Netflix a prokrastynacja
W działach: Plane poleca, życie | Odsłony: 584Drogie i Drodzy!
Swojego czasu na Polterze dyskutowaliśmy o prokrastynacji. Zaczęło się od bardzo odważnego posta Senthe, w którym opisała ona swoje boje z tym problemem, potem swoje trzy grosze dołożyłem ja sam – i możliwe, że nie tylko ja, ale nie potrafię sobie w tej chwili przypomnieć innych notek na ten temat. Z perspektywy czasu wspominam tamte rozmowy jako bardzo cenne. Nie dość, że nauczyły mnie bardziej otwarcie mówić o problemie z prokrastynacją – a nawet więcej, o rzeczach, z którymi mam problemy – to jeszcze w postach i komentarzach dzieliliśmy się konkretnymi, dobrymi rozwiązaniami. Dziś przypomniały mi się tamte rozmowy, gdy uświadomiłem sobie, jak ciekawy efekt na moją prokrastynację – na szczęście dużo mniejszą, niż dwa lata temu – wywarł Netflix.
Wczoraj skończył się dla mnie pierwszy, darmowy miesiąc Netflixa. Na razie zrezygnowałem z jego usług, ale nie dlatego, bym był niezadowolony – po prostu zaczyna się u mnie okres intensywnej pracy nad zaliczeniami na studiach i wiem, że pieniądze wydane na dostęp do Netflixa przez kolejny miesiąc na niewiele by się zdały. Pewnie wrócę w czerwcu albo, jeśli szybko się uwinę, nawet w maju.
Spędzałem przed Netflixem sporo czasu, ale raczej nie czułem, by był to czas przeprokrastynowany. A nawet więcej, miałem i wciąż mam wrażenie, że dzięki niemu prokrastynowałem zdecydowanie mniej – a może nawet po trochu oduczyłem się prokrastynować. Na pewno w trakcie próbnego miesiąca zdążyłem nie tylko obejrzeć dobre filmy i seriale, ale też zająć się ponadprzeciętną ilością fajnej, sensownej pracy nad różnymi rzeczami. Jak to może być?
Wydaje mi się, że sekret tkwi w tym, jak i w jakich warunkach prokrastynuję. Ta przypadłość często wiąże się wszak z perfekcjonizmem i w moim przypadku najgorzej prokrastynuję wtedy, gdy nie widzę szans na zajęcie się czymś sensownym ze sprawnością, jaka by mnie zadowalała. Czyli często – nadludzką. Za bardzo się przejmuję tym, żeby robić rzeczy szybko i sprawnie, podczas pracy zbyt często patrzę w zegarek. A jako, że studiując i pracując na uczelni mam dość nienormowane godziny pracy, patrzenie to ma podtekst „Marku, czemu tak mało? Robisz to już pół godziny!”. Na podobnej zasadzie zdarza mi się zresztą przejmować tym, że za dużo czasu zlatuje mi na sprawy, przy których odpoczywam (czy raczej – powinienem odpoczywać), a więc głównie na czytaniu, sporcie i grach.
Regularne oglądanie filmów i seriali okazało się niespodziewanym wybawieniem od tego problemu, bo trudno oglądać coś szybciej albo wolniej. Po pierwszych kilku odcinkach Marco Polo (od którego zacząłem) w mojej głowie nieśmiało wykwitła rewolucyjna myśl, że każdy z tych odcinków trwa około godzinę i nic z owym czasem trwania nie zrobię. Jeśli więc uważam, że dysponuję ową godziną – śmiało, mogę sobie obejrzeć odcinek i nie ma sensu, bym w trakcie sprawdzał, ile jeszcze. Poprawiło to moją ogólną biegłość w robieniu rzeczy bez patrzenia na zegarek – biegłość, która umożliwia dużo bardziej bezstresową i wciągającą pracę, choć należy ją stosować w połączeniu z racjonalnym planowaniem czasu.
Obok tego wystąpił drugi ciekawy efekt. Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale w mojej głowie istnieją dwie bardzo wyraźne, oddzielne przegródki – „prokrastynacja” i „odpoczynek”. W tej pierwszej ląduje wszystko, co robię, gdy chcę/wolałbym/powinienem robić coś innego ale nie mam na to siły, a w drugiej to, co ładuje mi akumulatory, zaspokaja potrzebę nowości, wrażeń czy zabawy bez zmuszania mnie do jakiegokolwiek wysiłku. I ogólnie rzecz biorąc oglądanie filmów i seriali jest u mnie w tej drugiej kategorii – zwłaszcza, że na ogół staram się sięgać albo po rzeczy, które mnie z jakichś względów osobiście interesują, albo są na tyle głośne, że chcę je poznać i wyrobić sobie jakieś, niekoniecznie przychylne, zdanie. Od pewnego czasu starałem się przekonać samego siebie, że nie zawsze muszę mieć siły na coś „konstruktywnego”, że mam prawo po prostu odpoczywać – a więc robić rzeczy przyjemne, żeby je robić, a nie rzeczy proste, żeby nie robić rzeczy trudnych. Miesiąc darmowego Netflixa świetnie podziałał w roli zachęty do takiego przestawienia się („teraz jest świetna okazja”), zwłaszcza, że wiedziałem, że jego koniec zbiegnie się w czasie z chwilą, gdy będę musiał ostrzej zabrać się do pracy nad różnymi sprawami. To raczej by nie podziałało, gdybym wcześniej nie podjął zupełnie niezależnego od Netflixa postanowienia, by odpoczywać zamiast prokrastynować – Netflix okazał się jednak świetnym narzędziem do ćwiczenia owego postanowienia.
Nie twierdzę, że u kogoś innego korzystanie z Netflixa miałoby ten sam efekt, w zupełności potrafię wyobrazić go sobie jako nieskończenie kuszącą okazję do tego, co skuszony uznałby za zupełnie niepotrzebną prokrastynację. Ja jednak czuję, że udało mi się dzięki niemu uczynić swoje życie nieco lepszym, bardziej ogarniętym i wypoczętym i uznałem, że warto się podzielić tą historią. Dziękuję za poświęcony jej czas!