11-03-2013 11:36
Pewnego dnia w bibliotece...
W działach: Biblioteka | Odsłony: 11
Po dłuższej przerwie wracam do pisania. Nie będę wskazywał palcem kogo o to obwiniam. Nie, serio, ja mam łapki tutaj. :)
EDIT: Na specjalne życzenie tekst dostępny w całości, także do przeczytania na blogu właściwym. Wbrew pozorom oparte na prawdziwych wydarzeniach. Serio. :)
Na grzbiecie mojej dłoni między kciukiem a palcem wskazującym pojawiło się zadrapanie. Tak po prostu, bez żadnego widocznego powodu, podczas alfabetyzowania półek. Od pierwszego dnia pracy w bibliotece nie zdarzyło mi się zaciąć papierem, ale wiem doskonale jak taka rana wygląda i z całą pewnością to nie ostra jak brzytwa krawędź kartki jest powodem tego krwawego śladu. Nie przyniosłem jej też z domu – na to jest zbyt świeża, krew jeszcze perli się w zagłębieniach rozdartej skóry. Nie czuję nawet charakterystycznego dla przysychających zadrapań swędzenia.
Odkładam ostatnią książkę na swoje miejsce. Wiele czasu minęło nim ktokolwiek zajmował się tym księgozbiorem, porządkował półki i wyrównywał grzbiety książek. Teraz jest to moim obowiązkiem i staram się go dawkować powoli, porcjując pracę na kolejne dni. W małej, prowincjonalnej bibliotece nie ma za wiele do roboty, nawet jeśli przy takiej ilości książek nie da się nudzić. Przy okazji tej monotonnej i uspokajającej pracy znajduję kolejny znak. Tym razem na mojej własnej skórze. Wygląda zupełnie niczym…
Wszystko zaczęło się już pierwszego dnia pracy. Wędrując wąskimi korytarzami bibliotecznego labiryntu i wdychając zapach starego papieru w oczy rzuciła mi się pusta półka, na której spoczywał ułożony pionowo wielki, ciężki tom encyklopedii. Nie powinno go tu być, nawet jeśli hasła wewnątrz przywołują widmo “komunizmu” krążące po wschodniej Europie jeszcze do niedawna. Wyciągnięta po gruby tom dłoń zatrzymuje się nagle. Książka jest ciepła. Prawie gorąca…
Kolejny wieczór, sprzątanie biblioteki prawie skończone, kiedy między półkami miotła natrafia na strzępek materiału. Nie powinno go tu być. Nigdzie w bibliotece nie ma kraciastej flaneli ze starego dziecięcego kocyka, a już na pewno nie postrzępionej i poznaczonej zadziorami…
Ślady w kurzu na grzbietach książek nie wyjmowanych z półek od lat…
Regularne, równoległe rysy w zwietrzałej powierzchni półwiekowych regałów z sosnowego drewna, sięgające na dobrych kilka milimetrów w głąb…
Dziwne szmery i tajemnicze odgłosy między półkami. Nie ma najdrobniejszego śladu myszy, ani innych stworzeń zwykle zamieszkujących wśród pełnych szczątków martwych drzew i strachu kałamarnic półek…
Znikające z kubka mleko, którego prawie-na-pewno nie wypiłem…
I zadrapanie na grzbiecie dłoni. Spoglądam między półki, jest tam dość miejsca, bym mógł zmieścić głowę, tomiki z serii BKD nie zajmują zbyt wiele miejsca powyżej kruszejących powoli stert czasopism. Za to kurz na nich wymieciony jest do czysta w mniej więcej elipsoidalnej przestrzeni. Na jej krańcach widać delikatne smugi i unoszące się w powietrzu drobiny, na których żeglują roztocza ze szczepu, z którym zawarłem pokój jeszcze w dzieciństwie. Wszystko to może oznaczać tylko jedno.
W mojej bibliotece mieszka niewidzialny kot. Wyleguje się na książkach i wędruje wśród półek, zostawiając ślady łap i ogonów w kurzu, drapiąc regały i wypijając mleko. Chłonie sprasowaną między kartami wiedzę nie szkodząc niedawno zliczonym tomom dumnie mieszczącym w sobie drobny ułamek ludzkiej mądrości… i głupoty. Jest nieuchwytny i niemożliwy do zaobserwowania – i co pan na to, panie Shroedinger – nawet przez bibliotekarza. Może za kilka lat, kiedy zapach kurzu i papieru stanie się nieodłącznym towarzyszem moich dni będzie mi dane zobaczyć koniuszek ogona znikający między półkami? Może kiedyś, kiedy już wieczory wśród ksiąg będą spokojną rutyną starego człowieka zobaczę między regałami błysk przyjaźnie zmrużonych ślepi w których drzemią spokojnie znaki wszystkich alfabetów jakie kiedykolwiek zapisano na kartach ksiąg? Może nawet w dniu mojej śmierci poczuję na swojej piersi gorący, mruczący ciężar wiedzy…
Coś gorącego spada mi na grzbiet dłoni i nagle jestem znowu sobą, w bibliotece, przykucnięty nad regałem z literą „S” literatury obcej. Ze łzami w oczach, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Tak jak zadrapanie na grzbiecie dłoni. Skąd ono się wzięło? Wygląda zupełnie jak…
(...)
Zdjęcie wykonałem własnoręcznie w rzeczonej bibliotece. Uważne oko może nie zauważyć na nim niewidzialnego kota. :)
EDIT: Na specjalne życzenie tekst dostępny w całości, także do przeczytania na blogu właściwym. Wbrew pozorom oparte na prawdziwych wydarzeniach. Serio. :)
* * *
Na grzbiecie mojej dłoni między kciukiem a palcem wskazującym pojawiło się zadrapanie. Tak po prostu, bez żadnego widocznego powodu, podczas alfabetyzowania półek. Od pierwszego dnia pracy w bibliotece nie zdarzyło mi się zaciąć papierem, ale wiem doskonale jak taka rana wygląda i z całą pewnością to nie ostra jak brzytwa krawędź kartki jest powodem tego krwawego śladu. Nie przyniosłem jej też z domu – na to jest zbyt świeża, krew jeszcze perli się w zagłębieniach rozdartej skóry. Nie czuję nawet charakterystycznego dla przysychających zadrapań swędzenia.
Odkładam ostatnią książkę na swoje miejsce. Wiele czasu minęło nim ktokolwiek zajmował się tym księgozbiorem, porządkował półki i wyrównywał grzbiety książek. Teraz jest to moim obowiązkiem i staram się go dawkować powoli, porcjując pracę na kolejne dni. W małej, prowincjonalnej bibliotece nie ma za wiele do roboty, nawet jeśli przy takiej ilości książek nie da się nudzić. Przy okazji tej monotonnej i uspokajającej pracy znajduję kolejny znak. Tym razem na mojej własnej skórze. Wygląda zupełnie niczym…
Wszystko zaczęło się już pierwszego dnia pracy. Wędrując wąskimi korytarzami bibliotecznego labiryntu i wdychając zapach starego papieru w oczy rzuciła mi się pusta półka, na której spoczywał ułożony pionowo wielki, ciężki tom encyklopedii. Nie powinno go tu być, nawet jeśli hasła wewnątrz przywołują widmo “komunizmu” krążące po wschodniej Europie jeszcze do niedawna. Wyciągnięta po gruby tom dłoń zatrzymuje się nagle. Książka jest ciepła. Prawie gorąca…
Kolejny wieczór, sprzątanie biblioteki prawie skończone, kiedy między półkami miotła natrafia na strzępek materiału. Nie powinno go tu być. Nigdzie w bibliotece nie ma kraciastej flaneli ze starego dziecięcego kocyka, a już na pewno nie postrzępionej i poznaczonej zadziorami…
Ślady w kurzu na grzbietach książek nie wyjmowanych z półek od lat…
Regularne, równoległe rysy w zwietrzałej powierzchni półwiekowych regałów z sosnowego drewna, sięgające na dobrych kilka milimetrów w głąb…
Dziwne szmery i tajemnicze odgłosy między półkami. Nie ma najdrobniejszego śladu myszy, ani innych stworzeń zwykle zamieszkujących wśród pełnych szczątków martwych drzew i strachu kałamarnic półek…
Znikające z kubka mleko, którego prawie-na-pewno nie wypiłem…
I zadrapanie na grzbiecie dłoni. Spoglądam między półki, jest tam dość miejsca, bym mógł zmieścić głowę, tomiki z serii BKD nie zajmują zbyt wiele miejsca powyżej kruszejących powoli stert czasopism. Za to kurz na nich wymieciony jest do czysta w mniej więcej elipsoidalnej przestrzeni. Na jej krańcach widać delikatne smugi i unoszące się w powietrzu drobiny, na których żeglują roztocza ze szczepu, z którym zawarłem pokój jeszcze w dzieciństwie. Wszystko to może oznaczać tylko jedno.
W mojej bibliotece mieszka niewidzialny kot. Wyleguje się na książkach i wędruje wśród półek, zostawiając ślady łap i ogonów w kurzu, drapiąc regały i wypijając mleko. Chłonie sprasowaną między kartami wiedzę nie szkodząc niedawno zliczonym tomom dumnie mieszczącym w sobie drobny ułamek ludzkiej mądrości… i głupoty. Jest nieuchwytny i niemożliwy do zaobserwowania – i co pan na to, panie Shroedinger – nawet przez bibliotekarza. Może za kilka lat, kiedy zapach kurzu i papieru stanie się nieodłącznym towarzyszem moich dni będzie mi dane zobaczyć koniuszek ogona znikający między półkami? Może kiedyś, kiedy już wieczory wśród ksiąg będą spokojną rutyną starego człowieka zobaczę między regałami błysk przyjaźnie zmrużonych ślepi w których drzemią spokojnie znaki wszystkich alfabetów jakie kiedykolwiek zapisano na kartach ksiąg? Może nawet w dniu mojej śmierci poczuję na swojej piersi gorący, mruczący ciężar wiedzy…
Coś gorącego spada mi na grzbiet dłoni i nagle jestem znowu sobą, w bibliotece, przykucnięty nad regałem z literą „S” literatury obcej. Ze łzami w oczach, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Tak jak zadrapanie na grzbiecie dłoni. Skąd ono się wzięło? Wygląda zupełnie jak…
(...)
* * *
Zdjęcie wykonałem własnoręcznie w rzeczonej bibliotece. Uważne oko może nie zauważyć na nim niewidzialnego kota. :)
15
Notka polecana przez: Agrafka, de99ial, dzemeuksis, Erpegion, gower, Hajdamaka v.666, inatheblue, Jingizu, Nit, Panthera, Senthe, Sethariel, Szponer, Wlodi, Xolotl
Poleć innym tę notkę