» Blog » O bohaterach, czyli kolejny kontrfelieton
07-12-2009 06:06

O bohaterach, czyli kolejny kontrfelieton

W działach: Polemika, Literatura, Niedomyślenia | Odsłony: 4

O bohaterach, czyli kolejny kontrfelieton

Abstrahując od dyskusji o zasadności porad pisarskich, jaka wytworzyła się pod ostatnią Qchnią Artystyczną, odniosę się wreszcie do tego, co naprawdę powinno nas w tym felietonie interesować, czyli do tezy Malakha. Teza konkretna, a więc podatna na polemikę, którą niniejszym z chęcia podejmę:

 

"Możecie opisywać przygody wielkich wojowników, ale nie zapomnijcie od czasu do czasu spuścić im porządnego lańska, żeby przypomnieć czytelnikom, że heros też krwawi."

 

Czy wiarygodny heros powinien krwawić? A właściwie: czy krwawienie faktycznie uczyni go wiarygodnym? Przypominam sobie Johna McClane* w Szklanej Pułapce (capo di tutti cappi wszystkich "niezniszczalnych"**) i mam przed oczami widok zakrwawionego, pobitego i brudnego kolesia w za małych butach. Cieżko mi jednak wskazać moment w trakcie oglądania filmu, kiedy wątpiłem w to, że John skopie wszystkim tyłki i wyjdzie z tego cało.

 

Nie zmienia tego także fakt, że chyba w każdej części podwija mu się noga: wreszcie zostaje dorwany przez "Tych Złych", jest zdany na ich łaskę, związany albo gdzieś zamknięty, z pistoletem przytkniętym do głowy albo uwięziony w pomieszczeniu, które za chwilę wybuchnie, a przy okazji ktoś z jego rodziny zostaje porwany i grozi mu równie nieciekawy los. Taki moment jest oczywiście konieczny dla fabuły. Gdyby główny bohater wszedł i powystrzelał wszystkich bez najmniejszych problemów, widzowie ziewali by z nudów.

 

Ale nie czyni to wcale bohatera serii Die Hard, ani żadnego z jego licznych klonów mniej niezniszczalnymi. Ot, to po prostu element wymagany dla zbudowania chwilowego napięcia, który nie tyle sprawia, że martwimy się o los bohatera, raczej zastanawiamy: jak on z tego wybrnie? W przypadku powieści określenie „chwilowe” należy oczywiście rozumieć nieco bardziej elastycznie, ale reszta pozostaje bez zmian: nie czytałem jeszcze drugiego tomu Pana Lodowego Ogrodu, ale stawiam diamenty przeciwko orzechom, że Vuko w tej części przestaje być drzewem, prawda? ;) Wątpię takze, żeby ktokolwiek miał wątpliwości, że Geralt pozbiera się po walce z Vilgefortzem itd.


Oczywiście, Malakh ma rację: nawet jeśli końcowy wynik historii jest jasny, warto czasem naszego bohatera poobijać. Niezniszczalność jest fajna tylko jeśli ma swoje konkretne powody (Dr Manhattan w Watchmenach, Żelazny Generał u Dukaja), w innych wypadkach powoduje to właśnie, o czym mówiłem na początku: ziewanie czytelnika w trakcie najgorętszej akcji. Jednakowoż nie uważam, by budowało to jakąś szczególną troskę o bohatera, ani nie sprawiało, że staje się bardziej wiarygodny, czy też „życiowy”. Co jednak może wywołać taką reakcję, jeśli nie ryzyko porażki?


Ofiara.


Bohater wygra, to raczej pewne.*** Pytanie brzmi: co musi poświęcić, żeby tego dokonać? To właśnie cena zwycięstwa jest tym, co nadaje wyzwaniu mięsistości. A przy tym chwyt ten daje szeroki manewr działań, bo i różnie pojęcia ofiary można rozumieć: wachlarz możliwości rozciąga się od [teraz mogą być spojlery!] śmierci towarzyszy lub bliskich (akcja na zamku Stygga w Wiedźminie, śmierć Boromira we Władcy Pierścieni), przez uszkodzenia ciała (John Hartigan na początku w Sin City: Ten Żółty Drań), utratę sprzętu (tu brak mi przykładu, ale chodzi oczywiście o cenny sprzęt: artefakt albo coś istotnego dla fabuły****), honoru lub dobrego imienia (Batman w Mrocznym Rycerzu), osobowości (Nicolas Hunt w Czarnych Oceanach), człowieczeństwa (Wikus van de Merwe w Dystrykcie 9), aż po poświecenie własnego życia (Hartigan i Marv w Sin City).


Zauważmy: jeśli bohater nie płaci ofiary, zwycięstwo nic go nie kosztuje. Powoduje to efekt rodem z dedeków: wpadamy do podziemi, rany ekspresowo leczymy, w razie śmierci wskrzeszamy, w efekcie głupotą by było do podziemi nie wchodzić: ryzyko żadne, za to zysków dużo. Jeśli pojawia się koszt, którym trzeba okupić wygraną, bohater przestaje być czołgiem zbiajającym kolejne przeszkody siłą rozpędu („jestem bohaterem, więc podejmuję wyzwania”), a zaczyna naprawdę decydować o własnym losie („podejmuję wyzwania, więc jestem bohaterem”), przynajmniej takie wrażenie zyskuje czytelnik: mógł odpuścić i nie narażać się, ale postanowił działać i ponosi tego konsekwencje.


Oczywiście, tu dochodzi jeszcze jeden element nad którym należy się zastanowić: czy bohater jest świadomy ryzyka przed podjęciem wyzwania? Czy uświadomił je sobie i podjął już w trakcie? A może nie był świadom w ogóle? Zrobił to dobrowolnie czy to coś zupełnie niezleżnego od niego? A może wynik jego błędu? Odpowiednie rozstrzygnięcie tych decyzji pozwala nadać ofierze różny wymiar.


Powstaje nam schemat, który, choć niekoniecznie heroiczny, aż się prosi o zapisanie wielkimi literami: Bohater podejmuje Wyzwanie i odnosi Zwycięstwo za cenę Ofiary. Powiecie, że banał. Jasne, ale warto zastanowić się: skąd ten banał się wziął i jaka jest jego funkcja w opowieści? Oraz co więcej: czy można (i warto) go zmienić i jak ta zmiana może wpłynąć na historię, którą opowiadamy?


 

 

 

*Byłem piewien, że postać grana przez Bruce'a Willisa nazywała się McLane, ale Wikipedia mówi mi co innego.

**Tak, nie lubię Conana.

***Chyba, że przegra. Ale to zupełnie inna bajka i inny koncept pisarski.

****Tak, pomyślałem o Jedynym Pierścieniu, ale nie wiem czy zniszczenie siły ewidentnie destruktywnej (nawet jeśli dawała też „bonusy”) podpada pod kategorię ofiary. IMO nie taki był przekaz Władcy.

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.