Co, jak i kiedy czytnik zmienia
Odsłony: 708Człowiek młody i poważny (z naciskiem na i), kiedy zacznie swój żywot zawodowy (tudzież półzawodowy, czy, jakby to należało nazwać w tym przypadku, jednosiódmozawodowy), ma okazję wydać więcej pieniędzy niż zawżdy wydawał. U mnie poszło to w kierunku, w którym zwykle idzie: pierwszą przyczyną pozostają książki, ostatnim celem – literatura.
Zainwestowałem w czytnik.
Opis problemu najłatwiej zacząć od zaznaczenia tego, co wydaje się oczywiste, ale jakoś łatwo o tym zapomnieć: zakup kundla (tudzież każdego innego e-papierowego tałatajstwa) to tylko wierzchołek góry lodowej. Podobno to ustrojstwo jest tak delikatne, że najmniejsza stłuczka może zakończyć się bardzo nieprzyjemnie; co prawda Amazon dba o swój wizerunek i nie ma problemów z realizacją gwarancji, ale przecież nie po to się taki czytnik kupuje, żeby potem obywać się bez niego i czekać aż wróci. No więc okładka. Szczerze mówiąc, nie znam się na tym, kupiłem pierwszą z elektromagnesem, jaka nawinęła mi się pod rękę, ale to spokojnie wydatek kilkudziesięciu złotych. A cała zabawa zaczyna się jeszcze później.
Książki kupuje się hurtem. Jeśli hurtem się czyta, oczywiście, ale to jest właśnie jeden z moich największych problemów. E-booki, niestety, nabywa się nieco inaczej: mało, ale dużo. Mało podczas jednego zakupu, dużo w, ekhm, rozliczeniu ogólnym. U mnie wygląda to tak: wchodzę sobie rano (we wrześniu) lub wieczorem (w niewrześniu) na Świat Czytników, znajduję jedną, dwie, trzy pozycje, które mnie interesują, poklikowuję, czekam pięć minut, włączam kundla, a ten merda ogonem, bo ma dla mnie coś nowego. I tak w kółko. Okazuje się, że niby nigdy nie wydaje się dużych kwot, zwykle jakieś dwadzieścia czy trzydzieści złotych, ale jak to wszystko podliczyć...nie jest dobrze. Na ratunek przychodzą Wolne Lektury, ale to kropla w morzu potrzeb. Bo co mi po Schulzu, kiedy właśnie chciałbym Murakamiego; co po Nietzschem, kiedy przydałby się King. Nie ukrywajmy: czytnika nie da się używać bezfinansowoboleśnie.
Ale przecież dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, zwykle ich nie mają, dlatego też chciałbym o czym innym. Tych, którzy jeszcze swojego czytnika nie mają, pewnie interesuje to, czy wygodnie. Uwaga, odpowiadam: tak, wygodnie. Bardzo. A zapach kleju, a szelest kartek, a dotyk, a wspomnienia...ble, ble, ble. Nie mi o tym, ja mam w domu bibliotekę, ale oprócz niej posiadam trzy jednostki zdrowego rozsądku i każda mówi: na e-papierze czyta się lepiej. Nie inaczej; lepiej. A jak jeszcze jest pejperłajtowe podświetlenie...tylko dzięki niemu przeczytałem Tworki (POLECAM!) i sporą część Balladyn i romansów (nie dokończyłem, ale raczej będę odlecał). Świetna rzecz.
Warto w końcu o tym, co najważniejsze: czy czytnik czyni czytelnicze czynności czystszymi. Czyli: jak ten mały cudak zmienia (zmienił) użytkownika (mnie). Przede wszystkim, zacząłem więcej czytać. Serio. Czytam sporo (nie zdarzył się od dawna rok, żeby było to mniej niż sto dwadzieścia książek), poświęcam lekturom większość wolnego czasu i, przyznam szczerze, nie spodziewałem się, żebym bez radykalnego przyspieszenia samego procesu był w stanie wycisnąć z tych kilku godzin dziennie więcej. A jednak się da! Można, bo z czytnikiem idziesz wszędzie: do wanny (wcześniej tego nie praktykowałem, w łazience, jak każdy prawdziwy mężczyzna, zajmowałem się gazetami; zkobieciałem), do sklepu, do tramwaju, do autobusu, do pociągu i kolejki miejskiej. Oburzeni zakrzykną, że przecież i książki nie czują się w podróży czy półpodróży źle. A moim nigdy nie było ze mną dobrze poza łóżkiem (no cóż...) i fotelem, a że należę do ludzi ugodowych i bezkonfliktowych, to niezbyt często z nimi wojowałem; jeśli już, to podczas dłuższej wycieczki, rzadko kiedy podczas wesołych przygód z komunikacją miejską. Teraz mam wszystko, za przeproszeniem, w dupie – wyciągam kundla, trzymam sobie w jednej ręce, nic mnie nie obchodzi, odjeżdżam na jednorożcu. Wyniki są całkiem fajne: we wrześniu przeczytałem równo dwadzieścia książek (zarówno cienkich, jak Kandyd Woltera czy Wśród swoich Oza, jak i grubszych: Dziennik Gombrowicza i Wahadło Foucaulta Eco), w październiku, jak na razie, dziewięć. Wszystko wskazuje na to, że czytnik pozwoli mi przekroczyć liczbę stu pięćdziesięciu książek rocznie, co dla mnie samego jest sporym zaskoczeniem.
Ktoś powie, że powyższe statystyki to morderstwo na literaturze, podejście suche i pozbawione miłości do książki, czytelniczy grzech i autobałwochwalstwo. Moja odpowiedź w wersji ugrzecznionej: to tylko ilustracja, naprawdę czytam dla przyjemności i satysfakcji, nie po to, żeby pompować się kolejnymi liczbami, a czytnik pozwolił mi oddawać się mojej pasji częściej. Wersja anarchistyczna: stfu!, if u know what I mean...
Wreszcie crème de la crème, wszystko co najlepsze w jednym miejscu: co czyta się na czytniku. Jeżeli ktoś nie zakonotował, to proszę wrócić do akapitu o kupowaniu e-booków i zrozumieć jedno: ja nie nabyłem jeszcze żadnej książki elektronicznej, o której mógłbym powiedzieć, że przeczytałbym ją tak czy inaczej (a tak naprawdę to mam na kundelku Króla Bólu, Perfekcyjną niedoskonałość i Inne pieśni, ale to się nie liczy, bo już dawno przeczytałem. Po prostu nie mogłem się opanować jak szły po dychu od sztuki.). Wręcz przeciwnie! Kupuję takie rzeczy, których nie przeczytałbym w żadnym razie, a które akurat gdzieś tam są za półdarmo. A efekty – spektakularne!
Od dłuższego czasu czytam dużo prozy mainstreamowej i klasycznej, więcej niż fantastyki, choć w żadnym wypadku się od niej nie odcinam; tak jak kiedyś wszedłem w nią, poszukując innych wrażeń, innych emocji, innej poetyki (Boże, jak pięknie to wygląda; pomyśleć, że mowa o wyborze jedenastolatka), tak teraz odpływam, ale wciąż w tym samym kierunku. Na moim kundlu nie ma więc fantastyki – z tą stykam się, kiedy przyjmuje formę grubych tomiszczy. Czytnik natomiast rozpychają twórcy kojarzeni z prozą realistyczną: Munro, Irving, McCarthy. I nawet nie wyobrażacie sobie, jakie to piękne! Gdyby nie promocje na Publio, Virtualo i Woblinku, nigdy nie poznałbym Gestów Karpowicza. A to piękna książka jest. Może na końcu zbyt wielki dystans, może zbyt brutalne zgilotynowanie akcji, ale warto, zdecydowanie warto. Balladyny gorsze. Gdyby nie czytnik, do dziś nie przeczytałbym Obok Julii Rylskiego. A to świetna rzecz jest. Może na końcu nie do końca, może druga połowa zdecydowanie gorsza od pierwszej, ale warto, zdecydowanie warto. Ale Warunek lepszy (czytałem w fizyku). Gdyby nie kundel, o Munro usłyszałbym dopiero wtedy, gdy dostała Nobla. A tak przeczytałem Taniec szczęśliwych cieni i byłem szczęśliwy. Drogie życie czeka na swoją szansę, pewnie w listopadzie. Gdyby nie ten cały ambaras, nie przekonałbym się boleśnie o tym, że proza McCarthy'ego zdecydowanie nie jest dla mnie. Droga (fizyczna) była doskonała, ale przeszła gdzieś obok mnie. Krwawy południk na e-papierze już tak doskonały nie jest, a też przechodzi obok. Nie wina to czytnika, a zawodnika (WTF did I just say...).
Nie chciałbym, żebyście po poświęceniu swojego czasu na lekturę mieli jakiekolwiek złudzenia: czytnik (niekoniecznie kindle, choć z innymi miałem tylko minimalną styczność) to genialny gadżet dla każdego, kto lubi czytać. Wydawać się może, że zyski są niewspółmierne do kosztów, że za dużo trzeba w tę zabawę wsadzić, aby cokolwiek wyjąć, że po dwóch tygodniach i tak rzuci się w kąt. Nic bardziej mylnego. Czytnik zmienia perspektywę. Niech tam – czytnik zmienia wszystko!
PS Tekst znajduje się także tutaj. Czytajcie gdziekolwiek :), chociaż ja wszedłbym tam, żeby zobaczyć, jak durną nazwę udało mi się wymyślić.