03-04-2006 22:14
S@motność w Sieci. Tryptyk - Janusz L. Wiśniewski
W działach: Książka | Odsłony: 0
Nigdy, nigdy nie przypuszczałem, że przeczytam S@motność w Sieci napisaną przez Janusza L. Wiśniewskiego. Do wszystkich złych opinii dokładał się bowiem nieszczęsny tytuł nieodmiennie wywołujący mój pusty śmiech. "Sieć" z dużej litery jednak jest w tekście uzasadniona i całkiem ładnie wyjaśniona, natomiast "at" pasuje w tytule jak świni siodło, mówiąc zupełnie kolokwialnie. Sam tytuł też jest zresztą źle dobrany: jest "s@motność" - nie ma "Sieci", jest "Sieć" - nie ma "s@motności".
Przede wszystkim, muszę zwrócić honor autorowi. Czas bić się w pierś. Postanawiam od dziś mniej ufać różnej maści recenzentom, zwłaszcza z nierozpoznawalnymi dla mnie z nazwiskami, którzy własne kompleksy leczą wyżywając się na czym popadnie.
Książka powstała parę lat temu. Dziś dziwnie się czyta opisy działa ICQ, dla większości z nas to narzędzia oczywiste. W dniu wydania powieść mogła nieść ze sobą znacznie więcej świeżości. Dziś romans internetowy to nic szczególnego.
No właśnie. S@motność... to romans. Różni się od 99% sieciowych znajmości dość mocno, przede wszystkim złożonymi okolicznościami, które miały silny wpływ na psychikę dwójki bohaterów.
Janusz L. Wiśniewski dość umiejętnie kreuje wizerunki bohaterów. To, że czytamy ich listy, a nie dialogi jakie prowadzą, jest dość interesujące z perspektywy kreacji postaci. Interesujące są też motywy autobiograficzne, tylko ślepy ich nie zauważy.
Sama powieść nie jest majstersztykiem literatury. To porządna obyczajowa książka, w której czytelnik przejmuje się losami bohaterów, a pisarz, jak dobry rzemieślnik, potrafi wiarygodnie opisać nie do końca wiarygodne sytuacje.
Jest w powieści jeden haczyk. Otóż ludzie żyją na różnych poziomach. Na przykład intelektualnych. Przy S@motności... bardziej liczy się poziom wrażliwości i zdolności do rozumienia uczuć, nazwijmy to, wyższych, a dokładniej fascynacji drugą osobą, zauroczenia, czy nawet zakochania.
Są więc ludzie, których książka poruszy - mną poruszyła, nieco. Są też ludzie, których wcześniej nic nie poruszyło. Nigdy. Natomiast mają potencję do tego by "poruszonym" zostać. I ta książka może zapewnić im prawdziwy wstrząs, po którym świat już nigdy nie będzie taki sam. Ale są też ludzie, dla których Steven Seagal jest wzorem aktora i im należy współczuć. Bo nawet gdyby zaczytali S@motność... na śmierć, to i tak nic z tego nie wyniosą. Oczywiście pomijam oczywisty fakt, że taki człowiek nawet jak po książkę sięgnie, to tylko po to, żeby podłożyć ją pod stolik, z którego zsuwa się telewizor.
Książka ma też wartość popularnonaukową. Autor jest informatykiem i chemikem. Nieźle czyta się o DNA, o muzyce poważnej, o dokładnym składzie spermy. Miłe wstawki jako przerywniki w naszpikowanej ludzkimi tragediami książce.
Moje wydanie to Tryptyk. Na kiludziesięciu stronach można przeczytać e-maile jakie autor dostał po publikacji książki, niektóre z komentarzem. Właściwie nic ciekawego, poza tym, że na niektórych ludzi książka podziałała, a inni jej niezrozumieli. Podejrzewam, że osoby, które ją przeczytały, ale pozostała im obojętna po prostu do autora nie pisali - nie mieli motywatora - wewnętrzej złości lub chęci dziękowania za "obudzenie".
Dostajemy też post-epilog. Krótki fragment na same zakończenie, który niestety psuje książkę, więc uznaje, że to wersja alternatywna dla miękkich czytelniczek.
Polecam przeczytać, by wyrobić sobie własne zdanie.
Przede wszystkim, muszę zwrócić honor autorowi. Czas bić się w pierś. Postanawiam od dziś mniej ufać różnej maści recenzentom, zwłaszcza z nierozpoznawalnymi dla mnie z nazwiskami, którzy własne kompleksy leczą wyżywając się na czym popadnie.
Książka powstała parę lat temu. Dziś dziwnie się czyta opisy działa ICQ, dla większości z nas to narzędzia oczywiste. W dniu wydania powieść mogła nieść ze sobą znacznie więcej świeżości. Dziś romans internetowy to nic szczególnego.
No właśnie. S@motność... to romans. Różni się od 99% sieciowych znajmości dość mocno, przede wszystkim złożonymi okolicznościami, które miały silny wpływ na psychikę dwójki bohaterów.
Janusz L. Wiśniewski dość umiejętnie kreuje wizerunki bohaterów. To, że czytamy ich listy, a nie dialogi jakie prowadzą, jest dość interesujące z perspektywy kreacji postaci. Interesujące są też motywy autobiograficzne, tylko ślepy ich nie zauważy.
Sama powieść nie jest majstersztykiem literatury. To porządna obyczajowa książka, w której czytelnik przejmuje się losami bohaterów, a pisarz, jak dobry rzemieślnik, potrafi wiarygodnie opisać nie do końca wiarygodne sytuacje.
Jest w powieści jeden haczyk. Otóż ludzie żyją na różnych poziomach. Na przykład intelektualnych. Przy S@motności... bardziej liczy się poziom wrażliwości i zdolności do rozumienia uczuć, nazwijmy to, wyższych, a dokładniej fascynacji drugą osobą, zauroczenia, czy nawet zakochania.
Są więc ludzie, których książka poruszy - mną poruszyła, nieco. Są też ludzie, których wcześniej nic nie poruszyło. Nigdy. Natomiast mają potencję do tego by "poruszonym" zostać. I ta książka może zapewnić im prawdziwy wstrząs, po którym świat już nigdy nie będzie taki sam. Ale są też ludzie, dla których Steven Seagal jest wzorem aktora i im należy współczuć. Bo nawet gdyby zaczytali S@motność... na śmierć, to i tak nic z tego nie wyniosą. Oczywiście pomijam oczywisty fakt, że taki człowiek nawet jak po książkę sięgnie, to tylko po to, żeby podłożyć ją pod stolik, z którego zsuwa się telewizor.
Książka ma też wartość popularnonaukową. Autor jest informatykiem i chemikem. Nieźle czyta się o DNA, o muzyce poważnej, o dokładnym składzie spermy. Miłe wstawki jako przerywniki w naszpikowanej ludzkimi tragediami książce.
Moje wydanie to Tryptyk. Na kiludziesięciu stronach można przeczytać e-maile jakie autor dostał po publikacji książki, niektóre z komentarzem. Właściwie nic ciekawego, poza tym, że na niektórych ludzi książka podziałała, a inni jej niezrozumieli. Podejrzewam, że osoby, które ją przeczytały, ale pozostała im obojętna po prostu do autora nie pisali - nie mieli motywatora - wewnętrzej złości lub chęci dziękowania za "obudzenie".
Dostajemy też post-epilog. Krótki fragment na same zakończenie, który niestety psuje książkę, więc uznaje, że to wersja alternatywna dla miękkich czytelniczek.
Polecam przeczytać, by wyrobić sobie własne zdanie.