26-03-2008 23:48
IndieSieyes
W działach: Wordpress, Kultura | Odsłony: 0[Pojawienie się poniższego wpisu oznacza oczywiście, że na macierzystym blogu pojawiła się kolejny tekst. Ten, który właśnie zaraz będziesz czytał traktuje o zjawisku indie, natomiast najnowszy, dzisiejszy - o filmie, który powinien zainteresować każdego szanującego się fantastę - I was a Teenage Werewolf. Tak więc zapraszam do lektury obydwu tekstów ;)]
W ramach wstępu do dzisiejszych rozważań okołokulturowych pozwolę sobie sparafrazować jednego z pierwszych punk - rockerów nowożytności, księdza Emmanuela-Josepha Sieyes’a:
Czym jest indie? Muzyką popularną. Czym było ono dotąd? Muzyką niezależną. Czego żąda? Być wszystkim.
Tą oto przewrotną i trochę koślawą parafrazą rozpocznę swój anty-indie manifest. Jestem gotów się założyć, że poza nielicznymi wyjątkami wiecie, na czym polega zjawisko bycia indie. Tej nielicznej mniejszości służę wyjaśnieniem - indie, słówko pochodzące od angielskiego independent. Oznacza tyle, co niezależne, odnosi się do głównie do wszelkich przejawów działalności kulturalnej, jak np. muzyka, książki czy filmy. Ot, nowe określenie na coś, co w kulturze istniało chyba od zawsze, czyli na wszelkie dzieła znajdujące się poza najpowszechniej uznawanym obiegiem. Poezja sowizdrzalska była indie, dadaiści byli indie, symboliści byli indie. Rozwój kultury masowej dodał co prawda kilka warunków bycia niezależnym, jak chociażby łamanie konwenansów sztuki, którą się uprawia albo publikowanie swojej twórczości własnym sumptem, ale idea pozostawała ta sama.
Niezależność zawsze była w cenie. Kojarzyła się z wolnością i błyskotliwością. A skoro ktoś był wolny i błyskotliwy, musiał być fajny. Po krótkim czasie więc buntownicze nurty w sztuce stawały się głównymi. Potem awangarda stawała się sztuką popularną, na czele pochodu kulturowego pojawiali się kolejni buntownicy i w ten sposób wszystko się kręciło. I kręci się po dziś dzień.
Obecna czołówka kulturalnej świeżości zaczęła się już powoli upowszechniać. Szczególnie, jeżeli chodzi o muzykę. Trendy zapoczątkowane przez brytyjski ruch punk - rocka, kontynuowane przez ich post - punkowych pogrobowców, mocno osadziły się w mainstreamie. Pierwsi buntownicy albo już poumierali albo wypalili się, do czego mieli prawo - niewielu jest przecież ludzi permanentnie genialnych. Zaraz po nich pojawili się oczywiście ich kontynuatorzy, ze sloganami niezależności na ustach wyrażających swoją wrażliwość estetyczną i chęć zdobycia uznania w oczach innych.
Indie. To słowo zaczęło działać jak magnes na wszystkich, którzy chcą popieścić swoje ego snobując się na muzykę, której słuchają lub tworzą. Wyznawcy pop- i post-rocka zagarnęli termin, którego literalne znaczenie daleko wykracza poza zjawiska takie jak Radiohead, Arctic Monkeys czy Death Cab for Cutie. Fani tego rodzaju muzyki przykleili do niego etykietkę „Indie”, pod którą dynda dopisek “z natury zajebiste“. Masa ludzi podchodzi do zjawiska bezrefleksyjnie, konformistycznie stając się fanami zespołów tylko dlatego, że rzesza fanów uznała je za godnych noszenia tejże etykietki. Czasami niepotrzebna jest nawet aklamacja środowiska - wystarcza promocja, która w magicznym słówku widzi możliwość zarobienia coraz większych pieniędzy. Snobizm wymaga przynajmniej pozorowanej elitarności. Zespołom, które nie grają tak jak np. Franz Ferdinand bardzo trudno dostać się do grona artystów uznawanych wykonawców rocka niezależnego, bo nie wystarczy, a nawet nie można, grać nowatorsko, tylko swojsko. Ekskluzywne grupy są niezwykle atrakcyjne, więc każdy chce do nich dołączać. Artyzm i elitarność indie staje się papierową wydmuszką, pustym frazesem, w który jednak ‘elita’ ciągle chce wierzyć, aby nie podupaść na poziomie bycia fajnym we własnych oczach.
Ubrać odpowiednie ciuchy, wymyślić nazwę zaczynającą się na „The…” i ponaśladować trochę Joy Division - tyle trzeba, by stać się indie. To wystarczający powód, aby negować całą otoczkę związaną z tym zjawiskiem i uznać, że de facto ono nie istnieje, nie spełniając własnych założeń. Krótko mówiąc – ruch indie to wielkie nic, zabawka nadętych dzieciaków, które nie mogą przecież słuchać muzyki alternatywnej, bo teraz robi to co drugi nastolatek. Nie pierwsza i nie ostatnia, ale przez dłuższy czas zapewne – ulubiona.