09-01-2009 16:01
Jak na piątek to ciężki temat
W działach: samo życie | Odsłony: 1
Chociaż jest piątek i w żadnym wypadku nie powinnam się zajmować żadnymi poważnymi/niepokojącymi/ dołującymi (niepotrzebne skreślić) tematami, to jednak czasem coś się napatoczy. Ostatnio chyba temat zapłodnienia in vitro spowodował, ze podobne pojawiają się jak ślizgawki po mrozie, chociaż może po prostu ja na takie trafiam.
Dziś przeczytałam o tym, że „Narodziło się niezwykłe dziecko”, czyli takie, które w etapie zarodkowym miało wykonywane testy na obecność genu warunkującego raka piersi. Jego rodzice mieli poważne obciążenia genetyczne, nie chcieli przekazywać złych genów dziecku, więc lekarze przebadali zarodki i oddali do „wylęgarni” ten, który był czysty. Być może da się przebadać tylko jeden zarodek, ale nie sądzę. Cóż za pole do popisu dla przeciwników In vitro i badań genetycznych: śmierć zarodków chorych i niepotrzebnych, selekcja „nadludzi” i pewnie jeszcze kilka.
Andrzej Zimniak na prelekcji polonowej opowiadał o seksie XXI wieku i genetycznym manipulowaniu pulą genową w zakresie mody i urody, ale najbardziej dramatyczne są właśnie takie, „niskopoziomowe” debaty dotyczące nie prostego nosa lecz tykającej bomby w postaci kilku genów. Tylko gdzie przebiega granica między wymaganiami mody a warunkami na godne życie?
Historia z życia: koleżanka mojej mamy była matką czterech chłopaków. Gdy przychodziłyśmy do niej w odwiedziny zawsze się cieszyła, zagadywała, sadzała na kolanach moją młodszą siostrę i mówiła, że nas nie puści, bo zawsze chciała mieć córeczkę. Kiedy naiwnie zapytałam ją, dlaczego sobie nie urodzi własnej dziewczynki powiedziała:
- Jak byłam młodą dziewczyną, to tyle nocy przepłakałam z powodu krzywych nóg, że prosiłam Boga, żeby – jeśli znajdę jakiegoś chłopaka, który zechce się ze mną ożenić – żeby dał mi czterech chłopaków zamiast jednej dziewczyny. Żeby nie musiała tak cierpieć jak ja.
Sytuacja była raczej do śmiechu, bo przecież znalazł się chłopak, który chętnie się ożenił z miłą posiadaczką krzywych nóg, ale ja w pełni rozumiem grozę. Wiecie, lata siedemdziesiąte, zdjęcie mojej mamy w spódniczce (max 20 centymetrów długości) i „najlepszej przyjaciółki” z sukienką do kostek, a w tle inne snujące się długonogie nimfy… Rozpacz siedemnastolatki może być czarna jak dziura w sercu zbira.
Bardziej dramatyczne są wyznania znajomych, którzy mówią, że nie będą mieli dzieci, bo w rodzinach po obu stronach były przypadki chorób metabolicznych, jakieś dzieci umierające zaraz po urodzeniu, albo ciotki osierocające małe dzieci. Jeśli chłopak pamięta pogrzeb matki i choroby ciotek, ma siostrę w szpitalu, to naprawdę niewiele trzeba by zrezygnował z dzieci na zawsze. Nawet jeśli tak naprawdę chciałby je mieć i z zazdrością patrzy na dzieciaki kumpli. Czy taka osoba będzie liczyć się z oskarżycielskim głosem społeczeństwa, jeśli będzie możliwość zbadania zarodków i wykluczenia choroby?
Ludzie już dosyć dawno zdawali sobie sprawę z dziedziczenia chorób i na przykład przy zaręczynach ukrywano chorych wujków, czy – z drugiej strony - wypytywano o choroby przodków (nawet w Wichrowych wzgórzach jest o tym wspomniane). Dzisiejsza nauka pozwala na znacznie więcej. Nawet my sami na podstawie lekcji biologii na poziomie szkoły średniej potrafimy określić niektóre procesy dziedziczenia. Rodziny ostro doświadczone chorobami genetycznymi są jeszcze skrupulatniejsze w obserwacjach.
Ale czytając ten artykuł przyszło mi jeszcze cos innego na myśl: może tak naprawdę choroby dziedziczne (i nie tylko) są potrzebne społeczeństwu jako element groźby czy punkt odniesienia. W chwili, gdy wszyscy byliby absolutnie zdrowi a wszelkie zagrożenia dałoby się usuwać na poziomie zygoty, to świat byłby jakiś… taki… no nie wiem, pozbawiony piekła?
Pewnie to się jakoś nazywa, pewnego rodzaju potrzeba realnego lub fikcyjnego karania czy zezwalania na krzywdę. Co prawda cierpienie większości ludzi nie jest karą, w zasadzie brakuje kata, ale w samej świadomości , w mroku podświadomości samo rodzi się powiedzenie: kogoś Bóg pokarał. Cierpienie za grzechy przodków było także jak najbardziej realne, a o grzechu pierwszych rodziców słyszeli prawie wszyscy.
Tak jak element kaźni na rynku jest potrzebny dla swobodnego oddychania społeczeństwa, choroby były wyróżnikiem między chorymi a zdrowymi. Bez chorych nie było zdrowych, epidemie były karą za grzechy a choroby genetyczne – napiętnowaniem złej krwi. Chociaż jednostkowo nikt nie jest za rozlewem krwi, dręczeniem dzieci czy przypalaniem stóp w ognisku, to w pewnych przypadkach, „uzasadnionych społecznie” można powiedzieć, na pewnych poziomach myślenia gatunkowego, tak niehumanitarne rzeczy jak wojna, kaźń czy choroby są akceptowane, potrzebne i pożyteczne.
Z drugiej strony, taka ewolucja, która jest poniekąd sprawcą całego zła wynikającego z dziedziczenia genów letalnych lub tylko „uciążliwych”, może ale nie musi mieć żadnego planu ani celu. Być może kiedyś, dzięki promieniowaniu czy warunkom, które jeszcze nie zaistniały, bardzo chorobotwórczy gen BRCA-1 zyska naddatek lub parę czy „końcówkę” na drodze crossing-over i będzie genem, który pchnie nasz gatunek z prędkością światła na drogę powstania super-człowieka? Może dzięki niemu będzie można podróżować w czasie?
A może jest to po prostu gen, który aktywuje się wtedy, gdy nosiciel spełni swój obowiązek, przepchnie geny dalej i można go się pozbyć z puli genowej, niczemu nie służy i powstał jako produkt uboczny „czegoś”?. Gdyby ewolucja była „humanitarna” zainstalowałaby antylopom czujniki wrażliwe na lwy i w momencie chapsnięcia przez drapieżnika ofiara byłaby znieczulana
To, czy dany gen jest czymś istotnym w „planach” ewolucji czy nie, pewnie się wyjaśni za kilka tysięcy lub milionów lat, choć tak naprawdę cykl rozrodczy człowieka jest kilka razy krótszy i na czekanie po prostu nie ma czasu. Swoja drogą, czasami sobie myślę, że odrzucenie tych teorii ewolucyjnych i zdanie się na łaskę „niezbadanych wyroków losu” też ma swoje uroki. Ludzie chorzy na raka piersi (mężczyźni też chorują, ale chyba akurat nie na ten rodzaj raka powodowany przez BRCA-1), tacy ludzie też są potrzebni, chorzy zawsze mieli miejsce w życiu społeczeństwa, co więcej, często wpływali na definicję „człowieka”.
Zatem, na pewnym „społecznym” poziomie rozumiem zasadność istnienia chorób, zwłaszcza, że eliminowanie ich jest niewyraźne etycznie (choć chamskie oskarżenie, że to na przykład ja powinnam być tą zygotą spłukaną w toalecie mnie nie rusza), ale jednostkowo, samodzielnie i z mojego punktu widzenia powiem, że jestem jak najbardziej za In vitro, badaniami genetycznymi i uśmiercaniem chorych zarodków. Po to „Bozia” dała ludziom rozum, żeby mogli sobie pomagać i się leczyć. Na razie to jest mało efektywne, ale może kiedyś będą proste sposoby zamiany genów bez potrzeby uśmiercania czegokolwiek.
Tysiące zarodków jest codziennie eliminowanych na drodze zwyczajnego działania praw natury, bo jest z nimi coś nie tak albo po prostu matka się zdenerwowała, źle poczuła itp, jakoś mi nie żal tych kilkunastu, dzięki którym powstanie jeden człowiek, który „normalnie” nie miałby szans na przeżycie, urodzenie, na cokolwiek.
A poza tym, kiedyś Kościół zmieni zdanie. Tak samo jak o przeszczepie organów, transfuzji krwi itp. Oczywiście zdania nie zmienią ludzie typu mojego wujka, który jest tak zagorzałym i wybiórczym fanem niektórych postulatów, że wciąż uważa, ze do płodu kobiety dusza wnika 40 dni później niż w przypadku mężczyzny :P
Nie martwcie sie, następnym razem wracam do tematów kocich:)
Dziś przeczytałam o tym, że „Narodziło się niezwykłe dziecko”, czyli takie, które w etapie zarodkowym miało wykonywane testy na obecność genu warunkującego raka piersi. Jego rodzice mieli poważne obciążenia genetyczne, nie chcieli przekazywać złych genów dziecku, więc lekarze przebadali zarodki i oddali do „wylęgarni” ten, który był czysty. Być może da się przebadać tylko jeden zarodek, ale nie sądzę. Cóż za pole do popisu dla przeciwników In vitro i badań genetycznych: śmierć zarodków chorych i niepotrzebnych, selekcja „nadludzi” i pewnie jeszcze kilka.
Andrzej Zimniak na prelekcji polonowej opowiadał o seksie XXI wieku i genetycznym manipulowaniu pulą genową w zakresie mody i urody, ale najbardziej dramatyczne są właśnie takie, „niskopoziomowe” debaty dotyczące nie prostego nosa lecz tykającej bomby w postaci kilku genów. Tylko gdzie przebiega granica między wymaganiami mody a warunkami na godne życie?
Historia z życia: koleżanka mojej mamy była matką czterech chłopaków. Gdy przychodziłyśmy do niej w odwiedziny zawsze się cieszyła, zagadywała, sadzała na kolanach moją młodszą siostrę i mówiła, że nas nie puści, bo zawsze chciała mieć córeczkę. Kiedy naiwnie zapytałam ją, dlaczego sobie nie urodzi własnej dziewczynki powiedziała:
- Jak byłam młodą dziewczyną, to tyle nocy przepłakałam z powodu krzywych nóg, że prosiłam Boga, żeby – jeśli znajdę jakiegoś chłopaka, który zechce się ze mną ożenić – żeby dał mi czterech chłopaków zamiast jednej dziewczyny. Żeby nie musiała tak cierpieć jak ja.
Sytuacja była raczej do śmiechu, bo przecież znalazł się chłopak, który chętnie się ożenił z miłą posiadaczką krzywych nóg, ale ja w pełni rozumiem grozę. Wiecie, lata siedemdziesiąte, zdjęcie mojej mamy w spódniczce (max 20 centymetrów długości) i „najlepszej przyjaciółki” z sukienką do kostek, a w tle inne snujące się długonogie nimfy… Rozpacz siedemnastolatki może być czarna jak dziura w sercu zbira.
Bardziej dramatyczne są wyznania znajomych, którzy mówią, że nie będą mieli dzieci, bo w rodzinach po obu stronach były przypadki chorób metabolicznych, jakieś dzieci umierające zaraz po urodzeniu, albo ciotki osierocające małe dzieci. Jeśli chłopak pamięta pogrzeb matki i choroby ciotek, ma siostrę w szpitalu, to naprawdę niewiele trzeba by zrezygnował z dzieci na zawsze. Nawet jeśli tak naprawdę chciałby je mieć i z zazdrością patrzy na dzieciaki kumpli. Czy taka osoba będzie liczyć się z oskarżycielskim głosem społeczeństwa, jeśli będzie możliwość zbadania zarodków i wykluczenia choroby?
Ludzie już dosyć dawno zdawali sobie sprawę z dziedziczenia chorób i na przykład przy zaręczynach ukrywano chorych wujków, czy – z drugiej strony - wypytywano o choroby przodków (nawet w Wichrowych wzgórzach jest o tym wspomniane). Dzisiejsza nauka pozwala na znacznie więcej. Nawet my sami na podstawie lekcji biologii na poziomie szkoły średniej potrafimy określić niektóre procesy dziedziczenia. Rodziny ostro doświadczone chorobami genetycznymi są jeszcze skrupulatniejsze w obserwacjach.
Ale czytając ten artykuł przyszło mi jeszcze cos innego na myśl: może tak naprawdę choroby dziedziczne (i nie tylko) są potrzebne społeczeństwu jako element groźby czy punkt odniesienia. W chwili, gdy wszyscy byliby absolutnie zdrowi a wszelkie zagrożenia dałoby się usuwać na poziomie zygoty, to świat byłby jakiś… taki… no nie wiem, pozbawiony piekła?
Pewnie to się jakoś nazywa, pewnego rodzaju potrzeba realnego lub fikcyjnego karania czy zezwalania na krzywdę. Co prawda cierpienie większości ludzi nie jest karą, w zasadzie brakuje kata, ale w samej świadomości , w mroku podświadomości samo rodzi się powiedzenie: kogoś Bóg pokarał. Cierpienie za grzechy przodków było także jak najbardziej realne, a o grzechu pierwszych rodziców słyszeli prawie wszyscy.
Tak jak element kaźni na rynku jest potrzebny dla swobodnego oddychania społeczeństwa, choroby były wyróżnikiem między chorymi a zdrowymi. Bez chorych nie było zdrowych, epidemie były karą za grzechy a choroby genetyczne – napiętnowaniem złej krwi. Chociaż jednostkowo nikt nie jest za rozlewem krwi, dręczeniem dzieci czy przypalaniem stóp w ognisku, to w pewnych przypadkach, „uzasadnionych społecznie” można powiedzieć, na pewnych poziomach myślenia gatunkowego, tak niehumanitarne rzeczy jak wojna, kaźń czy choroby są akceptowane, potrzebne i pożyteczne.
Z drugiej strony, taka ewolucja, która jest poniekąd sprawcą całego zła wynikającego z dziedziczenia genów letalnych lub tylko „uciążliwych”, może ale nie musi mieć żadnego planu ani celu. Być może kiedyś, dzięki promieniowaniu czy warunkom, które jeszcze nie zaistniały, bardzo chorobotwórczy gen BRCA-1 zyska naddatek lub parę czy „końcówkę” na drodze crossing-over i będzie genem, który pchnie nasz gatunek z prędkością światła na drogę powstania super-człowieka? Może dzięki niemu będzie można podróżować w czasie?
A może jest to po prostu gen, który aktywuje się wtedy, gdy nosiciel spełni swój obowiązek, przepchnie geny dalej i można go się pozbyć z puli genowej, niczemu nie służy i powstał jako produkt uboczny „czegoś”?. Gdyby ewolucja była „humanitarna” zainstalowałaby antylopom czujniki wrażliwe na lwy i w momencie chapsnięcia przez drapieżnika ofiara byłaby znieczulana
To, czy dany gen jest czymś istotnym w „planach” ewolucji czy nie, pewnie się wyjaśni za kilka tysięcy lub milionów lat, choć tak naprawdę cykl rozrodczy człowieka jest kilka razy krótszy i na czekanie po prostu nie ma czasu. Swoja drogą, czasami sobie myślę, że odrzucenie tych teorii ewolucyjnych i zdanie się na łaskę „niezbadanych wyroków losu” też ma swoje uroki. Ludzie chorzy na raka piersi (mężczyźni też chorują, ale chyba akurat nie na ten rodzaj raka powodowany przez BRCA-1), tacy ludzie też są potrzebni, chorzy zawsze mieli miejsce w życiu społeczeństwa, co więcej, często wpływali na definicję „człowieka”.
Zatem, na pewnym „społecznym” poziomie rozumiem zasadność istnienia chorób, zwłaszcza, że eliminowanie ich jest niewyraźne etycznie (choć chamskie oskarżenie, że to na przykład ja powinnam być tą zygotą spłukaną w toalecie mnie nie rusza), ale jednostkowo, samodzielnie i z mojego punktu widzenia powiem, że jestem jak najbardziej za In vitro, badaniami genetycznymi i uśmiercaniem chorych zarodków. Po to „Bozia” dała ludziom rozum, żeby mogli sobie pomagać i się leczyć. Na razie to jest mało efektywne, ale może kiedyś będą proste sposoby zamiany genów bez potrzeby uśmiercania czegokolwiek.
Tysiące zarodków jest codziennie eliminowanych na drodze zwyczajnego działania praw natury, bo jest z nimi coś nie tak albo po prostu matka się zdenerwowała, źle poczuła itp, jakoś mi nie żal tych kilkunastu, dzięki którym powstanie jeden człowiek, który „normalnie” nie miałby szans na przeżycie, urodzenie, na cokolwiek.
A poza tym, kiedyś Kościół zmieni zdanie. Tak samo jak o przeszczepie organów, transfuzji krwi itp. Oczywiście zdania nie zmienią ludzie typu mojego wujka, który jest tak zagorzałym i wybiórczym fanem niektórych postulatów, że wciąż uważa, ze do płodu kobiety dusza wnika 40 dni później niż w przypadku mężczyzny :P
Nie martwcie sie, następnym razem wracam do tematów kocich:)
30
Notka polecana przez: Andman, Denethor, Draker, Dziki Osioł, Farindel, Garnek, Gerard Heime, iron_master, Jagermeister, Jeremiah Covenant, JKTank, kilroy, Kot, lucek, M.S., malakh, Mandos, Mellor Drothring, Ninetongues, Noth, Rag, rokim, SethBahl, Siman, soffi, Szczur, Tarkis, teaver, Wojteq
Poleć innym tę notkę