Hospicjum (część 2)

Autor: Wiktor 'Kroshgar' Dyl

Hospicjum (część 2)
Gdy tylko otworzyły się przed nimi odrzwia klasztoru, zobaczyli niskiego, tęgiego człowieczka, dzierżącego kołyszącą się lampę i mierzącego ich spojrzeniem zupełnie odartym z życzliwości.

– A wy, włóczędzy, czego tutaj szukacie po nocy? – zapytał szorstko mnich. Twarz częściowo zakrywał mu kaptur habitu, ale i tak dojrzeli na jego obliczu przestrach, wyolbrzymiony przez jaskrawe światło lampy. Kozak wziął się pod boki, rzucając krótkie spojrzenie na Gustava, który wciąż nie schował miecza, wpatrując się w rozstawiony nieopodal namiot. Wyszczerzył zęby do zakonnika.

– Nu, słyszeliśmy, że w świątyniach takowych zdrożonemu podróżnikowi gościny udzielacie, braciszkowie, hę? Tedy my przyszliśmy o takową gościnę... prosić – uśmiechnął się obleśnie spod sumiastych wąsów, charknął i splunął. Mnich pobladł jeszcze wyraźniej, cofnął się o krok. – To jak będzie, bracie furtianie? Wpuścicie zmęczonych w swoje skromne, klasztorne progi? – zapytał Kozak z miną niewiniątka.

Gustav otrząsnął się, schował miecz, odchrząknął i podszedł bliżej.

– Daruj nieobycie mojemu towarzyszowi, ojcze. Jesteśmy w siodłach od trzech dni – wyjaśnił zmęczonym głosem, opierając się o konia. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest wyczerpany. – Wdzięczni bylibyśmy za choćby i nędzny dach nad głową tej nocy. Gdyby na szlaku wypadło nocować, ducha od mrozu wyzioniemy.

Mnich zawahał się, patrząc to na niego, to na wciąż szczerzącego zęby Iwana. Jego rysy stwardniały.

- Broń musicie zostawić na zewnątrz – rzekł stanowczo – albowiem do tego domu żadnych morderców ani awanturników nigdy nie wpuszczaliśmy i wpuszczać nie zamierzamy. Wasza wola tedy – dodał już mniej pewnie, wodząc spojrzeniem po orężu, którym byli obwieszeni.
– To co, mamy na gościńcu broń zostawić? - parsknął Iwaszka. - Wiesz ty, klecho, ile dzisiaj szabla kosztuje? Bardziej mi ona droga niż twój tłusty kałdun i nędzne żarcie, jakie byście nam tu zaproponowali. Myślałby kto! – spojrzał wymownie na najemnika. – Gus, daj spokój, zostawmy braciszków z ich brudnymi zabawami – zarechotał.
– Jak śmiesz! – wrzasnął mnich głosem o oktawę wyższym, wytrzeszczając oczy. – Wynoście się stąd, psie syny, zdychajcie na trakcie... – kropelki śliny z jego ust poleciały na wszystkie strony.

Gustav jęknął w duchu; za chwilę z noclegu w przytulnym pokoju mogły być nici. Już otwierał usta, żeby jakoś załagodzić sytuację, gdy przerwał mu spokojny głos, dobiegający zza pleców mnicha.

- Dajcie pokój, panowie. - Jak na komendę, wszyscy spojrzeli w stronę klasztoru. Tuż za furtianem stał wysoki, starszy człowiek również odziany w habit. Głowę miał odkrytą i widzieli wyraźnie jego szare włosy szarpane porywistym wiatrem. Uśmiechnął się pojednawczo. Iwan skrzywił się, ale roztropnie milczał. Zakonnik podszedł bliżej, kładąc dłoń na ramieniu furtiana, który zreflektował się i pochylił głowę.
– Daruj, ojcze Krauss, ale ci dwaj nędznicy... – zaczął furtian.
- Potrzebują odpoczynku – dokończył nowoprzybyły i spojrzał na nich badawczo. Jego oczy miały zimny, szary kolor, a ich wyraz nie wzbudził w Gustavie specjalnej sympatii. – A w naszej świątyni nie odmawia się takim pomocy – dodał cicho, otwierając przed nimi bramę.

Niski mnich, chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uciszyło go jedno spojrzenie przełożonego. Schylił ponownie głowę i cofnął w ciemność.

- Tedy... ty, panie, jednak nam udzielisz gościny? - wystękał Iwaszka, patrząc na zakonnika jak na idiotę. – Jakże to, zbrojnych dopuścisz do... ekhm... świętego przybytku?

Gustav zacisnął mocno palce na wędzidle, pogładził konia po niewielkiej, białej plamce między oczami. Popatrzył w oczy przeora, który pokiwał twierdząco głową.

– Jak mówiłem, w naszej świątyni pomocy nie odmawia się nikomu... Może poza naprawdę uciążliwymi osobnikami – spojrzał wymownie na Kozaka. Iwan mruknął coś pod nosem, ale pospiesznie odwrócił wzrok. – Wchodźcie więc, panowie. Dzisiaj przenocujecie u nas.

Najemnik skinął głową i ruszył naprzód, prowadząc konia pod sklepioną łukowato bramą. Za nim postępował Iwan, mrucząc do siebie coś w kislevskim. Na tyle, na ile Gustav poznał ów dziwny język, spędziwszy z Kozakiem ostatnie dwa miesiące, zdołał rozróżnić tylko jedno słowo: "sukinsyn". Rozejrzał się. Przez niewielki dziedziniec przefrunęło parę liści. Kałuże gnojówki dawno już zamarzły, tu i ówdzie poniewierała się zgniła, zesztywniała od chłodu słoma. Nad nimi wznosił się długi, parterowy budynek, na solidnym, kamiennym fundamencie, wyżej kryty deskami z jakiegoś pociemniałego od deszczu drewna i zwieńczony pochyłym, obrosłym w zielsko dachem. Przez krzyżowe okna na ubite klepisko padał ciepły, żółtawy blask. Najemnik odetchnął głębiej. Z lewej strony, niby duch, bielejąc habitem wynurzył się furtian i burknąwszy coś pod nosem, odebrał od nich uzdy i poprowadził parskające konie gdzieś w ciemność. Zaskrzypiały nachylające się nad placem gałęzie drzew, Gustav podniósł głowę; niebo było rozgwieżdżone, noc bezksiężycowa. Po chwili zakonnik otworzył przed nimi drzwi do wnętrza świątyni i poczuli ciepło, zapach gotowanej kaszy i płonącego drewna.

Znaleźli się w małej sali, w czymś na kształt jadalni, na środku której znajdowało się sporych rozmiarów kamienne palenisko. Płonęło na nim kilka szczap suchego drewna, buchając w powietrze iskrami. Nad paleniskiem zawieszony był duży garniec. Najemnik momentalnie poczuł, jak ślina napływa mu do ust, zerknął szybko na Iwaszkę. Kozak wpatrywał się w ogień jak urzeczony. Przeor musiał to zauważyć, roześmiał się i poklepał Gustava po plecach.

– Zawsze gotujemy odrobinę strawy na noc, na wypadek gdyby ktoś się tu przybłąkał. Rozgośćcie się, za chwilę przyślę wam Markusa z jakimś napitkiem. - Uśmiechnął się, po czym dodał porozumiewawczo – W świątyni nie pijemy dużo, ale kufel piwa dla strudzonych zawsze się znajdzie. Kiedy już się posilicie, chłopak zaprowadzi was do celi... Tak, celi, w końcu to klasztor, czyżbyście zapomnieli? – zakpił, widząc spłoszone spojrzenie Gustava. – Tak więc Markus odprowadzi was do celi, tylko nie próbujcie z nim rozmawiać, złożył śluby milczenia. Pozostaje mi życzyć miłej nocy... Razem z braćmi będziemy się dzisiaj modlić do rana – dodał i obdarzył ich długim spojrzeniem, po czym odwrócił się i skierował do drzwi. Zaskrzypiały zawiasy.

Zostali w izbie sami. W kominie huczał wiatr, drewno pękało, sypiąc iskry, niby dziurawiąc panujący półmrok. Iwan zwalił się ciężko na ławę przy długim stole, niedbałym ruchem zgarnął z niej okruchy i resztki strawy.

– Nu, wygląda na to, że się udało – rzucił w stronę Gustava, który z lubością wystawił odmrożone nogi obok paleniska i zaczął rozcierać zgrabiałe dłonie. Najemnik popatrzył na niego uważnie.
– Chyba nie dzięki tobie, cholerny Kislevczyku - odparł zmęczonym głosem. - Mało brakowało, a wylądowalibyśmy z powrotem na gościńcu. – Wpatrzył się w ogień. Ciepło rozchodziło się powoli po ciele, powieki zaczęły się kleić.
– Tia.... – dobiegł go głos Iwaszki, gmerającego w torbie w poszukiwaniu gorzałki. – Ale wpuściły nas w końcu te sobaki, nie? Tedy nie masz co narzekać, chłopcze. Wódki chcesz?

Gustav pokręcił przecząco głową, przymykając oczy. Dało się słyszeć dźwięk odkorkowanej butelki i chciwego przełykania. Znów zgrzytnęły drzwi. Najemnik poderwał głowę i zobaczył jak Kozak, krztusząc się, chowa flaszkę za plecy. Do izby wszedł chłopak, na oko dziesięcioletni, niosąc tacę z dwoma parującymi miskami i sporym dzbankiem. Ubrany był w taki sam mnisi habit jak przeor i furtian, ale dodatkowo przepasany szarym sznurem. Niepewnie podszedł do nich, stawiając na ławie dwie miski wypełnione gotowaną kaszą i kawałkami parującego mięsa oraz dzban pełen piwa. Unikając spojrzenia Gustava, skłonił głowę i podszedł do paleniska, po czym zaczął doglądać ognia. Wędrowcy spojrzeli po sobie. Iwan wzruszył ramionami, znaczącym gestem pukając się w głowę. Najemnik zagryzł wargi, spojrzał na dzieciaka - drobny, ciemnowłosy, może nawet wychudzony. Lekko utykał, ust nie otwierał wcale.

– Może go tam wyobracali braciszkowie, stąd te śluby milczenia? – mruknął Iwan, również obserwując chłopca. Długie, czarne wąsiska miał już uwalane kaszą i mięsem, żuł zapamiętale. Jego wygolona czaszka błyszczała odbijając płomienie. Pogrzebał w zębach, wyjął drobną kość i odrzucił precz. – Klasztor na uboczu stoi, pusto tu i cicho jak w grobie... Normalni do karczmy pewnie jeżdżą, a na zimę schodzi się tutaj hołota z gościńców, włóczędzy, dziwki i wszelkie plugastwo. Tedy i chłopaka sobie mnisi wzięli do zabawy, ot, ludzka rzecz – dodał beznamiętnie.

Gustav skrzywił się i splunął czymś twardym znalezionym w kaszy. Nie skomentował.

"Bo i nie było czego" - pomyślał, wracając do teraźniejszości, pcheł gryzących w tyłek i twardego posłania. Zakonnik przeszedł dalej, odgłos jego kroków powoli zanikał."Nic nam do tego" - myślał Gustav, obracając się z boku na bok. - "Prześpimy się tylko i rano ruszymy dalej, najlepiej do Averheimu, przeczekać mrozy w jakieś ciemnej dziurze. Nie wpieprzać się w żadne ponure sprawy."

Za ścianą Iwan zachrapał głośno. Najemnik czuł, że jego też powoli morzy sen i w końcu po jakiejś godzinie niespokojnych myśli i wsłuchiwania się w nocne szelesty, zasnął. Wiatr zawodził, postukiwały okiennice.

***

Z jej głowy zwieszały się pęki przegniłych, czarnych włosów. W pustych oczodołach, niczym na końcu długiego tunelu, migotały zielonkawe ogniki. Z cichym zgrzytem otworzyła usta, w których widział masę wijących się, białych robaków. Leżał praktycznie sparaliżowany, nie mogąc dobyć głosu i patrzył, jak chwyta go za ramię i ciągnie, jakby chciała je wyrwać. Uśmiechnęła się, niby to kusząco, a kawałek ciała odpadł z wysuszonych warg.

- Gus... Wstawaj, cholera jasna... Gus! - głos Kozaka wyrwał go z odrętwienia.

Najemnik zerwał się ze zduszonym okrzykiem, łapczywie łapiąc powietrze. Tuż nad nim, oświetlona mdłym światłem dopalającej się świecy, zawisła blada, pokryta kropelkami potu twarz Iwana.

– Na bogów, Iwaszka... Popieprzyło cię do reszty? - wydyszał, macając ręką w poszukiwaniu noża. – Co to za po... – sękata, brudna dłoń kozaka wystrzeliła do przodu, zdusiła mu usta.
– Zawrzyj jadaczkę, szczeniaku. Tu nie jest bezpiecznie – wyszeptał Iwan, rozejrzał się płochliwe i przykucnął.

Najemnik ogłupiał na chwilę, ledwo obudzony. I nagle zrozumiał, że Kislevczyk się boi, wręcz drży z przerażenia. Pierwszy raz w życiu widział, żeby Iwan okazywał strach. Zawsze był beznamiętny, choćby i podczas bitwy, gdy dowodził niewielkim oddziałem. I ten człowiek trząsł się teraz jak obłąkany, rzucając płochliwe spojrzenia na ściany i sufit małej celi. Gustav zrzucił z siebie ciężką łapę Kozaka i splunął.

- Kislevczyku, nie drażnij mnie – wyszeptał mimowolnie nadal zdenerwowany. – Co to za szopki? Przewróciło ci się we łbie od gorzały? Hę? Iwaszka, psia twoja mać, patrz żesz na mnie, do ciebie mówię! Słyszysz?!

Kozak powoli odwrócił głowę w jego stronę. Jego usta drżały, oczy były wytrzeszczone, błyskając białkami w ciemności.

- Gus... proszę cię... Spieprzajmy stąd, byle szybko i byle cicho, stary... To nie jest dobre miejsce – stęknął, łapiąc go za ramię, zachwiał się i przyklęknął. – Zlazłem tam na dół, Gus... Ten dzieciak... to pieprzenie… wcale nie złożył żadnych ślubów. On miał wyrwany język, Gus! Widziałem. Szukałem gorzały i czegoś do żarcia – Kozak trząsł się już spazmatycznie, dławił słowami – i zobaczyłem ich tam.. Ten dzieciak leży na stole, to co z niego zostało...
– Co?! – wydyszał najemnik, zaciskając wreszcie dłoń na rękojeści noża. Podniósł się roztrzęsiony, wpatrując w Iwana. Kozak dalej klęczał, bełkocząc. – Co ty chrzanisz, Iwan? Przyśniło ci się coś, pijacki ryju! – warknął przerażony Gustav i też się rozejrzał. Przez otwarte okiennice do środka wpadał blady snop światła, w którym widać było unoszące się drobinki kurzu. Wiatr jęczał, wciskał się przez szczeliny do pokoiku. – Słyszysz mnie, małpo?! A co z zakonnikami? Pytam cię, ogłuchłeś?! Co z mnichami, pytam? – powtórzył, tym razem mniej pewnie i odsunął się.
– Oni... jedzą - Kislevczyk podniósł głowę i najemnik dostrzegł jego spotniałą i wykrzywioną grymasem przerażenia twarz. - Gus! Jedzą sobie… – wyszlochał Kozak, ukrywając twarz w dłoniach.

Najemnik zadrżał, włosy stanęły mu dęba. Otworzył usta, wpatrując się w Iwana, który pozbierał się z podłogi i wyprostował.

– Jak kto...? – wyjąkał – Co ty chcesz przez to...

Iwaszka uciszył go jednym gestem, wpatrując się uważnie w drzwi. Gustav podążył wzrokiem w to samo miejsce. Pod drzwiami znów przesuwał się wąski snop światła, jakby jeden z zakonników wyszedł na obchód. Serce załomotało mu w piersi, pomieszczenie zawirowało lekko przed oczyma. Dobiegł ich cichy szelest i kroki, które zatrzymały się przy drzwiach pokoju. Iwaszka drgnął lekko, zacisnął zęby. Gustav pomodlił się w duchu, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści noża. I nagle powiał wiatr, gasząc za jednym zamachem światło świec za drzwiami i w pokoju. Wstrzymali oddech.

- Puk, puk- dobiegł ich rozradowany głos zza pleców.

Gustav zastygł w bezruchu. Kątem oka widział profil Iwana, który odwracając się powoli, wydał z siebie ciche stęknięcie. Zacisnął zęby, okręcił się w miejscu, sapnął. Ciemność rozświetliło powoli światło - fosforyzująca na zielono trupia łuna. Jej źródło siedziało na środku celi i układało na uwalanej brudem posadzce małe, białe kształty.

– Niech to szlag – jęknął Iwaszka, kuląc się w sobie i cofając o kilka kroków. Najemnik wpatrywał się jak zahipnotyzowany w ubraną w białą nocną koszulę dziewczynkę, zwróconą do nich bokiem i jak gdyby nigdy nic układającą swoje zabawki. Mętny blask zatańczył na ścianach, wydobywając z półmroku drgające, bezkształtne cienie. Zapadło milczenie i tylko przyspieszone oddechy mężczyzn mąciły ciszę. Potem Gustav zwrócił wzrok na rzeczy, którymi bawiło się dziecko i wrzasnął głośno.

Palce. To były białe ludzkie palce, uwalane tu i ówdzie posoką. Najemnik wpatrywał się ze zgrozą w dziewczynkę, która odwróciła się w ich stronę. Gustav momentalnie poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, z oczu pociekły łzy. Jej głowa była straszliwie zniekształcona; lewa część twarzy, uprzednio skryta w półmroku, była nabrzmiała od wrzodów, z których sączyła się powoli gęsta, jadowicie zielona ropa – źródło owego upiornego światła. Dziewczynka popatrzyła na nich szeroko rozwartymi oczami, uśmiechnęła się dziwnie.

– Pobawicie się ze mną? – spytała.

Kozak zachował jednak odrobinę zimnej krwi. Zaklął, skoczył naprzód. Zgrzytnęła dobywana z pochwy szabla, błysnęła stal.

– Nie! – zduszony okrzyk wyrwał się Gustawowi z gardła, do zdrętwiałego ze strachu, spoconego ciała powróciło życie. Rzucił się do przodu. – Iwaszka, cholera jasna, to przecież dziec...

Jego słowom zawtórował mdlący odgłos miażdżonych pod wpływem ciosu kości i zdławiony jęk, kiedy zobaczył, gdy szabla Kislevczyka wgryzła się w gardło dziecka. Zielona posoka bryznęła w powietrzu, uwaliła go od stóp do głów. Ślizgając się, dopadł zdyszanego Iwaszkę. Kozak zacharczał, splunął na rozłożone u swoich stóp truchło, wyciągnął ostrze. Ciało zadrżało konwulsyjnie, rozchlapując wokół zieloną krew. W oczach dziewczynki jeszcze przez moment tliły się strach, niezrozumienie i ból - ludzkie, nie zwierzęce. Gustav wrzasnął, dopadł swoich tobołów i wyrwał miecz, odrzucając pochwę na bok. Iwan powoli odwrócił się w jego stronę. Wyglądał jak demon, zbryzgany zieloną breją, dyszący, szczerzący zęby i błyskający białkami oczu.

– No, dalej, gnojku – wydyszał Kozak. – Spróbuj szczęścia, a ubiję cię tak samo jak to bydlę przed chwilą. – Ugiął się lekko i zwinnie na nogach. Najemnik ścisnął miecz, przyjął pozycję, zastygł.
– Zamordowałeś dziecko, wszarzu – syknął Gustav, ocierając z czoła pot, próbując uspokoić drżenie rąk. W taki stanie nie miał z bardziej doświadczonym i silniejszym Kislevczykiem najmniejszych szans. – Popieprzyło cię do reszty? Mogło być chore, mogło...
– I komu tu klepki zabrakło pod sufitem, najmito? – Iwaszka parsknął zimnym śmiechem, zbliżając się i opuszczając szablę. – Ten twój biedny, cholerny dzieciak miał głowę wzdętą, jak brzuch kilkudniowego topielca! Widziałeś, czym się bawił?! I jak on tutaj, kurwa, wszedł, twoim zdaniem?! Szczeniaku zafajdany! – cedził słowa Kozak.
– Iwan – jęknął Gustav, opuścił miecz, zatoczył się na ścianę i wsparł na niej ciężko. – Po prostu wiejmy stąd… I to szybko.

Iwaszka podszedł do niego, wychylił się błyskawicznie i z całej siły uderzył w policzek otwartą dłonią. Najemnik stęknął, upadł, na moment stoczył się w ciemność, a świat zawirował mu przed oczami.

- Wreszcie mówisz z sensem, gnojku – zawyrokował Kozak.

Podłoga skrzypiała. Iwan gestem nakazał milczenie, gdy z gardła najemnika wydarło się ciche syknięcie. Korytarz pogrążony był w całkowitej ciemności, wypełnionej zapachem stęchłego nieco drewna i palonych w oddali kadzideł - zapachem, który otumaniał. Daleko przed sobą słyszeli modlitwy, mamrotania, szepty. Gustav miał wrażenie, że ta kotłowanina dźwięków zaczyna go dusić, miecz drżał w spoconej dłoni. "Sigmarze, dopomóż" - jęknął w duchu. Obok, cicho jak kot, skradał się Iwan. Po długiej wędrówce dotarli wreszcie pod drzwi głównej sali. Stamtąd wystarczy już wybiec na dwór, przedostać się przez mur świątyni i uciekać, uciekać, byle dalej.

- Co z końmi- zapytał Iwana, zanim wyszli na korytarz.
- Lepiej je zostawić niż tu zostać, próbując jakoś je wyprowadzić - szepnął Kozak wzruszywszy ramionami. - Averheim jest blisko, nawet pieszo powinniśmy dotrzeć przed zmrokiem. A teraz skup się! Skup się, jeżeli chcesz dożyć cholernego świtu.

Zza drzwi sali jadalnej nie dobiegał nawet najlżejszy szmer. Gustav popatrzył nerwowo na Iwana, ale Kozak zacisnął tylko zęby, pokręcił głową, po czym z rozmachem otworzył drzwi, unosząc szablę wysoko nad głowę. Najemnik wpadł do pomieszczenia pierwszy, wodząc ostrzem wokół siebie. Czuł przyspieszony, przesiąknięty zapachem gorzałki oddech Kislevczyka na ramieniu. Wnętrze tonęło w dusznym, krwistym półmroku - żar na palenisku nie zdążył wygasnąć do końca.

Gustav przełknął ślinę. W powietrzu było czuć charakterystyczny, żelazisty zapach, który tak dobrze zapamiętał ze szpitala polowego. Sala była martwa i cicha. Iwan wyminął go zręcznie, postąpił kilka kroków naprzód, wciąż ściskając szablę w spoconej dłoni. Nasłuchiwał przez krótką chwilę. Gustavowi ścierpła skóra na całym ciele, gdy poczuł, jak na jego ramię opada ciężka dłoń.

– Cóż to, wędrowcy? – dobiegł go cichy, charczący głos przeora. – Nie zostaniecie na śniadanie?

Kozak wrzasnął i rzucił się do ucieczki, roztrącając po drodze krzesła. Najemnik otworzył usta, chcąc wypuścić narastający w nim krzyk. Wtedy poczuł śliską, pokrytą liszajami dłoń zaciskającą się na jego ustach. Smród przyprawił go o torsje. Gustav czuł, że świadomość powoli odpływa. Upadając, zdążył zobaczyć oblicze przeora i jego wykrzywione w obleśnym uśmiechu usta, obramowane cienką, krwawą smugą. Zapadła ciemność.

Dysząc ciężko, Iwan dopadł stajni. Konie zniknęły. Na klepisku parowały jakieś krwawe strzępy. Tłumiąc okrzyk przerażenia, Iwaszka wypadł na podwórze, byle do bramy, do lasu, tam go nie znajdą. Wyminął stajnie, kierując się w stronę bramy. Nie zdążył.

Czekali na niego przed murem - zwarty szereg wykrzywionych postaci trzymających pochodnie. Potknął się o grudę zmarzniętego błota, niemal upadając. Ledwo złapał równowagę. Podwórze było ciemne, chmury przesłoniły księżyc i tylko drżące światło ognia rozświetlało twardą, skostniałą ziemię tak, że wyglądała jak usiana drobnymi kośćmi. Posłyszał dyszenie, mlaskanie i szepty, od których zadzwoniły mu zęby. Jeden z czekających wystąpił naprzód, powiewając połami habitu. Przeor. Kozak cofnął się przezornie.

– Pierwszy, który podejdzie za blisko, zdechnie jak pies – wydyszał, czując przypływ determinacji. Tamci nie odpowiadali, patrzyli tylko spod kapturów, dysząc ciężko i mamrocząc. Kozak widział zdeformowane ropnymi bąblami twarze. Było ich wielu, zbyt wielu.

Przeor uśmiechnął się, ocierając usta. "Krew" - pomyślał Iwaszka - "krew i to chyba świeża. Na Ursuna, Gus..."

- Obawiam się, przyjacielu, że twój śmiały plan się nie powiódł – rzucił szyderczo mnich, postępując kolejny krok naprzód. – Czasy teraz ciężkie, a mnie i mojemu małemu... hospicjum, przyda się każda pomoc – dodał, rechocząc obrzydliwie i oblizując wargi.

Iwan rozejrzał się. Tamci okrążali go nieubłaganie, wyciągając przed siebie wypaczone ręce; niektórzy pełzli, pozostawiając na ziemi szeroko strugę śluzu, inni podskakiwali to wprzód, to w tył, chichocząc. Poczuł przypływ bezsilnej rozpaczy. Nie było żadnych szans na wyrwanie się z tego miejsca, żadnych. Podniósł na przeora ponure spojrzenie i dostrzegł, że z twarzy zakonnika spełza uśmiech, ustępując miejsca niepokojowi. Mnich zawahał się, jakby chcąc wycofać. Kislevczyk wzniósł szablę i zamłynkował.

– No to chodźcie i bierzcie mnie, sucze syny – wycharczał, rzucając się naprzód i tnąc na odlew.

Wkrótce cisza ponownie objęła we władanie niewielką, przydrożną świątynię.