» Blog » Pamiętnik Edwarda Pride'a #1
15-03-2008 03:50

Pamiętnik Edwarda Pride'a #1

W działach: nWoD, RPG, raporty z sesji | Odsłony: 0

Pierwsza część pamiętnika, poświęconego kronice Tijuana Boyz.

To mój pierwszy pamiętnik z sesji, poza tym jest prawie 4 w nocy, więc litości proszę ;-)

***

Szczerze mówiąc, trochę się bałem przed tą wyprawą. Pierwszy raz, po Spokrewnieniu, miałem odwiedzić Tijuanę. W dodatku, nie oszukujmy się, w celu wybitnie przestępczym. Razem z Ianem i Sergio założyliśmy "spółkę". Pewnie nigdy bym się na to nie zdecydował, gdyby nie wojna gangów, w której zginęła moja Rodzicielka. Pozbawiony Schronienia, protekcji i wiedzy, potrzebowałem partnerów. Ja wniosłem do interesu pieniądze i znajomości wśród polityków, Ian swoją siłę fizyczną i kanały przerzutowe, a Sergio swoje znajomości i kontakty w świecie przestępczym. Przed nami stał rynek narkotykowy całego San Diego. Potrzebowaliśmy tylko jednego - towaru.

Dlatego też zapakowaliśmy się do samochodu Sergio i ruszyliśmy w stronę granicy. Na szczęście przekroczyliśmy ją bez przeszkód. Wiedzieliśmy, że kontaktów mamy szukać w Hotelu Royal, miejscowym Elizjum. Zanim tam pojechaliśmy, wynajęliśmy po cichu mieszkanie po tej stronie granicy. Lepiej mieć melinę, w której można spędzić noc, gdy zrobi się zbyt gorąco.

Hotel Royal, jak się okazuje, jest prowadzony przez ghule. Ghule bez żadnego patrona. Ok, przyznam, byłem tym zaskoczony, ale nie przejąłem się zbytnio. Starsi mogą sarkać, ale mi w gruncie rzeczy wszystko jedno, z kim robię interesy. Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało.

Byłbym zapomniał - na miejscu byliśmy umówieni z jakimś znajomkiem Sergio. Miał przybyć za jakąś godzinę, więc mieliśmy czas, by się rozgościć. Ghule zapowiedziały, że zainkasują opłatę (w krwi) jakoś w tyogdniu. Ian wypytał się jeszcze o stały abonament, i ruszyliśmy do restauracji. Na miejscu mieliśmy okazję przyjrzeć się wampirom z Tijuany. W oczy rzucili mi się rewolucjoniści, z El Comendante na czele, Niemcy, którzy natychmiast przypomnieli mi historie o nazistach w Ameryce Południowej, oraz całkiem wielu członków Invictusu. Najsympatyczniejszy ze wszystkich był chyba Jorge, jak się okazało Gangrel, treser pracujący dla Hrabiego. Ja i Ian pogadaliśmy z nim trochę na temat zwierzęcych ghuli. Facet widać zna się na rzeczy, ale chyba ze względu na jego klanową przypadłość, trochę mu umyka. Zdaje się potrzebować dobrych farmeceutyków by "dopieścić" swoje zwierzaki. Może to być okazja do dobrego interesu. Oprócz tego, na miejscu był też Pedro, który zajmuje się hodowlą ludzkich ghuli (latynoski Danny DeVito, słowo daję) oraz Diego, vicehrabia i syn przywódcy Invictusu dowiedzieć się kim były te dwie kobiety, z którymi rozmawiał o corridzie.

Po rozmowie z Jorge, zaskoczył nas Niemiec, Hans, Kartianin zresztą - nie dość, że podsłuchał naszą rozmowę, to jeszcze prosto z mostu złożył nam propozycję. Kilogram za 15 patyków, są w stanie dostarczyć 20 kilo. Warunek - musimy w ramahc przysługi znaleźć dla nich pewną kobietę z San Diego i sprowadzić do Tijuany. Powiedzieliśmy, że się zastanowimy. Jak dla mnie - oferta niezła, ale mocno podejrzana.

W międzyczasie, Sergio spotkał się z mariachim, który umilał nam występ, oraz ze swoim znajomym (to nazwisko mi się ciągle myli... nie Cavalo, Cavalo to taki projektant... Calvo? Tak chyba się nazywał) i z nim umówił. Chciałem z niego wyciągnąć, co ustalili, ale Sergio niespecjalnie chciał rozmawiać w Elizjum. Dałem mu się zatem wyciągnąć na miasto w poszukiwaniu rozrywki, zostawiając za sobą Iana - ten przysiadł się do rewolucjonistów, grających w pokera, i chyba nawet coś wygrał.

Razem z Sergiem wylądowaliśmy na placu Św. Marii. Po drodze, przekazał mi informacje od Calvo. Podobno ktoś w Tijuanie morduje gliniarzy pracujących dla karteli. Podobno, jest to ktoś z San Diego. Calvo zasugerował, że moglibyśmy się tym zająć - niestety, zupełnie nie miałem pojęcia (aż do czasu) kto za tym stoi. Noc minęła całkiem przyjemnie - na początku nie mogłem się odnaleźć w tym typie zabawy, więc postanowiłem przekuć ten wypad na niezłą okazję. Wziąłem namiary do kilku chłopaków, którzy mogliby pracować przy dragach, nieco też się napiłem.

Następnie we trójkę pojechaliśmy do wynajętego pokoju.

Następna noc rozpoczęła się rozmową przez telefon. Rupert Evans, właściciel Hotelu Royal, chciał się z nami widzieć. Złożył nam niezłą ofertę - my werbujemy dla niego ghuli, niedobitki po wojnie gangów, on daje nam o co poprosimy - informacje, zasoby, dostęp do nauczycieli dyscyplin. Proponuje nam też ułatwienie mu wejścia z nowym Elizjum do San Diego.

Jak dla mnie, oferta fajna, ale... no właśne, ale. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej mi się wydaje, że Rupert jest większą szychą, niż mi sie na początku wydawało. W Tijuanie jest czwartym graczem, co by było, gdyby go wpuścić na rynek do San Diego? Jasne, można przejąć kilku ghuli, może nawet jednego mu odstąpić. W ramach dobrych relacji. Ale koniec końców i tak trzeba by go było wykiwać albo rozwalić. Nie wiem, czy chciałbym się babrać w takim szambie - to dla mnie zbyt brudne sprawy.

Zdałem sobie jednak sprawę z dwóch rzeczy - San Diego potrzebuje Elizjum, oraz potrzebuje spokoju, by móc się odbudować po wojnie.

Po wizycie u Ruperta pojechaliśmy na corridę do rezydencji hrabiego. Muszę przyznać, że jak dla mnie, Niezwyciężeni robią najlepsze wrażenie w mieście. Jasne, mają w tym setki lat praktyki. Ale ja, biznesmen i polityk, potrafię docenić styl i klasę. A oni ją mają. W zestawieniu z ludźmi hrabiego, Kartianie wydali mi się niepoważni, a ich oferty - conajmniej podejrzane.

Na początku jednak daleko mi było do entuzjazmu w stosunku do Niezwyciężonych. Postanowiłem się trzymać z dala od ideowego bądź co bądź wroga mojego Przymierza. Wybór był prosty - podszedłem do mężczyzny, którego po niecodziennym stroju zidentyfikowałem jako przedstawiciela Kręgu. Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy - że w mieście stała stawka na dragi to 20 za kilo, że Krąg jest w stanie zejść z ceny nawet do 14, jeśli umożliwimy im założenie przyczułka w San Diego jaaaaasne... oraz, że Krąg wykończył tu Lancę już dawno temu. Ogólnie kapłan zrobił na mnie wrażenie nieco nawiedzonego. Nie jestem pewien, czy chcę skorzystać z zaproszenia na okultystyczną ceremonię w podziemnej świątyni Kręgu, już same wyobrażenie o tym, jak to może wyglądać, działa na mnie zniechęcająco.

Po rozmowie z kapłanem wymieniłem się uwagami z Ianem. Skupiliśmy się głównie na Rupercie. Ian właściwie uważa, że Rupert jest najważniejszą personą w mieście. Twierdzi, że ten koleś trzyma wszystkich za jaja. Za cholerę nie mogę w to uwierzyć. Moim zdaniem Rupert trzyma się mocno głównie dzięki kontrolowaniu Elizjum (te podejrzenia podarł Notariusz Invictusu, Almodovar). Gdyby ktoś zrobił mu konkurencję... fajnie by było rozkręcić własne Elizjum w Tijuanie, ale wątpię, by Sergio i Ian na to poszli... Niemniej jednak, przemawia do mnie koncepcja, że to Rupert może odpowiadać za zabójstwa na policjantach. Wszak sam przyznał się, że nie handluje prochami - a na śmierci gliniarzy straciły głównie kartele.

Rozmowę przerwał pewien incydent - otóż Notariusz Almodovar skarcił mnie za dość niewybredne słownictwo, jakiego użyłem, by określić brak stanowczości karteli wobec Ruperta. Nie wyszło to jednak na złe - okazało się, że Notariusz znał mojego pradziadka ile on ma lat, do diabła?. Porozmawialiśmy chwilkę... znaczy się, on pouczał mnie co do etykiety i obyczajów Invictusu. W sumie nie wyszło to na złe.

Aha, warto zaznaczyć, że ten samozwańczy don, Tattaglia, był tu i robił jakieś interesy z Diego, vicehrabią. Pewnie chodzi mu o to samo, co nam - o koks. Zdałem sobie sprawę z tego, że trzeba się spieszyć, bo konkurencja nie śpi, i że warto podkopać pozycję Diego w oczach Hrabiego.

Wreszcie pojawił się hrabia. Byłby świetnym politykiem, choć niestety Republikaninem. Po oficjalnych audiencjach (sprawy lokalne) przyszedł czas na corridę. Bawiłem się doskonale, byk Jorge wygrał... w sumie powinienem się dziwić, że śmierć torreadorki nie zrobiła na mnie zbytniego wrażenia. Cóż, wiedziała, na co się decyduje.

Po corridzie nastał moment audiencji u hrabiego. Stres jak przed spotkaniem z prezydentem. Iana nie wpuszczono - hrabia był zdegustowany jego zachowaniem w trakcie corridy. Swobowa swobodą, ale rozumiem hrabiego - jako polityk wiem, że trzeba się umieć się zachować.

Rozmowa wyglądała chyba tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz starałem się o pracę. Hrabia przedstawił nam twarde warunki - 20 za kilo. I cholera, pękłem i zgodziłem się. Znaczy się obaj się zgodziliśmy, ale Sergio wyraźnie dał mi do zrozumienia, że to moja forsa, ja decyduję. Przekonało mnie to, że koks mieliśmy dostać od ręki, że gwarantem jej wykonania ma być Notariusz, i że nie ma w tej interesie żadnego haczyka. Mój plan jest prosty - wrócić jak najszybciej z koksem do San Diego, pchnąć go na rynek zanim to zrobi Tattaglia, i gdy tylko zgarniemy wystarczającą ilość kasy - wrócić do Tijuany po więcej, tym razem starając się znaleźć najlepszą ofertę. Teraz po prostu nie było na to czasu. Musimy mieć kasę na ludzi, na broń, na protekcję policji... Tattaglia część z tych rzeczy już ma i gdyby zaczął agresywnie grać, mógłby nas bez problemu wysadzić z interesu na samym początku. Potrzebujemy się jak najszybciej okopać i zabezpieczyć interesy, zanim zaczniemy robić naprawdę duże pieniądze. Pewnie 100% z tego, co zarobimy, zainwestujemy.
0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę
Komentarze na tym blogu są zablokowane.