoiły Johannesa. Wstał i podszedł do drzwi. Gdy pewnym się stało, że ktoś zmierza w tym kierunku, otworzył wierzeje i wyjrzał na korytarz. Spocony strażnik dworu biegł w jego kierunku. Gdy dostrzegł Johannesa, dało się zauważyć ulgę w jego oczach.

- Paniczu Waldur – dyszał – jesteś proszony do małej sali obrad – złapał oddech – natychmiast.
- Dobrze.

Wrócił po swoje rzeczy i udał się krętymi schodami do wieży.

***

Dowódca straży zbladł, gdy usłyszał rozkaz. Nim wezwał sierżanta, wypił pół dzbana młodego, kwaśnego wina z jabłek. Grymas na twarzy świadczył o tym, że ściśnięty z nerwów żołądek, nie przyjął z zadowoleniem płynu. Splunął na podłogę.

Wydanie rozkazu nie przyszło mu łatwo, jednak nie dał tego po sobie poznać. Drgające źrenice sierżanta sugerowały, że on również nie jest zadowolony z powierzonego mu zadania. Nie było jednak czasu na dyskusję.

***

Pukanie do drzwi przerwało ciche szepty. Piastunka uchyliła je lekko i uderzył ją odór alkoholu.

- Muszę prosić, byście opuściły komnatę – wycedził sierżant.
- Pani potrzebuje opieki.
- To już nie wasz problem, zajmie się nią cyrulik.
- Ale …
- Żadne ale, wychodźcie.

Gdy weszli do lochów, kobiety zrozumiały, co je czeka. Ze spokojem weszły do celi, modląc się po cichu. Błagania do Shallyi przerywane były ostatnim jękiem bólu.

Wykonujący egzekucję sierżant ze łzami w oczach wyszedł z celi. Długo wymiotował. Wrócił, by porąbać ciała na kawałki i powrzucać je do worków. Psy dziś się najedzą.

***

Wchodząc, próbował opanować igraszki wyobraźni. Te, jak się później okazało, niewiele odbiegały od rzeczywistości. Gdy dotarł do komnaty, strażnik uchylił mu ciężkie drzwi. Ruch głowy sugerował, że czekają tylko na niego.

Otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka. Do komnaty wdarł się wiatr, przygaszając na moment pochodnie.

- Zamknij drzwi – niski głos wydobył się z trzewi majordomusa Wilhelma Roota.

W komnacie przy dużym stole oprócz Roota był jeszcze kapitan straży Val de Rosso, nadworny cyrulik Helmut Fritz i kasztelan Klaus Fogel.

- Jak zwykle każesz na siebie czekać – z tileańskim akcentem wyraził swoje niezadowolenie kapitan.
- Przybyłem zaraz po tym, jak mnie wezwano – odparł Waldur, podchodząc do stojącego na środku stołu. – To twoi ludzie powinni więcej czasu spędzać na ćwiczeniach, a nie na hulankach w burdelu.

- Cisza! – wrzasnął majordomus – Nie czas teraz na kłótnie. Mamy problem. Grozi nam – wstrzymał głos – nawet nie chcę o tym myśleć – zakończył szeptem.

Johannes Waldur podszedł do dużego dębowego blatu. Na widok istoty leżącej na nim zrobiło mu się niedobrze. Natychmiast odszedł, maskując swoje obrzydzenie chęcią napicia się ale. Podszedł do mniejszego stolika, stojącego w rogu pokoju.

- Więc to wyszło z naszej Pani? – spytał, nalewając płyn do kufla.
- Tak - odpowiedział cyrulik.
- Widzę, że już wszyscy zapoznali się z problemem – zadrwił wyraźnie zirytowany Wilhelm Root – więc teraz czekam na jego rozwiązanie.

Cisza dłużyła się. Odgłos przełykanego ale zdawał się teraz być jak dzwon Altdorfski.

- Trzeba chyba zabić to coś – powiedział kasztelan.

Tego było za wiele. Majordomus chwycił za kufel i rzucił nim w okno, rozbijając je. Podmuch powietrza natychmiast zgasił dwie pochodnie.

- Na Sigmara! Powiedz nam coś, czego jeszcze nie wiemy! – wydarł się w niebogłosy Root. Usiadł na krześle. Poczekał, aż świeże powietrze zabrało czerwony kolor złości z jego twarzy i wziął głęboki oddech.

- Czy Pani przeżyje? – zwrócił się do cyrulika.
- Jeszcze jej dokładnie nie zbadałem, ale wygląda mi na to, że jutro będzie wieczerzać z Morrem. To coś wyssało z niej za dużo krwi.

Znów nastała krępująca cisza.

- Chyba mam rozwiązanie, ale to będzie kosztowało ekstra – wymamrotał zamyślony Johannes.
- Słuchamy cię – zainteresował się Wilhelm.

***

W ciemnej stajni nie było nikogo oprócz wygarniającej gnój szczupłej, młodej kobiety. Nie przerywając pracy, patrzyła w milczeniu, jak zamyślony Johannes wchodzi do środka.

- Czego się gapisz – syknął do niej – Przyjdź później do mnie to cię wychędożę, będziesz mogła opowiedzieć innym wieśniakom, że oddałaś się prawdziwemu panu.

Kobieta spuściła wzrok. Zauważył, że zaczęła się trząść ze strachu. Nie wiedział skąd w nim ten nagły napad złości. Zakładając siodło, zastanawiał się, dlaczego podjął się tego zadania, dlaczego sam wysunął ten pomysł? Czy była to chęć przypodobania się majordomusowi, chęć zysku czy może coś innego? Teraz, gdy miało dojść do realizacji jego błyskotliwej myśli, coraz bardziej czuł się źle. Próbował pozbierać myśli, ale przed oczami rysował mu się tylko jeden obraz. Żniwa, koniec lata, kilka lat temu. Kilkoro chłopców i dziewczynek bawiących się w pszenicy. I ona – zawsze uśmiechnięta – ze swoimi złotymi warkoczami. Do rzeczywistości sprowadził go kobiecy głos.

- Przyjdę jak każesz panie – ze łzami w oczach łkała służka.
- Nie pochlebiaj sobie, świński pomiocie – splunął na nią. – Myślisz, że bym cię chciał. Wolałbym, by mi usechł.

Wyjechał, nie oglądając się na nią.

***

Leżał w bezruchu pod łożem, trzymając owiniętego w futro berbecia. "Miało jej jeszcze nie być" - myślał – "miała rąbać drewno na wieczór". Czuł jak powietrze gęstnieje, a niskie dno łóżka napiera na niego coraz bardziej. "Jeszcze się nie zorientowała" – uspokajał się – "może po prostu czegoś zapomniała". Nagle dziecko zaczęło kwilić. Johannes przytulił je mocniej do siebie, chcąc stłumić dźwięk. Jednak instynkt matczyny okazał się silniejszy.

- Co? – rozległ się piskliwy głos – Gdzie jesteś? – zaczęła szlochać.

Nie zostawiła mu czasu do namysłu. Szybkim ruchem wysunął się spod łoża, kładąc na nim dziecko. Kobieta padła na kolana, składając dłonie w geście błagalnym. Uderzył ją otwartą dłonią.

- Nie pozostawiłaś mi wyboru – szepnął. Rozpaczliwym ruchem zerwała mu chustę z twarzy. Zdziwienie zamroziło ją. Waldur wyciągnął sztylet.

- Braciszku – łkała – dlaczego, na bogów, dlaczego - słabł jej głos.

Drążącą ręką poderżnął jej gardło. Maluch zaczął płakać, wziął go na ręce i wycofał się bezgłośnie ku wyjściu, rozlewając oliwę. Gdy był już daleko, cała chata stała w płomieniach.

Jechał mrocznymi, brudnymi uliczkami, od jednego ciemnego miejsca do następnego. Odgłosy miasta pobudzały jego wyobraźnię. Za murami poczuł się bezpieczniej, zanim nie dojechał do miejsca, w którym stały stare, pozbawione liści drzewa. Nigdy wcześniej strach nie był tak silny.

***

Kazał zadąć w róg milę przed dworkiem. Dumny jak książę estalijski jechał z przodu, za nim jego straż przyboczna i łowczy. Na końcu konwoju podążali chłopi z psami i wozy z myśliwskimi trofeami. Naprzeciw wyjechał odświętnie odziany majordomus, kasztelan i pochodzący z Tilei kapitan straży dworskiej.

- Tylko spokojnie panowie – szeptał Root – Ranald nam sprzyja.

Świadkiem ich spotkania było bezchmurne niebo i słońce w zenicie. Wiatr był spokojny, pozwalał chorągwiom wisieć bezwładnie.

- Jakie nowiny mi przynosicie? – niecierpliwie zapytał pan dworu. Pokłonili mu się pokornie, patrząc na siebie kątem oka. Nikt nie chciał zabrać pierwszy głosu. Cisza trwała za długo.

- Cóż to? Bogowie pozbawili was języków?
- Nie, panie – odpowiedział szybko Root – tylko małżonka twa, Izabella o legendarnej urodzie, ona nie przeżyła…
- Niech ją Morr przyjmie– przerwał mu władca ziemski. – Cherlawa dziewka. Mów co z dzieckiem.
- To chłopiec, panie.
- Chłopiec – rozległ się krzyk. – Dziedzic! Krew z mojej krwi! Słyszeliście – zwrócił się do przybocznych. – No to czym prędzej do domu, szykować ucztę. Syn, Theodor II - jadąc do dworku cały czas powtarzał pod nosem. Po chwili zwrócił się do majordomusa:

- Jest pierwszym kandydatem na przyszłego elektora, a może i na – tu zamilkł na chwilę. – I to z mojej krwi, chłopiec, Theodor II – kończył, szepcząc.
- Tak jak prawisz panie – odpowiedział mu Wilhelm, ale pan już go nie słuchał.