Elementarne, mój Smaugu
W działach: Film | Odsłony: 854
Reckę naszych szpiegów z Mordoru możecie sobie przeczytać tutaj. Ja ograniczę się do luźnych refleksji, bo każda wyprawa do Śródziemia po prostu zasługuje na notkę. To dobra rzecz, że dożyliśmy czasów, w których takie wizje można realizować z rozmachem i na wypasie. Gdy z trudem (albo i nie) brnęliśmy jako dzieciaki przez frazę Tolkiena, pochopnie było o tym nawet marzyć.
Niech żyją autorskie ekranizacje
Hamlet dlatego jest ponadczasową sztuką, bo w każdej epoce realizuje się go na nowo. Ba, nawet w obrębie jednej dekady czy sezonu można wystawić go po kilka razy, zawsze odnajdując w nim coś nowego. Reinterpretacja jest paliwem dla sztuki scenicznej. Z filmem, zwłaszcza obliczonym na zysk widowiskiem, jest nieco trudniej. Raz ktoś machnie ekranizację książki i trzeba będzie czekać, aż znajdzie się chętny (z kasą) na poprawienie błędów i trafniejsze oddanie ducha oryginału. Sądzicie, że ktoś porwie się w przewidywalnej przyszłości na remake'i Pottera czy Zmierzchu? Raczej wątpliwe.
Dlatego cieszę się, że LotR i Hobbit wpadły w łapki Petera Jacksona. Facet (i jego ekipa scerzystów/ek) od początku miała odwagę dostosowywać wizję Tolkiena do wymogów ekranu i jego XXI-wiecznych praw. Tak się robi ekranizacje, a nie nudne i przewidywalne kserobojskie kopie prozy. Sto razy bardziej wolę ryzykowne, obliczone na sukces komercyjny wstawki typu "Operacja Tauriela", niż sztywne trzymanie się zakurzonego pierwowzoru.
Swoją drogą - marzy mi się tak za 10-20 lat nowa wersja Tolkiena, ale... animowana. Odnosząca się do wizji Jacksona (nie da się inaczej), ale i idąca własną, artystyczną ścieżką. Może w Dreamworksach albo Disneyu znajdzie się taki śmiałek?
Tymczasem Jackson postąpił słusznie, sięgając najpierw po Władcę pierścieni. To ważniejsza powieść, lepsza i do tego bardziej filmowa. Nowa Zelandia musi jednak wyrabiać PKB, a Hobbit czekał w kolejce. W efekcie po zgarnięciu fury Oscarów przy pracy na lepszymmateriale, nagle trzeba odcinać kupony, obrabiając tworzywo nieporównywalnie pośledniejszej jakości. Chyba nawet Lucas, robiąc epizody I-III nie miał tak trudnego zadania. Dodatkowo, George nie musiał odmładzać żadnego z aktorów (wiadomo, Yoda się nie liczy, bo jest jak wino).
Dla Jacksona w tym momencie zaczęły się schody. We Władcy obsadził kilku świetnych aktorów, z których usług można było też skorzystać w Hobbicie. I o ile McKellen czy Lee kryją nowe zmarszczki pod brodami, o tyle Wooda, Blooma czy Blanchett trzeba już komputerowo poprawiać. Kilkanaście lat zrobiło swoje. I dałoby się to jeszcze przeżyć - komputerowe efekty mogą pasować do magicznych, odrealnionych elfów - gdyby nie to, że reszta elfów wygląda zupełnie normalnie. Patrzymy na mordki Evangeline Lilly i Blooma i trudno oprzeć się wrażeniu, że pochodzą one z różnych światów.
Ale to detale, które zostały wymuszone przez logikę fabuły. Magia kina i pewna doza umowności pozwalają przymknąć na to oko.
Dlaczego warto zapuścić się na Pustkowie Smauga?
Przede wszystkim - obyśmy zawsze mieli za powód do narzekań takie filmy jak ten. W działce fantasy w kinie nie dzieje się praktycznie nic ciekawego. Zwłaszcza zauważając, że był to bardzo mizerny rok w filmowej fantastyce (zaledwie parę ambitnych produkcji), Hobbit siłą rzeczy wybija się ponad przeciętność. Ale nie tylko marność konkurencji liczy się na plus. Czysto osobiście Pustkowie Smauga będę fanbojował za:
- Thranduila. Świetna postać, inna niż obowiązkowe figury władców z pozostałych części cyklu. Dla porównania, bardzo słabo i łopatologicznie-antykapitalistycznie wypada sołtys Miasta na Jeziorze. I jeszcze ten Neo Grima - to chyba najsłabszy element tego filmu. Na ich tle papa Legolasa to prawdziwy badass i nie mogę się doczekać, by jednak pojawił się w boju w ostatniej części.
- Evangeline 'Freckles' Lilly. Trójkąt elficko-krasnoludzki jest zdecydowanie na doczepkę (może wyniknie z tego jakaś trauma dla Legolasa?), ale że lubię tę aktorkę za Losta czy epizod w Hurt Locker, to zwyczajnie cieszę się, że wróciła na ekran. Oby na dłużej i do porządnych produkcji.
- Martina Freemana. Facet ma trudne zadanie. Musi równocześnie nie być Elijahem Frodem, a przy tym robić za comic relief w miejsce Pippina. Jak dla mnie - daje radę.
- Pająki. W książce jest to scena komicznie-pocieszna. Tutaj udało się ją poprawić, dodać minimum napięcia i jeszcze ciekawie rozwinąć działanie pierścienia. Jeden z lepszych pomysłów w tej części.
- Platformówkowe wejścia krasnali. Z braku laku (czytaj: scen bitew) mamy w Hobbicie różne mniejsze skirmishe. Udało się tu już stworzyć minikonwencję tych starć, które przypominają zręcznościowy rollercoaster. W Pustkowiu podczas walki na beczkach brakowało tylko Sonica, którego musiał zastąpić Bombur.
- Smauga. Prawda jest w sumie taka, że Cumberbatch kradnie show. To prawdopodobnie najlepiej zrobiony smok w historii kina (nie żeby konkurencja była szczególnie mocna, ale jednak Connery swoje dołożył w DragonHeart). Lata, gada, zieje ogniem. A za chwilę jeszcze rozwali miasto. Czego chcieć więcej?
Suma hobbitarum - dwójka lepsza od jedynki. Co więcej - dwójka to w zasadzie połówka całości. Po raz pierwszy Jackson zakończył epizod takim klifozwisem. Z jednej strony, jeśli patrzeć na spójność poetyki, to niezbyt konsekwentne wyjście. Z drugiej jednak - cóż poradzić? Można tylko czekać kolejny rok z nadzieją, że finał będzie godzien przygrywki.
Plan na rok 2015? Maraton wszystkich sześciu części w reżyserskich wydaniach. Tylko dla orłów nadlatują!.
Czego mi zabrało w Pustkowiu? Sceny takiej jak ta z poniższego filmiku, który - w oczekiwaniu na zakończenie podróży - pozwalam sobie zamieścić...