07-08-2010 15:10
Głód druku
W działach: Literatura | Odsłony: 1
Nałóg czytania jest tak samo straszny, jak każdy inny, a głód druku potrafi złamać człowieka tak samo, jak głód nikotynowy.
Autor(ka?) Rozmyślań bibliotecznych
Trudno mówić o nałogu, kiedy człowiek ma silną zewnętrzną motywację do czytelnictwa: jeśli nie pozna treści 55 książek, to nie zda egzaminu z historii literatury polskiej w latach 1918–1976. Myślę jednak, że udało mi się uniknąć pewnej pułapki: czytając spore (jak na mnie) ilości literatury na potrzeby studiów, nie robiłem tego wyłącznie ze względu na zewnętrzne wymogi, co mogłoby mieć zabójcze skutki dla motywacji wewnętrznej. Przeciwnie – większość tekstów, które czytałem, sprawiała mi szczerą przyjemność, a być może np. po Boskiego Juliusza Jacka Bocheńskiego nigdy w życiu bym nie sięgnął, gdyby nie możliwość umieszczenia tej książki na liście egzaminacyjnej. Ponownie potwierdza się to, że tzw. literatura wysoka dopiero w drugiej kolejności służy uczniom szkół do samoupupiania i zanudzania się na śmierć; w pierwszym rzędzie bowiem są to po prostu znakomite utwory, które nie na darmo doczekały się uznania w naszej kulturze.
Ostatnie kilka miesięcy obudziło więc we mnie na nowo głód druku, który ze względu na inne zajęcia przygasł nieco w poprzednich latach i nie był odpowiednio podsycany. Wydaje mi się też, że ten rok był dla mojego czytelnictwa cenny z jeszcze innego względu. Otóż nauczyłem się z nieco większą uwagą poszukiwać wyznaczników przynależności gatunkowej, które wiążą czytane przeze mnie dzieło z innymi utworami skonstruowanymi wedle podobnego wzorca. Nierzadko okazuje się, że w utworze można wytropić ślady kilku konwencji gatunkowych; tak na przykład w Nowym wspaniałym świecie Huxleya istnieją zarówno elementy antyutopii (a może dystopii), satyry, jak i powiastki filozoficznej. Analizując powieść, możemy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób dialoguje ona ze swoimi pierwowzorami genologicznymi: utopią Wellsa Ludzie jak bogowie, Wolterowskim Kandydem, a nawet przesławnym Robinsonem Cruzoe. To dla mnie także pewna lekcja pokory: nie znając jeszcze dwu pierwszych wymienionych tutaj tekstów, nie mogę nawet zrekonstruować pewnych nawiązań, a co dopiero mówić o ich zinterpretowaniu. Dobrze jest jednak przynajmniej wiedzieć, gdzie szukać; dobrze też zdawać sobie sprawę z zapominanego czasem faktu, że książka – żadna książka – nie jest samotną wyspą. Nie jest nią ani pod względem gatunkowym, ani historycznoliterackim, przy czym rzecz jasna te dwie płaszczyzny mają ze sobą wiele wspólnego.
Tymczasem jednak, skoro egzamin już za mną, odłożę na bok Kafkę i Andrzejewskiego (ten ostatni jest moim tegorocznym odkryciem, Bramy raju i Popiół i diament są naprawdę świetnie napisane!), a sięgnę po zaległości fantastyczne. Na początek... Zmierzch, bo jestem zdania, że warto poznać przynajmniej jedną część sagi Meyer, aby mniej więcej orientować się w jej stylu – to bądź co bądź fenomen kulturowy. Następnie Viriconium. A co potem? Zobaczymy.
Głodu druku powinno starczyć jeszcze na długo.
Autor(ka?) Rozmyślań bibliotecznych
Trudno mówić o nałogu, kiedy człowiek ma silną zewnętrzną motywację do czytelnictwa: jeśli nie pozna treści 55 książek, to nie zda egzaminu z historii literatury polskiej w latach 1918–1976. Myślę jednak, że udało mi się uniknąć pewnej pułapki: czytając spore (jak na mnie) ilości literatury na potrzeby studiów, nie robiłem tego wyłącznie ze względu na zewnętrzne wymogi, co mogłoby mieć zabójcze skutki dla motywacji wewnętrznej. Przeciwnie – większość tekstów, które czytałem, sprawiała mi szczerą przyjemność, a być może np. po Boskiego Juliusza Jacka Bocheńskiego nigdy w życiu bym nie sięgnął, gdyby nie możliwość umieszczenia tej książki na liście egzaminacyjnej. Ponownie potwierdza się to, że tzw. literatura wysoka dopiero w drugiej kolejności służy uczniom szkół do samoupupiania i zanudzania się na śmierć; w pierwszym rzędzie bowiem są to po prostu znakomite utwory, które nie na darmo doczekały się uznania w naszej kulturze.
Ostatnie kilka miesięcy obudziło więc we mnie na nowo głód druku, który ze względu na inne zajęcia przygasł nieco w poprzednich latach i nie był odpowiednio podsycany. Wydaje mi się też, że ten rok był dla mojego czytelnictwa cenny z jeszcze innego względu. Otóż nauczyłem się z nieco większą uwagą poszukiwać wyznaczników przynależności gatunkowej, które wiążą czytane przeze mnie dzieło z innymi utworami skonstruowanymi wedle podobnego wzorca. Nierzadko okazuje się, że w utworze można wytropić ślady kilku konwencji gatunkowych; tak na przykład w Nowym wspaniałym świecie Huxleya istnieją zarówno elementy antyutopii (a może dystopii), satyry, jak i powiastki filozoficznej. Analizując powieść, możemy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób dialoguje ona ze swoimi pierwowzorami genologicznymi: utopią Wellsa Ludzie jak bogowie, Wolterowskim Kandydem, a nawet przesławnym Robinsonem Cruzoe. To dla mnie także pewna lekcja pokory: nie znając jeszcze dwu pierwszych wymienionych tutaj tekstów, nie mogę nawet zrekonstruować pewnych nawiązań, a co dopiero mówić o ich zinterpretowaniu. Dobrze jest jednak przynajmniej wiedzieć, gdzie szukać; dobrze też zdawać sobie sprawę z zapominanego czasem faktu, że książka – żadna książka – nie jest samotną wyspą. Nie jest nią ani pod względem gatunkowym, ani historycznoliterackim, przy czym rzecz jasna te dwie płaszczyzny mają ze sobą wiele wspólnego.
Tymczasem jednak, skoro egzamin już za mną, odłożę na bok Kafkę i Andrzejewskiego (ten ostatni jest moim tegorocznym odkryciem, Bramy raju i Popiół i diament są naprawdę świetnie napisane!), a sięgnę po zaległości fantastyczne. Na początek... Zmierzch, bo jestem zdania, że warto poznać przynajmniej jedną część sagi Meyer, aby mniej więcej orientować się w jej stylu – to bądź co bądź fenomen kulturowy. Następnie Viriconium. A co potem? Zobaczymy.
Głodu druku powinno starczyć jeszcze na długo.