Christian "Wróbel" Spatz

Uciekinier z Erengardu

Autor: rSt

Christian
Imię: Christian "Wróbel" Spatz

Wygląd

Christian to mężczyzna średniego wzrostu (174m), dosyć chudy. Ma drobne dłonie i krótkie, lecz zręczne palce. Po ucieczce z Erengradu zgolił wąsik, za to pozwolił urosnąć krótkiej, rzadkiej brodzie. Włosy nieokreślonego koloru przedłużył tak, aby zakrywały uszy, a grzywka nachodziła na oczy. Nosi wełnianą czapkę, podobną do tych, które noszą dokerzy. Co do wyboru pozostałej części garderoby, nie posiada określonego stylu, ubranie winno być wygodne i nie krępować ruchów. Zawsze porusza się bardzo ostrożnie, jakby analizował każdy swój krok, ruch głowy, gest ręki...

Dodatkowe Informacje

Wróbel jest bardzo opanowanym człowiekiem, nie należy do typu "krzykacza". Uważnie obserwuje swego rozmówcę, jakby na podstawie jego wypowiedzi i zachowania sporzadzał kartotekę tej postaci w pamięci. Ma bardzo oszczędną mimikę i gestykulację, ciężko poznać, czy coś go interesuje, czy też nudzi.

Nikomu nigdy w pełni nie zaufał. W swoim życiu widział wiele okrucieństwa, zadawał też wiele bólu - potrafi skutecznie wydobywać informacje od najbardziej opornych, potrafi zastraszać tych najbardziej nieugiętych, choć nigdy nie podnosi głosu. Próbuje postawić na swoim, chociaż nigdy nie zignoruje trafnej uwagi, spostrzeżenia. Nie zlekceważy też lepszego planu działań. "Wszystko to zimna kalkulacja" - jak sam mawia. Nie lubi popisywać się jako szermierz, ma dosyć oszczędny styl walki. Oprócz swojego miecza, z którym się nigdy nie rozstaje, w walce używa wszystkiego, co nawinie mu się pod rękę i w jakiś sposób wydaje się być użyteczne: garść piasku, kamień, kufel z piwem, pochodnia, sztylet... O honorowej walce słyszał, niemal sam brał udział w pojedynku. Niemal, bo zanim on i jego przeciwnik zdążyli wyjść na zewnątrz, Christian wbił oponentowi sztylet prosto w płuco (otwierając mu drzwi sekundę wcześniej). Doki Erengradu zna jak własną kieszeń (a nawet lepiej), chociaż nie pojawi się tam zbyt szybko.

Historia

Doki Erengradu, tam się wychowałem. Nie, nie będę wychwalał ich do jutra, dzielnica jak każda inna, dużo przyjezdnych, złodzieje, portowe dziwki, co? Nie, zapewniam cię, jeśli wychowywałeś się tam od małego, nie robiło to na tobie żadnego wrażenia. Rodzice? Matki prawie nie pamiętam, umarła, gdy miałem 3 lata. Stary był marynarzem, rzadko bywał w domu, dzieciństwo spędzałem u tuzina przyszywanych wujków i cioć. Najmilsze wspomnienie? Chyba wtedy, gdy z chłopakami obrobiliśmy jakiegoś kupca, który spił się na śmierć w tawernie "Pod kulawym szczurem", bajeczna nazwa, nieprawdaż? W sakiewce znaleźliśmy fortunę - z naszego punktu widzenia. Cały dzień opychaliśmy się słodyczami, potem rzygałem. Co? Nie, nie zostałem marynarzem, nie chciałem skończyć jak mój ojciec - pomiędzy rejsami pił najtańszy rum, a potem na dwa tygodnie na pokład, dopłynąć z ładunkiem, z powrotem. Gdyby miał własny statek albo gdyby to był jego towar, to co innego. Jak zarabiałem? Nijak, kradłem. Gdy jesteś gnojkiem, nikt nie zwraca na Ciebie uwagi. Potem zainteresowała się mną lokalna grupka złodziei, mianowicie pobili mnie do nieprzytomności, za to, że kradłem na ich terenie. Tak, to był mój pierwszy kontakt z tym "światkiem". Potem pracowałem dla nich jako czujka, wiesz, obserwacja tawern, statków, magazynów, płacili marnie, ale było to o wiele lepsze dla zdrowia niż kradzież na ich terenie.. I tak jako młokos przenikałem coraz dalej w te ich tak zwane szeregi. Włamania, kradzieże, pobicia to był mój chleb powszedni. Co czułem? Nic nie czułem, musiałem jakoś żyć, a nic innego nie umiałem. Kiedy ja ustawiałem się w życiu, mój ojciec staczał się na samo dno. Którejś pięknej nocy zaszlachtowano go w takim jednym nielegalnym kasynie. Co zrobiłem? Dowiedziałem się kto to, już wtedy mogłem wiedzieć praktycznie wszystko, poszliśmy z chlopakami i podpaliliśmy budę.

"Przełożeni" usłyszeli o mnie tamtego dnia, zainteresowali się, dostałem wyższą "fuchę" - haracze. Straż miejska? Nie rozśmieszaj mnie, nie dość, że przekupni, to jeszcze sami przychodzili sprzedawać nam zollbriefy z odpraw statków, wiesz, taki świstek informujący, co dany żaglowiec wiezie, to znacznie ułatwiało pracę. Znali mnie wszędzie w obrębie doków - tawerny, magazyny, przystanie - tam rządziłem. Droga przez krew? Hm? potrafię walczyć sztyletem i mieczem, taka praca zapewnia edukację w tym kierunku, ale nigdy nie czerpałem z tego jakiejś przyjemności. Wypruć komuś flaki? Jak trzeba, to trzeba, ale nigdy nie pieprzyłem o jakiejś honorowej walce, tańcu śmierci, sztuce zabijania - albo ty, albo przeciwnik, sposób dowolny, byle przeżyć. Przyjaciele? W tym środowisku nie ma takiego pojęcia. Są płotki, podwładni, którzy marzą tylko o twojej śmierci, żeby zająć twoje miejsce, i rywale. Mieszkałem u państwa Kirsch - miłe stare małżeństwo, płaciłem im nieźle. Mieszkał ze mną Martin - mój prywatny ochroniarz, nie byle jaki, o nie. Ufałem mu w granicach rozsądku, załatwiał niektóre interesy sam. Co z przyjaciółmi z dzieciństwa? Marynarze, rzemieślnicy, niektórzy wyrwali się dzielnicy i słuch o nich zaginął. Nie miałem przyjaciół, dziewczyny na stałe też nie. Tak, myślałem o tym, pomęczyć się jeszcze trochę w tym półświatku, a potem... Nie chciałem spędzić tak całego życia, wiesz, z wiekiem stajesz się wolniejszy, zawsze znajdzie się 'większa ryba'. Gdzie wyjechać? Nie miałem pojęcia, nie myślałem nawet, czym bym się zajmował na starość, odkładałem te myśli gdzieś daleko, było dobrze tak, jak było, miałem co jeść, gdzie spać, miałem na krawca, nosiłeś kiedyś łachy uszyte na zamówienie? Interes kręcił się dobrze, wszyscy przywykli do tego, że muszą płacić, komendantem straży portowej został nasz człowiek, a przynajmniej był na tyle opłacany, że nie myślał o jakiejkolwiek zmianie relacji on-my. Szacunek? Gówno a nie szacunek, po prostu się mnie bali, nie miałem złudzeń, gdyby nie moje powiązania, nie opędziłbym się od wrogów. Takie życie, im wyżej zajdziesz, tym więcej ludzi życzy ci śmierci. Liczyłem się z tym, jak każdy.

To był wieczór jak wiele innych, rutynowy obchód naszych magazynów, do "Pękniętego Szkunera" na jedno piwo, posiedziałem tam z Martinem trochę, zrobiło się późno, więc poszliśmy do domu. Noc była zimna, Martin spytał się mnie, czy mogę spać przy oknie - łapało go przeziębienie, zgodziłem się. Mój ochroniarz powoli szykował się do snu, a ja poszedłem odwiedzić Monikę - kuzynkę gospodarzy, która będąc przejazdem zatrzymała się u nich. Czego te studentki się w Altdorfie uczą, mówię ci, żal było rano wychodzić. Poszedłem na górę, żeby się ubrać. Widok, jaki tam zastałem... Trudno opisać. Martin nie żył. Cała pościel miała karmazynowy kolor, dookoła łóżka zaschnięta kałuża krwi, knebel w ustach. Robota zawodowców, ale z drugiej strony kto byłby taki głupi, żeby wynajmować zabójców do zabicia mojego ochroniarza? Kto byłby na tyle nierozważny i nie bał się, że się zemszczę? W końcu trudno o dobrego ochroniarza, poza tym... lubiłem Martina. Nagle jedna myśl przebiła się przez inne z szybkością mknącej strzały: to moje łóżko, może ten, kto to zlecił, nie bał się, bo... nie miał czego? Czyżby reorganizacja hierarchii? To odwiodło mnie od natychmiastowej wizyty w miejscu spotkań z moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Czekać do zmroku? Zbyt ryzykowne. Wyjść? Rozpoznają mnie. Otworzyłem kufer Martina, założyłem jego koszulę, była trochę za duża, podwinąłem rękawy, wełnianą czapkę wcisnąłem na oczy i poszedłem pozbierać trochę puzzli do układanki, w której stawką było moje życie. Co czułem? Na pewno strach był obecny, ale nie paraliżował. Smutek? Nienawiść? Nie, zimna kalkulacja - a może to był przypadek? Może pomylili dom? Wiedziałem, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Nie miałem czasu, by zastanawiać się, do kogo pójść. Wybór padł na znajomego pasera - Bertrand, Bretończyk, skupował wszystko, co przynosiło zysk, podobno miał nawet dojścia do spaczenia. Lista jego towarów była tylko niewiele dłuższa od listy jego informatorów. Ochroniarze Bertranda mnie znali, wszedłem od tyłu, skierowano mnie do pomieszczenia dla "interesantów", po chwili wszedł paser. Już jego mina wskazywała na to, że nie spodziewał się ujrzeć mnie żywym. Kilkanaście koron przekazanych z rąk do rąk pozwoliło mi zorientować się w sytuacji. Paser nie wiedział zbyt wiele: Albert - dotychczasowy szef gangu, zamordowany, ciało znaleziono przed świtem. Wszyscy ważniejsi, ich bezpośredni podwładni - to samo. Nie mogłem w to uwierzyć. Ktoś w jedną noc wymordował około tuzin ludzi, ostrożnych, obytych z życiem w "półświatku". Kręciło mi się wtedy w głowie, gniew, życie wykonało zwrot nie informując mnie o tym zupełnie. No i co z paserem? Za moją głowę dostałby pewnie niezły grosz. "Uciekaj, póki możesz, za chwilę odpływa 'Błękitna Trzpiotka' - wiozą tkaniny do Marienburga, do tego kapitan kupił ode mnie dużą ilość bagiennego korzenia, zagroź mu strażą miejską, powiedz, że jesteś ode mnie, to pozwoli popłynąć ci na tej łajbie". To zdanie wyrwało mnie z wiru myśli. Nagle poczułem zaciskające się na moich ramionach ogromne łapy ochroniarzy pasera. "Ale nie, ma nic za darmo, Christian, chcę twoje zollbrief. Wiem, że dostajesz je z tygodniowym wyprzedzeniem, powinieneś być mi wdzięczny, dopiero po południu wspomnę o twojej wizycie tutaj, a te listy i tak nie są ci już do niczego potrzebne". No cóż, miał rację, nie mogłem nic zrobić, nie widziałem nawet, kto przejął władzę. Wcale nie czułem się jak pieprzony bohater jednej z marynarskich opowieści, który stawia wszystko na jedną kartę i wyrusza w świat w poszukiwaniu fortuny. Co czułem? Pierwszy raz od bardzo dawna czułem pieprzoną bezsilność. Goryle Bretończyka odprowadzili mnie na tą łajbę. Tam jeden został ze mną, drugi pobiegł po listy celne, zdradziłem ich kryjówkę, co miałem zrobić?

I tak właśnie opuściłem miasto, w którym się wychowałem, które znałem jak własną kieszeń, wszystkie znajome miejsca znikały w miarę tego, jak oddalał się statek. Podręczna sakiewka, za duża koszula mojego zmarłego ochroniarza, wełniana czapka, zniszczone buty, poprzecierane spodnie i sztylet w cholewie - tak dopłynąłem na Trzpiotce, szorując pokład i zmywając po tej bandzie zapchlonych marynarzy, właśnie tutaj - do Marienburga. Zapomniałbym się pochwalić, widzisz ten miecz? Jest mój, nie ukradłem go nikomu, robiony był na zamówienie, kosztował sporo koron, ale krasnolud stanął na wysokości zadania. Ta rasa to urodzeni kowale, widzisz tą klingę? Ostra jak brzytwa. Krasnolud tłumaczył mi, że jest robiona inną techniką. Widzisz? Zero wyszczerbień, a trochę go używałem. Idealnie wyważony. Co to za jelec? Wygrawerowany na nim jest Wróbel, nie jakiś tam orzeł, wiesz, nie należę do tych wierzących, że miecze mają duszę i takie tam pierdoły. Wróbel pochodzi od mojego nazwiska. Nie ma jakichś klejnotów ani innych błyskotek. Rękojeść? Nie mam pojęcia, czym jest owinięta, za to trzyma się ręki wspaniale, dłoń się nie poci. To moja najcenniejsza rzecz. Dopóki będę w stanie jej używać, nikt mi jej nie zabierze.

Przedmioty:
- wygodne, znoszone ubranie: spodnie, koszula z koronkowymi mankietami, kamizelka, gruba kurtka, czapka wełniana, wysokie buty;
- sakiewka, a w niej zazwyczaj około 20 zk;
- miecz "Wróbel";
- sztylet;
- garota własnej roboty - choć nie umie się nią posługiwać w walce, jest wielce przydatna do wyciągania informacji;
- puzderko z przyborami do pielęgnowania brody: nożyczkami, pachnidłem i grzebykiem.

Powiązane z tym tekstem: Łotrowska praktyka - półświatek przestępczy w oczach łotrów i szubrawców
Padł trup - artykuł o konsekwencjach zabójstwa w Starym Świecie
Karty i kanty - artykuł o szulerach w Starym Świecie
Galeria bohaterów - dyskusja na forum