Chciwość

Autor: Daniel Winnichi

Chciwość

Chciwość

Rzeczywistość się pomału
W świat przemienia ideału,
W sen ze srebra i kryształu;

Zygmunt Krasiński
„Przedświt” (w. 111-113)


Najpierw poczuli mokry oddech, chłód i dreszcze, a później jej ogrom. Na kilka miesięcy to ona zapanowała nad Starym Światem. Zaatakowała z całą wściekłością i okrucieństwem. Ostre jak szpile zębiska kąsały ludność bez litości, niosąc ze sobą skowyt wiatru i jęki bezbronnych. Na szczęście atak był równie krótki, co zaciekły. Nietknięta przez żadną siłę przebyła zniszczone ziemie i pola bitew, zostawiając za sobą białą pelerynę. Przyniosła zapomnienie i ciszę. Wojaków, niczym ołowiane figurki, odstawiła do ciepłych koszar; chłopstwo pozbawione zajęć wraz z robactwem zaległo w chałupach, tam wyglądając wiosny.

Inaczej przywitali ją panowie szlachta. Ryk śmiechu i ujadanie psów goniących za rozpędzonymi kuligami niósł się daleko po ciemnych borach. Wino i huk wystrzałów pozwalały zapomnieć o martwotcie zimy na kilka chwil. „Zapomnijmy, bracia”- krzyczeli panowie, ale nawet oni nie byli w stanie rozbudzić ospałej natury. Gasły ogniska, milkły śpiewy, las znów tonął w mroku.

To była zima, o jakiej marzyli wierszokleci. Nadworni artyści wrażliwi na otaczające ich piękno piali z zachwytu. Każdy z nich pragnął uchwycić, zatrzymać jej urodę dla siebie, choćby na moment przytulić jej doskonałe kształty. Bili ukłony przed najpiękniejszymi dniami roku. Nieważny gryzący mróz i zawierucha, gdy w zamku było tak spokojnie. Znikały pod pierzyną śniegu nabrzmiałe ciała, dla których nie starczyło miejsca pod ziemią. Nie straszyły zwęglone zgliszcza gospodarstw. Świat zapominał.

Niestety, jego mieszkańcy nie podążali za swą łaskawą Panią. Nawykli do gwałtów i rabunku, nie porzucili wilczych skór. Zakorzenione w prostym ludzie chwasty zła rozkwitały bujnie. Wielkie ptaszyska krążyły nad ich głowami, wabione zapachem śmierci. Nie głodowały tego roku, a mimo to nie było im dosyć. Zupełnie jak ludziom. Pani Natura zawiodła się na nich.

***

Polujące przy ruinach klasztoru sowy zachichotały, rozpoznawszy nadchodzącą postać. Rozsiadły się na drzewach i wlepiły weń ślepia. Zmierzchało już, kiedy młody Udo Johannes stanął przy zniszczonych murach. Kłęby pary raz po raz ulatywały z ust chłopca. Ptaki umilkły i obserwowały w ciszy. Udo spostrzegł je i schylił się po garść śniegu. Wiatr wdarł się pod dziurawy kubrak i dmuchnął w opończę, a zaraz po nim mróz przeorał odsłonięte ciało. Biała kula zatoczyła łuk i bryznęła w oburzone ptaszysko. Reszta zerwała się z gałęzi i złorzecząc, odleciała. Udo - albo jak zwykła wołać nań większość - Szczapa, został sam. Ułożył pakunek na brzuchu i z kolanami pod brodą rozsiadł się przy ruinach. Czekał. Noc cicho i powoli skradała się za jego plecami. Ściągnął grube rękawice. Mróz zaatakował ze zdwojoną siłą. Jeszcze raz przejrzał zawartość sakwy. Udało mu się zebrać niecałą połowę rzeczy z listy, którą ułożyła Ciotka. Będzie wściekła i na pewno oberwie od niej kijem. Wpakował wszystko z powrotem. Mimo chłodu robił się coraz bardziej senny.

Ocucił go szept. Cichy i ulotny. Zerwał się na nogi i rozejrzał. Wszędzie tylko drzewa i biel. Odwrócił się. Teraz było ukryte, ale dobrze wiedział, gdzie ono się znajduje. Niedaleko stąd, pod warstwą śniegu leżało wejście do piwnic. Czy to stamtąd dobiegł głos? Czy tylko mu się wydawało? Nienawidził tego miejsca. I nie musiał wcale podchodzić, by się przekonać, co to było.

„Niebawem przyjdzie Zezowaty – usłyszał w głowie. - Jeśli tego nie sprawdzisz, znów okażesz się tchórzem”.

Gdy tylko zbliżył się do piwnic, przez mróz i śnieg przebił się kwaśny odór zgnilizny. Pod stopami miał nieskończenie długie, kręte jak glisty korytarze. Kto wie, dokąd prowadziły? Przeszukiwali opuszczone wieże i twierdze w okolicy, ale nigdy nie odważyli się zejść pod ziemię. Nie tutaj. Za często słyszało się historie o głosach zmarłych uwięzionych pod ziemią. Pamiętał opowieść Sapiehy o kobiecie stamtąd i jej cichym głosie proszącym o pomoc. Sapieha rzadko jednak mówił prawdę. Może słyszał wtedy tylko własne sapanie? Grubasy lubią wymyślać różne historie, byle tylko ktoś ich polubił.

- Wystarczy, żebyś nie był takim głupim, skąpym dziadem, a te wszystkie historyjki nie będą ci więcej potrzebne… I może przestaniemy wspominać twoją matkę - powiedział mu kiedyś z dobrego serca, ale grubas tak się rozsierdził, że musieli mu zdrowo dołożyć, żeby się na powrót uspokoił.

Skrzypienie śniegu wyrwało go z zamyślenia. W gasnących oparach dnia Udo ujrzał postać Zezowatego. Każdy krok stawiał uważnie niczym cyrkowiec na linie, ponieważ jednak lina przyjaciela była wyjątkowo kręta i miała dobrych parę jardów szerokości, więc Zezowaty pozwalał sobie na drobne odchylenia. Udo poprawił opończę, nasunął niżej kaptur i z podniesioną głową czekał. Zezowaty w połowie drogi przystanął, bo jakaś potworna siła zgięła go wpół i zmusiła, by zwymiotował pod nogi. Wpatrywał się w tę plamę kilka sekund, po czym runął w śnieg. Udo zaklął pod nosem i ruszył po niego. Pijany kompan to dobry znak. Stanął nad zasypiającym przyjacielem.

- Ładnie się pan urządził - wypowiedział pełnym zmartwienia tonem. Chwycił go pod ramiona i dźwignął.- Mów teraz, za coś się urżnął, zbawco kochany, albo cię tu zostawię jak psa!- krzyknął mu w twarz.

Smród spirytusu mieszał się z ostrą wonią wymiocin. Zezowaty rozchylił powieki. Dwa rozbiegane na co dzień oczka dziś stanęły na baczność.

- Wody - wybełkotał.

- Niech ci czarownice dadzą wody, mów, coście znaleźli?- potrząsał nim mocno, żeby nie zasnął mu na rękach. - Dużo tego?

- Daj spokój, zapro… - odwrócił głowę i spróbował wymiotować, ale tajemnicza siła uleciała i udało mu się tylko beknąć. - Zaproffaććć mie do sssiotki - wycharczał.

- Tylko ciebie jej brakuje - odburknął niezadowolony, że Zezowaty przypominał mu o Ciotce. - Prześpisz się w stodole, a rano wszystko wyśpiewasz.

Chwycił przyjaciela mocniej i powlekli się w stronę wioski. Przez całą drogę Zezowaty odezwał się tylko raz, gdy Szczapa spytał go o innych.

- Ciekaw jestem, czy Izydora i Sapieha wyglądają podobnie. Ładnie żeś się zaprawił.

Zezowaty natychmiast otworzył oczy, ale nie podniósł głowy. Udo nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy.

- On...? Sapieha tam został - rzucił szybko.

- Co? Zostawiliście tego szakala z łupem? - szarpnął przyjacielem, ale ten nie reagował.- Chociaż… - dodał po chwili. - Może to i lepiej, bo każdego, kto się tam zakradnie, przepłoszy samo sapanie tego żarłoka. No nie? - niezrażony milczeniem kompana szeptał przez chwilę do siebie. - Musiało być tego sporo, jeśli nie daliście rady wziąć wszystkiego. Cholera, komu to opchnąć? Może raz na zawsze uwolnię się od tej starej jędzy?

To marzenie jednak było zbyt wielkie, żeby o nim mówić, więc zamilkł.

Z oddali dobiegało ujadanie psów. Noc owinęła ich swym płaszczem i poprowadziła bezpiecznie pod same drzwi. Szczapa z ulgą rzucił nieprzytomnego przyjaciela w siano. Przez chwilę stał nad nim, masując obolałe ramion.

Zamknął drzwi stodoły i kucnął przy Zezowatym. Dłonie delikatnie namacały zgrubienie na brzuchu. Skostniałe z zimna palce pracowały powoli i niezdarnie. Rozchyliły sznurowadła i wpełzły pod koszulę. Oczy bezustannie lustrowały twarz śpiącego. Chwycił sakwę i ostrożnie wydobył.

- Tak na wszelki wypadek - szepnął i czmychnął się na podwórze.

Woreczek był pełen monet, starych i cuchnących, ale na pewno sporo wartych. W świetle księżyca nie mógł dobrze rozpoznać szlachetnych profili na nich wytłoczonych, ale czuł pod palcami zarysy długich bród. Nie było czasu dłużej się nimi cieszyć - Ciotka mogła go tutaj nakryć. Wygrzebał dołek, dwa pieniążki ukrył za pazuchą, resztę zakopał. Wszedł do chaty. Ciepło paleniska rzucało słabe światło na leżącą postać starej. Już w sieni słyszał jej chrapanie. Spała jak zabita. Jednak gdy uchylił drzwi, przywitały go dwa czerwone ślepia ukryte pod jej łóżkiem. Wszedł do środka. Ciotka przestała chrapać i teraz usłyszał ciche warczenie.

- Zamknij się, Patyk - syknął, ale to jeszcze bardziej rozjuszyło zwierzę.

Warczenie przeszło w pełne wściekłości bulgotanie. Gruby jak beczka borsuk powoli gramolił się spod łóżka. Szczapa cofnął się do drzwi. Spojrzał na Ciotkę. Wpatrywała się w niego. Wzrok miała nieprzytomny. Poczuł, że serce mu staje, a potem zaczyna walić jak szalone. Patyk podniósł łeb. Ciotka usiadła na łóżku. W migoczącym świetle paleniska wyglądała jak zbudzony upiór. Niesamowicie sucha, łysa wiedźma. Odwrócił głowę. Słyszał, jak wypowiedziała słowo w języku, którego nie rozumiał, a kiedy znów na nią spojrzał, patrzyła w sufit, znowu leżąc w barłogu. Warczenie ucichło, ogień przygasł. Zrobiło się pusto i cicho. Szczapa zwinął się na podłodze. Zmęczony długim marszem ostatnich dni i podnieceniem dzisiejszego wieczora, zasnął natychmiast. Z lasu nadleciały sowy. Zatoczyły koło nad chatą Ciotki, po czym rozsiadły się na dachu stodoły i tam czekały świtu.

- Zbudź się, chłopcze – dotarło do niego. Zignorował ten głos. – Wstańże no już – poczuł silne szarpnięcie, którego nie mógł zlekceważyć.

Otworzył oczy. Izbę chaty wypełniał szary blask poranka i przejmujący do kości chłód. Ciotka potrząsała nim jak kukłą.

- Chodź ze mną - wyczuwał w jej głosie gniew, który nie pozwolił mu zwlekać.

- Co się stało? - spytał, ale już zrzucał wygrzane przez noc futra i zbierał się do wyjścia.

Ciotka nie odpowiedziała. Chyba to był jeden z nielicznych wypadków, kiedy nie miała nic do powiedzenia. Po prostu pokazała mu zwłoki. Nie widział twarzy. Wystarczyła ręka. Sztywna i biała jak kość, stercząca spod siana. Nie chciał płakać przy Ciotce.

- Dlaczego on nie żyje?- wtulił się w jej chudy brzuch i nie próbował powstrzymać łez.

- Nie wiem, może był chory? - odsunęła go od siebie. - Idź do domu.

- To przeze mnie. On mówił, żebym go do ciebie zaprowadził, ale ja nie wiedziałem, ja nie chciałem… - nie dokończył.

- Idź już, powiedziałam - przerwała ostro.

Ciotka zjawiła się dopiero pod wieczór. Tak jak kazała, cały czas siedział w domu. Nie wyszedłby, nawet gdyby go wyganiała. Słyszał krzyki i zawodzenie matki Zezowatego. Ojciec wyzywał wszystkich i obrażał. Gdzieś wśród tych wrzasków ktoś pytał o grubego Sapiehę. Nie było jednak odpowiedzi. Sam też jej nie znał. Ostatnie słowa Zezowatego wydały mu się dziwnie dwuznaczne: „Sapieha tam został”. Później wszystko umilkło. Ci, którym starczyło chęci, w ten mroźny poranek poszli pożegnać Zezowatego krótką modlitwą. Gdy już rozeszli się do domów, ojciec wykopał dół na tyle głęboki, na ile pozwalała zmarznięta ziemia i samotnie zakopał ciało.

Udo patrzył na Ciotkę i czekał. Krzątała się po izbie. Przygotowała jadło, nakarmiła Patyka, sama coś skubnęła i dopiero wtedy odezwała się do Szczapy. W ręku trzymała sakwę.

- Nie za wiele mi tego przyniosłeś - znów ten sam suchy ton. Pominęła śmierć przyjaciela jak coś błahego. Drażniła go, czuł gniew palący wnętrzności. Nie chciał teraz rozmawiać o jej głupich zachciankach.

- Przyniosłem tyle, ile znalazłem - wycedził przez zęby.

- Zachowuj się - burknęła, czyszcząc futro Patyka. – Widziałam, ile znalazłeś i wcale mi się to nie podoba. Z rana wyruszysz znowu.

Nigdy się nie sprzeciwiał i tym razem by jej posłuchał, ale nie mógł pozwolić, by tak bardzo lekceważyła śmierć Zezowatego.

- Nie – odpowiedział.

Przestała głaskać borsuka. Patyk zerwał się natychmiast i rzucił na chłopca. Szczapa nawet nie zdążył wstać, widział tylko czarną kulę futra pędzącego na niego z obnażonymi kłami. Wielkie cielsko skoczyło mu na pierś, grube pazury rozdarły koszulę i wpiły się w ciało. Gdyby nie zdążył się zasłonić, bestia z pewnością rozerwałaby mu gardło. Zaparł się, krople śliny ściekały po rękach na szyję.

- Zabierz go, zabieeerz - piszczał. Czuł, jak Patyk zbiera siły; czuł własne, słabnące z bólu mięśnie, zbyt słabe, by powstrzymać zwierzęcą furię. Widział Ciotkę. Pełen pogardy uśmiech wrócił na jej wargi. Borsuk bulgotał i drżał z podniecenia.

- Nie - odpowiedziała parodiując go.

Patyk warknął i podwoił zapał. Jego ślepia błyszczały z podniecenia. Długo na to czekał. Przedarł się przez dłonie chłopca. Chłopak zacisnął powieki. „Zje mnie! Zje! Zje!”- chciał krzyczeć, ale już nie mógł. Nie poczuł zalewającego mu uda moczu, tylko powoli miażdżący jego krtań uścisk. Nie słyszał, kiedy Ciotka zawołała zwierzę. Patyk puścił i podczołgał się do niej niczym skarcony szczeniak. Patrzyli na Szczapę w milczeniu, czekając na choćby jedno słowo sprzeciwu. Rany na szyi i piersi paliły go od śliny Patyka, ale bardziej dokuczał mu wstyd. Wstydził się własnego strachu, dreszczy i łez. Chciał ukryć się przed ich wzorkiem, wcisnąć pod łóżko i płakać. Usiadł. Wytarł się, zasłonił spodnie i przeprosił.

- Wiecznie to samo, upokarzasz się przede mną, zachowujesz jak dziewucha i gardzisz moimi naukami. Nie chcesz być mężczyzną, zachowujesz się jak… - próbowała znaleźć odpowiednie słowa, ale dała za wygraną i machnęła ręką. - Na co ja się ubrałam w taki kłopot? Przynieś drewna. Rano powiem, czego potrzebuję.

Szybko przetarł dokładniej spodnie i wyszedł. Gdy wrócił, Ciotka już spała. Nie widział Patyka. Zanim wyruszy rano, musi pomówić z Izydorą. Ona jedna wie, co tam się stało. Nie miał co iść do jej chaty, bo na pewno stamtąd uciekła, znajdzie ją u drwala.

Siekierka trzymał się z dala. Mieszkał sam w chałupie nad Czarnym Potokiem i nie darował nikomu, kto zjawił się tam bez jego przyzwolenia. Szczapa wolałby nie wchodzić wielkiemu jak niedźwiedź drwalowi i jego psom w drogę. Wdrapał się na drzewo nie bliżej niż piętnaście jardów od chaty i spokojnie nawoływał dziewczynę umówionym sygnałem. Jeśli Siekierka pozwoli jej wyjść, to z nią pomówi. Jeśli nie, to nie ma co się narażać. Ktoś uchylił okiennice i w świetle lampy Udo dojrzał wychudzoną twarzyczkę. Dziewczyna wystawiła główkę i spozierała w otaczający ją mrok. Szczapa ostrożnie zbliżył się do chaty. Nie podejrzewał, że Izydora będzie chciała mu spłatać brzydkiego figla, ale też nie dałby za nią funta kłaków. Siekierka mógł dla zabawy przyczaić się w środku i przetrzepać mu skórę, gdy tylko się zbliży. Dziewczyna wypatrzyła skradającą się postać. Rozpoznała go łatwo. Chłopak zawsze był, jeśli nie tchórzliwy, to na pewno mocno ostrożny.

- Nie bój się, Siekierka poszedł do wsi! – zawołała. - Psy poleciały za nim.

Szczapa wyprostował się i z wypiętą piersią ruszył żwawym krokiem, kiedy jednak się zbliżył, widać było na jego twarzy niezdecydowanie.

- Chodź szybko, bo zimno - ponagliła.

„Niech ją bogowie pokarają, jeśli ten wściekły rudzielec tam siedzi”- przeklął w duchu i przyspieszył. Nipotrzebnie jednak się obawiał. Izydora uściskała go na progu i pociągnęła do środka. Przyjrzał jej się uważnie. Nie była piękna, ale i tak jej pożądał. Ciało chude, włosy prawie białe i do tego złamany nos. Nagie ciało przystroiła koszulą drwala.

- Całe szczęście, żeś się zjawił - była wystraszona i bliska płaczu, nie wypuszczała jego dłoni - Siekierka poszedł ugadać się z tym psem karczemnym i do tej pory nie wrócił. Może się popili, ale ja to mam złe przeczucia. Jak co mu zrobią, to będzie moja wina. Głupia, żem go namówiła... - gadała bardziej do siebie, więc on nie za wiele z tego rozumiał.

- Powoli, Izydora. Powiedz, co się tam wydarzyło i co z Siekierką - czy w każdej chwili może nadejść?- starał się mówić jak najspokojniej, ale słowa ulatywały z niego jak z pękniętej beczki.

- Nie martw się o Siekierkę, ja z nim pomówię, jak przyjdzie. Czy to prawda, co gadali, że Zezowaty u ciebie w chacie ducha wyzionął?

Usiadła blisko przy nim. Biała jak mleko pierś wychynęła zza jej koszuli. Poczuł mrowienie na karku, przez chwilę walczył z tym i próbował odwrócić wzrok, ale poddał się. Fala gorąca rozlała się z żołądka i dotarła w każdy zakamarek jego ciała. Chata zrobiła się dziwnie ciasna, usłyszał przyzwolenie, miękki szept gdzieś z wnętrza. Izy zasłoniła się. Pożądanie prysło. Zapinała koszulę, nie przestając zerkać na jego zalaną rumieńcem twarz. Zaczął mówić.

- W stodole, sam go przyprowadziłem. Był zalany w sztok, pluł dużo i narzekał, ale skąd miałem wiedzieć, że jemu aż tak źle? Myślałem - nawalony i tyle. Powiedz, co tam się nawyrabiało? Gdzie jest Sapieha?

Dziewczyna zesztywniała na wspomnienie grubasa. Spojrzała mu w oczy, nie mógł jednak oderwać wzroku od jej odsłoniętej piersi, póki się nie zakryła.

- Co ci powiedział Zezowaty? - spytała i poczuł, że ściska mocniej jego dłoń.

- Nic nie powiedział. Sapieha został i tyle.

Szczapie serce waliło jak młot, wszystko jakieś to dziwne się porobiło, przerastało go, nie mógł o tym jasno myśleć.

- Został? Nic więcej? - prawie krzyknęła.

- Ani słowa. No mów ty w końcu. Żyje? - tym razem on zapatrzył się w jej twarz, starając się wychwycić to, czego nie wypowiedzą usta. Przez moment milczała, twarz jej pogrążała się w coraz większym smutku i boleści. Wiedział już, że Sapieha nie żyje.

- Mieliśmy się udać do Wieży Kruka, planowaliśmy to już od dawna i kiedy tylko mrozy zelżały, postanowiliśmy ją podejść. Szliśmy starym szlakiem i wszystko zapowiadało się jak najlepiej, ale przy samym Kruku znaleźliśmy brodacza.

- Mówisz prawdę? Brodacz? Jak wyglądał?

Zniknął na moment obraz ręki Zezowatego i wszystkie zmartwienia.

- Wyglądał na martwego. Lisie futro, które nosił, miał w strzępach, a wszędzie wokół śnieg zbryzgany był juchą, ale kiedy otworzył oczy… Przypomniały mi się wszystkie historie, które Ciotka opowiadała o strzygach i wampirach - mówiła, że ich splugawione dusze należą już do tych strasznych bogów i to oni w nich już mieszkają. Tak było, gdy spojrzałam na niego. Wydawało się, że w jego oczach czai się coś innego, coś złego i znacznie starszego. Patrzył nimi prosto w serce. Nie wiem, jak nas dojrzał, po prostu ściągnął zębami rękawicę z lewicy i pokazał pierścień. Szczapa, gdybyś widział kamień w nim osadzony: wielki i czerwony jak tylko czerwona może być krew. Sapieha wyrwał się pierwszy. Widziałam, że się bał, ale przemógł lęk i podszedł do brodacza. Pochylił się nad tym odmieńcem i słuchał jego szeptów. Nie wiem, o czym mówili, ale gdy skończyli, Sapieha zawołał nas i powiedział: „Krasnolud obiecał złoto, jeśli wniesiemy go do Kruka. Jest tam ukryte tego tyle, że uczyni nas bogatymi dziedzicami”. Potrzebował naszej pomocy. Ale wtedy właśnie przyjrzałam się jego oczom - zimne, szare szczyty gór. Wierz mi albo nie, ja czułam od niego zło, śmierdział nim jak zepsute mięso.

- Powiedziałaś chłopakom?- nutka nadziei i podniecenia zabłysła w jego głosie, jakby ta opowieść gdzieś tam wciąż trwała, a zakończenie było mu nieznane.

- Wyobrażasz sobie, Szczapa, jak oni się cieszyli? Wyśmialiby mnie tak samo jak mój ojciec i każdy inny. Nikt nawet nie przeczuwał, że mogą być z tego kłopoty. Ja też nie chciałam myśleć inaczej. Stało się, Szczapa - spojrzała z lękiem, jakby w obawie, że jej nie zrozumie. Nie znalazła ni otuchy, ni gniewu, tylko ciekawość, więc mówiła dalej. - Udało się dźwignąć brodacza i wnieść go do środka. Jeśli choć na chwilę zapomniałam o lęku, to w tej wieży strach obsiadł mnie jak muchy łajno. Wiesz, Szczapa, że nie jestem taka jak inne baby, ale w tamtych murach coś żyło. Powinnam ich wtedy ostrzec, być może Sapieha byłby tutaj dzisiaj - gorący strumyk łez popłynął, przeorał policzki i kapał z podbródka.- Udo, co ja biedna mogłam zrobić? Wiesz, jak zachłanny jest Sapieha, a i Zezulec nie był wtedy lepszy - cały czas pytali brodacza o złoto, przypominali o obietnicy. Pytali, czy ma honor. Gdym nawet poprosiła ich, żeby uciekali, nie na wiele by się to zdało. Krasnolud przytakiwał na ich skomlenia i kazał prowadzić się coraz głębiej w lochy. Po jakimś czasie nawet oni przestali się odzywać, ale było już za późno, żeby się wycofać. W końcu powiedział, że dotarliśmy. Wciąż kulał i sapał, ale pewnie dlatego, by zmylić naszą czujność. Rozejrzałam się. Otoczeni ciemnościami, staliśmy w kałuży wody - cuchnącej jak całe to miejsce - pośrodku długiego, cichego korytarza i zimnych ścian przed gnijącym drewnem, które kiedyś było drzwiami. Krasnolud wydobył przypięte do pasa kółko z kluczami i podszedł do drzwi. Pamiętam zgrzyt zamka, skrzypienie drzwi i złoto. Było go mnóstwo. Zapomnieliśmy o brodaczu i strachu. Rzuciliśmy się jak zwierzęta. Każdy wciskał do sakwy, ile mógł. Nagle Sapiehę przesłonił cień, brodacz stał za nim i chichotał. Usłyszałam szamotaninę za plecami. W pomieszczeniu były drugie drzwi, na które nikt wcześniej nie zwrócił uwagi. Przez uchyloną szczelinę dojrzałam twarzyczki. Małe dzieci przyglądały się grubasowi. Rozwarły drzwi szerzej i zaczęły pełznąć. Zaroiło się od patykowatych rączek i łysych główek. Suche i martwe, a jednak żywe i wygłodzone. Wykrzywiały twarzyczki, otwierały usta, ale nie dobywał się z nich żaden dźwięk. Krasnolud chwycił wciąż pochłoniętego złotem Sapiehę i rzucił. Zaczęłam wrzeszczeć. Malutkie rączki rwały jego ubranie, a później ciało. Sapieha patrzył na nas i błagał, aby przestały. Małe ząbki odgryzały po kawałeczku i napychały policzki. Brodacz nawet nie próbował nas łapać, stał wpatrzony w sufit i rechotał.

Izydora patrzyła gdzieś daleko ponad nim, widząc sobie jedynie znane obrazy.

- Pozwolił wam uciec? - szept chłopca pomógł dziewczynie wrócić z lochów pod Krukiem.

- Dziwi cię to? - słowa wydobywały się z niej z trudem. - Mamy jego złoto, o to mu chodziło…

Ujadanie psów postawiło ich na nogi.

- To Siekierka wraca! – krzyknęła Izy.

- O bogowie, muszę wiać - Szczapa rzucił się do drzwi.

- Czekaj, nie bój się, ja mu wszystko powiem, nie będzie zły - jej błagalny ton zatrzymał go na chwilę...

- Zły może nie, a i tak dostanę - …ale tylko na chwilę. Drzwi z łomotem zatrzasnęły się za nim.

Wiatr i śnieg uderzyły z całych sił, Udo zatoczył się, nie przygotowany na taki atak. Ujadanie narastało. Brnąc niemalże po omacku, uszedł spod chaty w las. Do głosów szczekania doszły ludzkie śmiechy. Ukryty na starym dębie, obserwował nadchodzące postacie. Poznał tylko drwala, bo psy krążyły przy nim i obszczekiwały z radością. Doszli do chaty. Ogary natychmiast wyczuły świeży trop, nie powstrzymały ich żadne nawoływania, rzuciły się do kryjówki Szczapy. Siekierka machnął na nie ręką i odwrócił się do drzwi. Jego kompani tylko na to czekali. Szczapa nie baczył na psy, całą uwagę skupił na chacie. Jedna z postaci zamachnęła się i uderzyła drwala w kark. Śnieg sypał zbyt gęsto, aby mógł dojrzeć, czym napastnik grzmotnął Siekierkę. Udo widział tylko ciało osuwające się pod nogi oprawców. Serce mu zamarło, nie mógł nic zrobić, bo psy rozszarpałyby go na kawałeczki. Dziewczyna na pewno im otworzy. Nic się jednak nie działo. Musiała założyć skobel. Ten, który walnął drwala, naparł na drzwi, ale pozostały zamknięte. Psy znieruchomiały, nasłuchiwały. Ktoś inny kopnął w drzwi. Ogary rzuciły się ze spóźnioną pomocą do domu. Wszyscy rzucili się do walki. Dla Szczapy to była jedyna szansa, żeby wyratować Izy. Zeskoczył w zaspy. Psy broniły się zaciekle, Siekierka sam je odchował. Przedarł się koło walczących niezauważony. Zatrzymał się tylko na moment, by zerknąć na drwala. Czarny kwiat krwi wyrósł wokół stygnącego trupa. Przyspieszył. Podbiegł do chaty od tyłu. Przez otwarte okiennice sączyło się żółte światło lampy. Widział dziewczynę tylko przez chwilę, kiedy znikała pod osłoną zamieci. Nogi miał jak z kamienia, drżał z zimna. Powinien wrócić do Ciotki, Izy była już bezpieczna. Jest przecież cwana jak stary kocur, jeśli się ukryła, to nie sposób będzie ją odszukać. Ale Zezowaty i Sapieha nie żyją, umarli przez złoto, które teraz miał on. Jeśli coś przeklęło te monety, może nie być dla niego ratunku. Szczekanie - ucięte jednym piskiem – ucichło i zrobiło się potwornie cicho. Udo zaczął biec. Podążając znikającym tropem, dogonił dziewczynę. Była blada z przerażenia. Nie mogła uciekać, stała oparta o drzewo, walczyła o każdy oddech. Gdy go usłyszała, rozpłakała się.

- Zostawcie… - zakryła twarz, jakby mając nadzieję, że nie widząc swych prześladowców, jest bezpieczna.

-To ja, Izy - szepnął.

Strach ulotnił się, a na twarz wrócił błogi uśmiech.

Bogowie, jak się cieszę! Myślałam, że to oni- mówiła z przerwami, rozdygotana, wciąż walcząca o powietrze.

- Kto to, Izy? Kto był z Siekierką?

- To karczmarz, poznałam jego głos. On i jego synkowie przyszli po złoto. Powiedz mi, Udo - zauwazył, że zwróciła się doń po imieniu - czy… - przełknęła ślinę - czy on żyje? Słyszałam go, jak śmiał się do nich i wołał psy, ale później już nic nie mówił, tylko pieski tak strasznie ujadały.

- Nie wiem, Izy, widziałem, że go uderzyli, nie wiem - skłamał.

- Przyszli po złoto, wszyscy chcą je tylko dla siebie.

Nie patrzyła na niego, więc nie widziała rumieńców wstydu na policzkach Szczapy.

- Chodźmy, musimy uciekać. Może ruszyli naszym tropem - wyrzucił z siebie, bo było to pierwsze, co przyszło mu do głowy, by zmienić temat. - Izy? - nie reagowała - Izy! - krzyknął.

- Hę? - odwróciła powoli głowę.

- Co się stało?

- Nic, chodźmy - i dodała coś, od czego przeszły go ciarki. - Zdawało mi się, że coś tam stoi.

- Jak to: coś? – spytał, lecz ona już ruszyła, więc pobiegł za nią.

- Nic, przywidziało mi się - odpowiedziała szybko.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Udo dezwał się dopiero, gdy stanęli przed cmentarzem.

- Co my tu robimy? – spojrzał na Izy.

- Zabiorę stąd moje monety i uciekniemy. Masz swoje?

- Co? - nie wiedział przez chwilę, co dziewczyna ma na myśli, mówiąc „swoje”, ale szybko przypomniał sobie o sakwie Zezowatego. - Nie, to znaczy nie mam ze sobą. Ukryłem je.

- Dobrze - przytaknęła, ale myślami była już daleko.

Brama była zamknięta, więc musieli wspiąć się na mur. Izydora nie tylko była cwana, ale i zręczna jak kot. Namacała szczeliny w kamieniach i włożyła w nie palce. Wspinała się powoli i pewnie. Szczapa patrzył, jak znika po drugiej stronie. Znów został sam. Dookoła było zupełnie cicho, śnieg przestał już sypać i wiatr osłabł. Wydało mu się, że stoi w jakiejś szczelinie. Gdzieś pomiędzy tym, co było kiedyś jego życiem, a tym, co ma nastąpić. Dla Szczapy mur nie stanowił problemu, więcej uwagi poświęcił na wyryty napis: „Pozwól mi spoczywać w spokoju”. Słowa były dla niego nie prośbą, a przestrogą - głośno bijącym dzwonem, którego powinien był usłuchać. Przechodząc przez ten mur, pokonywał przeszkodę, do której nigdy nie powinien się zbliżyć. Po drugiej stronie czekał na niego przyjaciel.

Siedział skulony w kucki z nogami pod brodą, spoglądał na nich i kołysał się. Blady jak prześcieradło trup Zezowatego. Szczapa spojrzał na Izydorę. Miał nadzieję, że ona tego nie widzi i że on sam jest w chacie Ciotki i śni ten koszmar, że to nie jego martwy przyjaciel patrzy nań pustym wzrokiem. Ale ona też go widziała. Tylko drżenie rozchylonych warg i oczy zdradzały jej strach. Reszta ciała była zbyt przerażona, by zareagować. Zezowaty poruszył się i w jego oczach pojawił się błysk zaciekawienia, jakby dopiero teraz ich dojrzał.

- Zimno mi - wyszeptał i nagle obojętny dotąd wyraz twarzy zmienił się w dziki i zwierzęcy. Zaczął węszyć. Uniósł głowę i raz za razem pociągał nosem. Podniósł się. Stanął przygarbiony z podniesioną głową, nie przestając węszyć. Spojrzał na Szczapę i Izy. Ci nie mogli nawet drgnąć. Zupełnie jakby ich ciała znajdowały gdzie indziej. Mogli tylko patrzeć, jak Zezowaty podnosi się i skrada się do nich. Słyszeli bicie własnych serc, szybkie oddechy, czuli krew uderzającą w skronie i skrzypienie śniegu pod stopami Zezowatego, ale to wciąż było gdzieś poza nimi. Szczapa chciał krzyknąć, gdy zimne dłonie trupa dosięgły jego szyi. Izydora pisnęła i uciekła. Widział przez chwilę jej białą suknię i kożuch znikający pomiędzy grobami, a później była już tylko blada maska umarlaka przed jego oczyma. Próbował walczyć, młócił pięściami na oślep, jednak uścisk tylko rósł. Kolana załamały się pod nim i runął w ciemność. Poczuł ból w czaszce i zobaczył oślepiającą błyskawicę, gdy wyrżnął w mur. Otworzył oczy. Gdzieś z oddali usłyszał nawoływania dziewczyny. Nagle uścisk znikł i wróciła świadomość. Zobaczył plecy Zezowatego, który brnął w stronę Izydory. Widział, że ta czymś macha, a kiedy udało mu się skupić wzrok, rozpoznał sakwę.

- Mooojeee - przeciągły jęk Zezowatego.

Izydora odrzuciła sakwę daleko w cmentarz. Zezowaty odepchnął ją na bok i kulejąc ruszył w tę stronę. Szczapa podczołgał się do dziewczyny, bojąc się wstać. Nagle coś uderzyło w bramę. Kłódka wylądowała w śniegu. Brama jęknęła pod naporem czyichś rąk. Na cmentarz wpadła grupa ludzi. Szczapa rozpoznał szynkarza i jego synów. Gdzieś tam w ciemnościach Zezowaty zawył z radości - musiał znaleźć sakwę.

- Ubijcie stwora - rzucił karczmarz.

Chichot umilkł. Zezowaty dostrzegł swoich oprawców. Ich śmiech przerodził się w pisk. Znaleźli go skulonego, przestraszonego, z sakwą przyciśniętą do piersi.

- Szczapaaaa, pooomóż - spróbował wstać, mozolnie wdrapując się po murze. Coś uderzyło go w twarz. Upadł w śnieg. Zanim runął w ciemność, dostrzegł przez moment czyjeś buty.

- Nie zabijajcie go! – krzyknął Szczapa.

Pierwszy cios był niecelny i minął czaszkę, siekiera ześlizgnęła się po uchu i ugrzęzła w barku. Zezowaty próbował wstać, jednak kolejne razy dokończyły dzieła. Na cmentarzu znów zrobiło się cicho. Karczmarz w milczeniu spoglądał na swoich synów, gdy ci wyjmowali sakwę z krwawych ochłapów. Izydora, mimo rosnącej pod okiem opuchlizny, uważnie obserwowała sytuację. Bracia wykłócali się o to, kto ma zanieść sakwę ojcu. Ten myślał już tylko o kolejnych skarbach. Odwrócił się do Szczapy i Izydory. Wciągnął nosem mroźne powietrze i splunął w śnieg. Poczuli jakby oczy samego Randala spojrzały w ich dusze.

- Gdzie złoto? - burknął.

- Nie mamy więcej - odpowiedziała. Patrzyła mu prosto w oczy, była całkowicie spokojna.

- Nie będę powtarzał – wcisnął paluch pod jej brodę. - Mam tylko jedną sakwę. Powiedz mi, gdzie jest druga, a później zaprowadź minie tam, skąd je wzięliście.

- Ja mam drugą sakwę, zakopałem ją za stodołą Ciotki. Możesz sobie wziąć wszystko, skończysz tak samo jak Zezowaty - zdechniesz jak pies, bo jest przeklęte, ty durniu. Bierz je całe, co do monety, morderco.

Usłyszał z tego jedno słowo, nie obchodziła go cała reszta. Wspomnienie złota karmiło to coś w nim i tylko tego chciał słuchać.

- Przyniesiesz mi je, Szczapa. Pójdziemy razem i oddasz mi wszystko, rozumiesz?- odwrócił się zawołał na synów. - Koronka i Złoty! Pójdziecie z dziewczyną do chałupy i zamkniecie ją w piwnicy, nie ważcie się jej ruszyć, bo ubiję - warknął, po czym dodał łagodniej. - To nasza mała królewna, więc uważajcie na nią.

Uśmiech wpełzł na twarze chłopaków. Kiwnęli głowami. Upaćkani krwią, z wyszczerzonymi zębami, bardziej przypominali syte wilki niż ludzi. Karczmarz, popychając chłopaka przed sobą, podprowadził go pod samą stodołę. Sowy już tam czekały. Szczapa kucnął. Strach wpełzł mu na plecy. Słyszał nerwowe chrząkania szynkarza. Przed sobą miał rozgrzebany śnieg i ziemię.

- Przysięgam, że tu były. Zakopałem je wczoraj i poszedłem spać, przysięgam - pot wielkimi kroplami zrosił czoło chłopaka.

- Słuchaj mnie, szczeniaku – karczmarz chwycił go i przyciągnął tak blisko, że mógł wyczuć kwaśny odór rzygowin. - Mam dość czekania, chcę moje złoto i to natychmiast - warknął i zamachnął się pięścią.

- To Ciotka! Musiała mnie podpatrzyć albo Patyk wywęszył i zabrali je. To oni, na pewno.

- Więc chodźmy.

Złapał jeńca za ramię i poprowadził do chaty. Tam kazał chłopakowi popchnąć drzwi i weszli do środka. W izbie nie było nikogo. Ogień na palenisku dogasał, ale wciąż rzucał wystarczająco dużo światła, by mogli rozejrzeć się po pomieszczeniu. Cierpliwość karczmarza się kończyła.

- Chcesz mnie oszukać? Myślisz, że jesteś spryciarz? - rąbnął go w twarz. Chłopak zatoczył się i upadł. - Myślisz, że możesz nas oszukać? - wymierzył kopniaka w brzuch. – GDZIE – kopniak – JEST – kolejny - ZŁOTO?

Chciał kopnąć go znowu, ale Szczapa wczołgał się pod łóżko.

- Wyłaź! - krzyknął. Nachylił się po niego i wtedy Szczapa zaczął krzyczeć. Wyskoczył spod łóżka i rzucił się do drzwi. Silna dłoń chwyciła go za kołnierz i rzuciła o ziemię. Chłopak nie dawał za wygraną i znów próbował się wyrwać.

- Ona tam jest, puszczaj, ona tam leży! - nie przestawał krzyczeć.

- Co ty gadasz, rozum ci pomieszało? Przestań wierzgać - uderzył go znowu i przycisnął kolanem do podłogi, bardziej ze strachu niż chęci zatrzymania Szczapy.

- Tam jest Ciotka! - wykrzyczał i rozpłakał się.

Wciąż trzymając kolano na piersi chłopaka, szynkarz uniósł futra, które zwisały z łóżka. Ciotka patrzyła na niego jedynym okiem, jakie jej zostało. Drugie było ziejącą czernią dziurą. Ktoś przetrącił jej kark i wyłupił oko.

- To Zezowaty, złoto go tutaj zwabiło i przyszedł po nie nawet po śmierci – powiedział Udo z głową odwróconą w kierunku drzwi.

- Co? Co ty pleciesz? Tamtemu szczeniakowi dosypałem za mało wompierza i pewnie jeszcze żył, kiedy go chowali. Zamknij się lepiej i powiedz, komu mówiłeś o złocie?

- Otrułeś go? – Udo zapomniał o Ciotce i własnym strachu, całą uwagę skupił na karczmarzu.

Ten opuścił z powrotem futra i wstał. Zignorował pytanie. Choć wcześniej bez mrugnięcia kazał zabić Zezowatego, to teraz widok starej wyraźnie go zaskoczył. Pobladł na twarzy i sapał głośno.

- Wstawaj i mów - ponaglił go skinieniem głowy.

Szczapa powoli podniósł się na nogi. Jego wzrok wędrował teraz po całej izbie, aż znalazł to, czego szukał. Nóż leżał tuż przy nim. Nawet nie próbował stłumić gniewu, widział, że tamten coś mówi i słyszał wypowiedziane słowa, ale żadne nic nie znaczyło.

- Pozwól nam spoczywać w spokoju - wyszeptał i rzucił się po nóż.

- Co? - karczmarz spojrzał na chłopaka.

Szczapa chwycił drewnianą rączkę i podniósł ostrze. Karczmarz zdążył unieść rękę i tym samym ocalić gardło. Nóż rozciął przedramię i ponownie wzniósł się do zadania ciosu. Tym razem jednak pięść karczmarza była szybsza. Cios zmiażdżył kość policzkową i odrzucił Szczapę na łóżko. Ten chwycił się bólu jak tonący brzytwy, ale chwilę później ogarnęła go bezkształtność. Gdzieś w oddali słyszał czyjeś krzyki i przekleństwa… Na próżno, wszystko stało się zbyt mgliste, by nadać poszczególnym elementom nazwy czy imiona.

Obudził go ból. Prawa strona twarzy zamieniła się w gniazdo rozsierdzonych szerszeni. Mógł otworzyć tylko lewe oko. Najpierw zobaczył Izydorę. Siedziała tuż przy nim wpatrzona w jego siniak.

- Uchodź, Szczapa - głos miała inny, smutny i taki zimny. – Jesteś dobrym chłopcem, zostaw nas. Niebawem przyjdzie pod karczmę reszta wioski, wszyscy przyjdą po złoto.

- Izy, co ty mówisz?

- Nie ma już Izy, nie ma już nikogo, jest tylko złoto i umarli.

- Nie strasz mnie, o czym ty gadasz? - oparł się na łokciu.

- Nie pytaj mnie, daruję ci życie. Kiedy wejdzie strażnik, rzucę w niego lampą, a ty uchodź. W stajni osiodłasz konia i popędzisz do miasta. Zapomnij o nas, tu ludzie dawno oddali swe dusze demonom. Nadchodzą nowe dni, Udo. Zło zostanie osądzone i surowe ukarane. Ruszaj, dni chwały są przed tobą. - Nabrała powietrza w płuca i wrzasnęła: - Karczmarzu!

Do środka zajrzał jeden z jego synów. Skinęła na niego ręką, by zszedł. Spojrzała na Udo po raz ostatni i rzuciła zapaloną lampę pod nogi nieszczęśnika. Skowyt i płomienie zalały pomieszczenie.

- Zginiesz, Izy! Uciekaj ze mną - szepnął.

Nie odpowiedziała, stała zapatrzona w ogień. Wybiegł z piwnicy. Wszędzie było pełno przerażonych twarzy. Uciekł z gospody i wbiegł do stajni, tak jak mu kazała. Tam czekali na niego osiodłany koń i brodacz.

- Chodź – przemówił krasnolud we wspólnej mowie. - Przed nami długa droga.

- Ty zabiłeś Sapiehę!

- Ostatniego wroga, groźniejszego od szczura, zabiłem, kiedy twoja matka chodziła jeszcze na czterech łapach. Człowieka, którego nazywasz przyjacielem, zabiła własna pycha albo chciwość, sam już nie wiem. Musimy ruszać. Pani poświęciła wiele, by cię ocalić, nie możemy jej zawieść.

- Nigdzie nie pójdę, póki nie powiesz mi prawdy o moich przyjaciołach, Kruku, Ciotce.

- Wszyscy poświęcili swoje życia w imię bogactw, pozwolili, by demony nimi pokierowały. Zabijali dla nich. Nie wiem już, kto zaczął pierwszy, nie wszystko można zgonić na stare zło. Ta jesień była dla was ciężką próbą. Teraz nadszedł czas, by powstać przeciwko nocy i wyplenić jej trujące ziarna. Chcesz zostać? Więc zostań. Musisz opowiedzieć się po jednej ze stron - sięgnął do worka i wydobył sakwę Zezowatego. – Masz! - rzucił mu pod nogi. - Wybieraj.

Szczapa schylił się po złoto. Twarz krasnoluda pozostała niewzruszona.

- Weź je tam, skąd wypełzło i pochowaj – chłopiec chwycił cugle i wskoczył na konia. Brodacz rzucił chłopakowi biały kaptur.

- Zakryj tym twarz - uprzedził pytanie.

***

Odeszli, a po nich przyszli Inni. Przywitał ich huk rogów i pękająca ziemia. Zadrżały chaty, zerwał się wiatr. Najpierw ujrzeli ich twarze: nabrzmiałe, blade maski. Kilkoro z nich pojawiło się na skaju lasu. Stali wpatrzeni w ogarniętą płomieniami wioskę. Obok wyrastały kolejne sylwetki, poruszali się niezdarnie, wolno. Ludzie ujrzeli śmierć wypełzającą z ciemności. Noc rozdarły wrzaski strachu i bólu. Karczmarz, otoczony przez wrogów, poznawał twarze ludzi złupionych przezeń na zbójeckim gościńcu. Uskakując przed wyszczerzonymi zębami swych ofiar, dojrzał tuż przed śmiercią poroża jeleni gnające w ich stronę. „Piękne”- zdążył pomyśleć, nim oczy zlała krew. Nie dane mu było ujrzenie głów dzików i kozłów przybranych w ludzkie ciała ani nadchodzących kobiet.

Daleko stąd, na sennym trakcie, krasnolud szeptał słowa do ucha pojętnego ucznia.

- Nadchodzi rok Hydry, chłopcze. Skłóceni przez wieki bogowie w końcu zawrą przymierze i zasłużona kara spadnie na niewiernych. To nasz czas, Udo.



Powiązane z tym tekstem: Most Mgieł - zwycięska praca w konkursie na opowiadanie
Hans Schoenencke - wyróżnione konkursowe opowiadanie
Opowieść o Mistrzu Ciał - krótki zimowy scenariusz w konwencji grozy
Korony, szylingi, pensy - dyskusja na naszym forum