2012: ODYSEJA BONDA --11 sierpnia--
W działach: Film | Odsłony: 13EDIT: Dość dawno to pisałem, ale niech tam, wrzucę dziś. Jestem już mocno zaawansowany w tym maratonie. Kolejne zaległe wpisy pojawią się niedługo.
„Och, James…”
Któż z nas nie słyszał choć raz tego rozkosznego kobiecego jęku, pełnego podniecenia, radosnego oczekiwania i naiwnej nadziei jego autorki, że będzie tą ostatnią? Kto nie pamięta od dawna kultowego gitarowego motywu Monty’ego Normana, na tle którego najlepszy na świecie szpieg strzela w obiektyw kamery? I czy można zapomnieć te wszystkie nieprawdopodobne gadżety, używane do spektakularnych egzekucji czarnych charakterów?
Cóż, ja nie zapomniałem. Z wypiekami na twarzy oglądałem filmy o Bondzie w dzieciństwie z kaset wideo na tyle często, że te rozpoznawalne na pierwszy rzut oka (i ucha) elementy na stałe odcisnęły się w moim umyśle. Nie zapomniałem również o tym, że nie widziałem wszystkich części. Czy to dlatego, że nie było ich w mojej ulubionej wypożyczalni, czy też jakoś je z lenistwa przegapiłem, albo też pojawiły się na ekranach, kiedy w ogóle się już takim kinem nie interesowałem. Nieistotne: liczy się fakt, że nie znam całego cyklu o przygodach nieustraszonego agenta Jej Królewskiej Mości, wykreowanego przez Iana Fleminga. Od lat dumałem nad zrealizowaniem „projektu” polegającego na nadrobieniu tych karygodnych braków, czyli po prostu zaliczeniu tych brakujących części. Okazało się jednak, że ze względu na ogromny upływ czasu – wszak większość z nich oglądałem około ćwierć wieku temu – nie pamiętam już dokładnie które znam, a których nie. Może więc najrozsądniej byłoby obejrzeć je wszystkie, i to po kolei? Tymczasem wielkimi krokami zbliżała się premiera Skyfall z Danielem Craigiem, a ja nagle uświadomiłem sobie, że z tym akurat aktorem nie poznałem ani jednego filmu o 007. Wyjątkowo kiepski refleks, zważywszy, że wcielił się w tę postać po raz trzeci. Dotarła do mnie także kolejna rzecz: premiera tegoż filmu zbiegnie się w czasie z 50. rocznicą wkroczenia Jamesa Bonda na wielki ekran. Tak, tak, Dr. No trafił do kin jeszcze w październiku 1962 roku. Filmowy Bond ratuje świat od zagłady, likwiduje żądnych władzy niedoszłych tyranów, i uwodzi niezliczone piękne dziewczęta już od równego półwiecza.
To wszystko sprawiło, że rok 2012 uznałem za całkiem odpowiedni na rozpoczęcie mojego od dawna przekładanego Bondowskiego maratonu. Postanowiłem zatem co następuje: poczynając od 12 sierpnia, będę co tydzień oglądał jeden film z tej serii. W każdy weekend. Bez wyjątków. Co oznacza, że zapoznam się z tytułami nie wliczanymi do kanonu, które wypada moim zdaniem uznać za godne obejrzenia. Na temat każdego z nich postaram się coś napisać, nie będą to jednak recenzje, a raczej takie moje relacje, przemyślenia na gorąco. Raczej nie będę w tych tekstach zawierać streszczeń, konkretnych fabuł poszukać można już w filmach. Powinno mi to zająć jakieś 24 tygodnie, a po tym czasie Skyfall będzie już dostępny na DVD – w sam raz dla mnie. Do kina na niego na pewno nie pójdę, i to z kilku powodów. Po pierwsze, nie będę jeszcze wówczas na bieżąco ze starszymi częściami. Po drugie, wystarczy mi, że choćby takie Jutro nie umiera nigdy oglądałem ze 3 razy na wielkim ekranie i Bond w kinie trochę mi się przejadł. Po trzecie, jestem zbyt skąpy, żeby płacić za bilet.