Podły Ja (oraz słów kilka o Burakach)
W działach: Wolnamyśl | Odsłony: 4Słowem wstępu muszę zaznaczyć, iż kilka lat swojego żywota spędziłem w dużych miastach (lub po prostu Większych – Warszawa, wbrew pozorom, nie jest miastem dużym. To taka bardzo duża wieś!). Zamieszkiwałem w cudownym Singapurze, bywałem w stolicach całej Europy i trzy lata bytowałem właśnie w naszym stołecznym mieście. Wiem, brzmi jakbym chciał zaszpanować, ale mam swój cel w dzieleniu się tymi informacjami – bo widzicie, ostatnio przeniosłem się do mojego rodzinnego miasta, malutkiego Tarnowa, który jest… no, mały. Małe miasta mają swój urok i liczne zalety, jak na przykład łatwy dojazd do absolutnie każdego miejsca, brak korków i wszędobylski spokój. Wady, to brak wielu obiektów (jak chociażby dobrych kin, restauracji czy klubów) oraz obecność Buraków oraz samej esencji ćwikły.
O co mi chodzi? Znowu zaczynam brzmieć jak nadęty wielkomiejski panosza? Nie zrozumcie mnie źle, sam wywodzę się z rodu Płodów Ziemi, sam przechodziłem okres flanelowych koszul i mówienia „Łolaboga, leje na polu!”, ale po pewnym czasie spędzonym w ogromnych aglomeracjach zaczynam odczuwać pewne zażenowanie Efektem Buraka. Efekt ten daje o sobie znać w wielu miejscach i zachowaniach. Dla przykładu – w jednym z dwóch kin w miasteczku pojawił się projektor trójwymiarowy (PACE), naprawdę profesjonalny kawał sprzętu.
Cieszył mnie ten fakt, jako że nawet nie trójwymiarowe obrazy na nowym projektorze wyglądają tak, jak trzeba – nareszcie wizyty w ów kinie zaczęły mieć sens, bo jakością obraz nie ustępuje multipleksom. Zabawnie zrobiło się jednak, kiedy udałem się na film trójwymiarowy, a widownia zaczęła grać w tę mańkę: „Uooaaa, trój wymiar!” [machają rękoma na wszystkie strony] albo też „Ooo! Patrzcie jakie efekty!”. Wszystkie te okrzyki oczywiście w trakcie seansu. Poczułem się z deczka zażenowany, i ukryłem twarz w swych dłoniach.
Tak, dorośli widzowie zaczęli jęczeć głośno nad spotkanym po raz pierwszy cudem technologii… znanej już od dość dawna! To było dziwne i zarazem troszkę smutne.
Zauważyłem po prostu jak wielka jest przepaść między małymi miejscowościami o potężnymi metropoliami – prosta obserwacja, znana wszystkim, ale dopiero teraz we mnie uderzyła w całej swojej okazałości. Potem poszło z górki – małomiejscy ubierają się gorzej (a w każdym razie przykładają mniejszą uwagę do stylu swojego ubioru), zachwycają się najnormalniejszymi rzeczami a piątkowe wieczory spędzają w domu, oglądając Polsat. Wielkomiejscy robią wszystko inaczej – kiedy w piątkowy wieczór wychodzisz na miasto, czujesz nastrój odprężenia, zabawy. Jest ruch, jest życie! A w małych mieścinkach? Cisza, wyludnione ulice, puste, nieliczne bary. Dołujące!
I na koniec tego krótkiego wywodu, jedna rzecz, która naprawdę gra mi na nerwach. Burakofon. Siedzisz sobie w Autobusie / chodzisz chodniczkiem po mieście, a obok ciebie pojawia się Młody Luźny (luźne łachy, prosty z oblicza) z komórką w dłoni, z której na maksymalnej głośności leci jakiś Hip-Hop czy inny Rap. Najwyraźniej młodzieńca nie stać na słuchawki… albo, co bardziej prawdopodobne, musi zaszpanować swoim nowych Komórczakiem, który zaprzężony do tego żałosnego pokazu zyskuje nowy tytuł – Burakofon.
Aż się barszcz od tego wszystkiego przelewa.
Huh. No i co się stało? Miałem napisać moje wrażenia z seansu Despicable Me (Jak ukraść księżyc… tak, kolejne wielkie osiągnięcie i sukces naszej gildii tłumaczy tytułów filmowych), a wyszły jakieś kaszaloty (duńskie!). CO się odwlecze, to nie uciecze…