» Blog » Po Grojkonie
14-03-2011 23:19

Po Grojkonie

W działach: konwenty | Odsłony: 5

Grojkon to najlepszy konwent na południe od Warszawy. Dlatego musiałem tam być, chociaż po Coolkonie byłem chory i zdychający. Dlatego olałem real life'a, wziąłem zwolnienie od lekarza i wyleczyłem się, by jako ozdrowieniec zepsuć sobie zdrowie z nieopisaną przyjemnością. Czyli bawić się w Bielsku!

 

To będzie notka przedstawiająca wycinek Grojkonu z mojego punktu widzenia. Niech yerba będzie z tymi, którzy ją czytają!

 

PIĄTEK

Na konwent wybraliśmy się z koleżanką Pauliną, która od tej imprezy zaczęła swoje konwentowanie. Nie mogła znaleźć sobie lepszego przewodnika - na prostej, niespełna 3 godzinnej trasie udało nam się zgubić drogę w każdym możliwym miejscu. Pociągi złośliwie uciekały, autobusy jeździły w złą stronę, tylko przekrój społeczny Bielsko-Białej (pytaliśmy się o drogę matek z dziećmi, dresów, imprezowiczów,ćpunów, podejrzanych typków, starszych panów)dzialał jak należy i doprowadził nas na imprezę. Ktoś mi kiedyś mówił, że 0 + 0 = 0. Bzdura. Moje zero orientacji w terenie + zero orientacji w terenie Pauliny było dużo gorsze niż któreś z tych zer z osobna.

 

Gdy dotarliśmy na konwent i zajęliśmy miejsce w sleepie, przypomniałem sobie, że tydzień wcześniej zapłaciłem za catering. Nie pamiętałem tylko, za co dokładnie i na jakie dni. Już mieliśmy się wybrać na pizzę i piwo ze znajomymi Pauliny, gdy stwierdziłem, że wpadnę na stołówkę i zapytam się, za co im zapłaciłem. Okazało się, że catering jest od dzisiaj i ok. 21 miła obsługa zaczęła mi natychmiast nakładać jedzenie. Zaraz po tym dopadł mnie Dracan z Zaalem i kimś jeszcze. Gdy jedni ludzie na mój widok już mi dają jedzenie, inni widzą we mnie idealną ofiarę dla swojego  boga. Dracan zaczął mnie po konwentowej znajomości przekonywać, że jestem idealną ofiarą dla jego boga i muszę iść z nim na LARPa jako statysta. Jak fajnie być w fandomie lubianym i cenionym! Odmówiłem, bo byłem głodny i chciałem jeść, a nie być zjadanym. Dziwi mnie tylko, że z naszej niedoszłej grupki szturmującej pizzerie Dracan i Zaal wybrali mnie na ofiarę. Ja rozumiem, że do znajomego raźniej zagadać. Ale dziwnie to wyglądało, gdy zingorowali stojące obok mnie moje dwie całkiem ładne znajome (dziewczyny w fandomie, jak można nie zauważyć!) i to mnie chcieli na ofiarę. Każdy przecież wie, że szowinistyczni bogowie fandomu wolą fantastyki...

 

Tego dnia poznałem jeszcze Żarówę (Żarówkę?) i Wampira. Jak? Jeden z nich zauważył moją yerba mate i zagadał. Skończyło się na poczęstowaniu napojem, który przysługuje każdemu człowiekowi i  dołączenia ich do konwentowej, chwilowej ekipy zawierającej już Paulinę, Tinę i Piotrka. Zagraliśmy w karciankę Kamień Gromu (całkiem sympatyczny kuzyn Dominiona), po czym przenieśliśmy się z rozmową przy tym, czego oficjalnie nie ma na konwentach (a występuje na każdym rogu w puszkach i butelkach) na werandę grojkonowej szkoły. Jeszcze się dobrze nie nagadaliśmy, gdy z zaskoczenia cała weranda stała się częścią wyjącej do księżyca imprezy. My również, tak z automatu. Zresztą, ten automat był całkiem okej. W miarę spadku chęci do tworzenia hałasu i bycia w nim, ewakuowaliśmy się pojedynczo do Games Roomu. Tam pograliśmy jeszcze w Prawo Dżungli, po czym udaliśmy się spać.

 

Z tym spaniem to oczywiście tylko żart. Przecież na konwentach się nie śpi. I to nie zawsze dlatego, że się nie chce - po prostu zawsze masz pomocników, którzy pomogą Ci nie zmrużyć oka! Serdecznie pozdrawiam grupkę kolegów, która dopadłszy w sali rzutnik musiała od późnej nocy do świtu puszczać filmy nad moją głową. Wiem, że obok mojego ostatniego wolnego w sleepie, jakże wygodnego legowiska był głośnik. Nie zmienia to faktu, że pozostałe k12 osób w sleepie miało gdzieś ideę oglądania filmów, a też dzięki ekipie filmoznawców za dużo nie pospało. Po prostu kocham ludzi, którzy robią swoje "imprezy" w sleepach i mają gdzieś to, że nie dają przespać tej godzinki czy trzech grupom liczebniejszym od nich nawet kilkukrotnie.

 

Na tym właściwie kończy się piątek. Po ciężkiej nocy zwlekłem się półżywy, umyłem i zacząłem szukać wrzątku. Jako że bufet był jeszcze zamknięty (a tam mieli czajnik), dowlekłem się aż do Porytkonowej ekipy. Zapytałem się nieśmiało Diabła o wrzątek. Co prawda go nie miał, ale jako że jest dobry człowiek o ugruntowanych poglądach, zaoferował mi trunek, który jego zdaniem przysługuje każdemu człowiekowi. Co prawda nie skorzystałem, ale serdecznie dziękuję za dobroć serca o poranku!

 

SOBOTA – jeepy i LARP E-City

Na dobry początek dnia przenieśliśmy się z bagażami do Orgroomu, gdzie uzyskaliśmy po znajomości azyl polityczny. Był to całkiem dobry pomysł, bo mieli na miejscu czajniczek – umożliwiło to parzenie dowolnej ilości yerby i przepijanie jej lekami na odzyskanie intensywnie eksploatowanego głosu. Kombo działało. Co było również dobre, pomagało to stworzyć wrażenie, że jest się na konie kimś przydatnym. Nawet wpadłem w jeden obiektyw. Był jakiś lans.

Miałem problem ze znalezieniem sobie czegoś do roboty aż do sobotniego popołudnia. Zainteresowało mnie tylko parę prelek, ale zaczynały się dopiero od 14tej.  Przewlekłem się więc z yerbą i posłuchałem Fingrina, jak mówił o jeepach. Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy, posłuchałem fabuły paru najbardziej znanych jeepów. Co prawda słuchałem już tej samej prelki na Triconie, ale Fingrin sporo dodał. Była to pierwsza i ostatnia prelka, na którą dotarłem. Pamiętam, że szukałem kogoś do pogrania w planszówki w Games Roomie, ale było z tym ciężko. Ostatecznie przyczepiłem się po znajomości do Nicrama i zaoferowałem helpowanie przez jakieś 2 h do najbliższej interesującej mnie prelki. Skończyło się na małym queście typu roznieś wodę i zrobieniu ze mnie współMG na LARPa E-City na Arenie Zoltar.

 

Zacznijmy od tego, co to jest Arena Zoltar. Na arenie zakładasz na siebie lekką, świecącą na niebiesko lub czerwono kamizelkę. Po kolorze światełek poznajemy, kto z jakiej jest drużyny. Bierzemy do ręki laserowe pistolety strzelające ogniem ciągłym/pojedynczym, niecelne i dupowate shotguny albo szpanerską snajperkę. Strzelamy w kamizelkę, bo ona zlicza trafienia. Cel: jak najczęściej „zabijać” trafieniem i jak najmniej ginąć. Dostępne są cztery pomieszczenia zawierające masę korytarzyków, niskie tunele z niszami do ukrycia się, okopy z worków z piaskiem (żwirem?) , wrak samochodu, beczki radioaktywne, pancerny i niezdobyty fort (wystarczą 2 osoby, by nikt nie wszedł) itp.  Masa biegania z karabinem, robienia uników, skakania, krycia się i walenia serią (bo brak limitu amunicji). Arena, wyłączywszy fort, wymusza ruch i mobilność. Trzeba biegać, by nie dać się zajść od tyłu, trzeba patrzeć, gdzie się lezie, bo często jest się łatwym celem z balkoniku, którego się nie zauważyło. Taki Counterstrike w realu. Świetna sprawa! Jak dla mnie najmocniejszy punkt Grojkonu ;). Przy okazji serdecznie podziękowania dla Nicrama i Wróżka, bo gdyby nie oni, nie spędziłbym tam prawie całej soboty.

 

Wracając do E-City:  LARP miał być oparty na filmie „Gamer”, którego nawet nie widziałem. Dlatego w ramach ekspresowego kształtowania współMG, Nicram odpalił mi film na szybko przed LARPem. Zdążyłem obejrzeć film, wynotować potencjalnie ciekawe motywy i ani się obejrzałem, a byliśmy już na Arenie. Bez niczego poza ogólnym pojęciem o założeniach LARPa i z moimi super dodatkami, które zdążyłem ledwie wymyślić bez planu, jak je wdrożyć. Teraz trochę mi żal, że skoro już współGMowałem LARPa, to nie wyszło to z godzinę czy dwie wcześniej – miałbym chociaż czas nie tylko na wynotowanie fajnych motywów, ale na wymyślenie, jak je wprowadzić.  Suma sumarum, dorzuciłem motyw hakowania kont graczy i przejmowania botów oraz specjalną rolę hakera ułożoną pod Wróżka. Której to roli mogło właściwie nie być, bo idea free-party z botami i oparta na niej mechanika kradzieży botów dla hakera nie wypaliły. Mówiąc krótko – zamiast robić LARPa, można było od razu odpalić freeplay’a na Arenie Zoltar i byłoby więcej zabawy. Arena jest na tyle wciągającą lokacją, że robienie tam czegokolwiek innego poza strzelaniem z karabinu laserowego wydaje się marnowaniem czasu.

 

SOBOTA – Arena Zoltar do 3 w nocy

 

O 15 pojawiłem się na Arenie Zoltar, by pomóc przy E-City. Potem był LARP, freeplay i znalazłem się na chwilę w szkole. Zagrałem w Dixit, popiłem yerby, porobiłem coś, czego nie pamiętam (wyparte przez wrażenie z Areny) i znowu znalazłem się na Arenie. Tym razem na Aliena. Prowadził go spontanicznie Wróżek. Zebrała się spora grupa chętnych osób. Upierałem się, że mam być matką alienów i trułem o tym Wróżowi cały czas – niestety ktoś był bardziej przytomny ode mnie i zanim się zorientowałem, miał już tę rolę i siedział ukryty w jakiejś skrzyni. Gratulacje dla matki alienów – dopóki nie zaczęła jeździć samochodem, była niewykrywalna(y) dla marines.

 

Marines biegali w standardowym ekwipunku areny: broń laserowa (z dopiętymi latarkami) i kamizelki. Tradycyjnie, mieli znaleźć i rozwalić matkę. Alieny – w tym ja w szeleszczącej kurtce, którą od razu porzuciłem w okolicach fortu – czaiły się w wąskich i pełnych zakrętów oraz odnóg korytarzach Areny. Arena daje dużo szans na zajście przeciwnika i zaskoczenie, więc mieliśmy całkiem dobrą przestrzeń do gry. Graliśmy tak bliżej nieokreślony czas – był wypad marines na matkę, potem misja ratunkowa dla rannego kolegi, następnie marines chyba do szczętu wyginęli raz czy dwa razy, potem przy drugiej czy trzeciej z rzędu zmianie kadrowej sam stałem się marinsem i tak w kółko…dużo zabawy, dużo zamieszania i zatracone poczucie czasu w środku nocy na Arenie przeniesionej z monitora do reala. Ekstra noc!

 

Po Alienie zrobiliśmy szybkiego freeplay’a. W kilku freeplayach wychodziło nam z Justyną tak, że byliśmy w jednej drużynie i co chwilę wpadaliśmy na siebie w labiryncie, ostrzeliwując się wściekle a skutecznie. Przy ustawieniu friendly fire najwięcej hitów mieliśmy właśnie w siebie. Dlatego, gdy na tym freeplay’u ktoś zaczynał do mnie strzelać i nie zdejmował od razu, krzyczałem „Justyna, to ja!”. W połowie przypadków ogień ustawał.

 

NIEDZIELA

 

Znalazłem dla nas świetnie miejsce do spania z soboty na niedzielę – szatnie. Wyspałem się, zjadłem śniadanie, pożegnałem ze znajomymi. Zwinęliśmy się z konu ok. 13 z Pauliną. Tym razem w drodze powrotnej zabłądziliśmy tylko raz, ale za to epicko. Na szczęście mieliśmy godzinę zaplanowanego czekania na kolejny pociąg, więc uszło nam na sucho zainwestowanie tej godziny w bieganie z przystanku Czechowice Dziedzice Przystanek na główny dworzec w Czechowicach. Nie pytajcie, jak można pomylić te dwie stacje. W niedzielę po konie wszystko jest możliwe.

 

Tyle relacji. Nie grałem w żadnym LARPie, nie ruszyłem RPGów, byłem na jednej prelce. Zagrałem w parę gier w gamesroomie i przede wszystkim bawiłem się na Arenie Zoltar. I jestem bardzo zadowolonym, nietypowym odbiorcą konwentów.

 

Oczywiście kieruję pozdrowienia i podziękowania do wszystkich spotkanych - zarówno starych, jak i nowych - znajomych. Kto widział yerbę (albo mnie), ten wie, że go pozdrawiam. Z moją słabą pamięcią do ksyw nie będę ryzykował robienia listy. 

Komentarze


Llewelyn_MT
   
Ocena:
0
@Drejfus: Jaja sobie robisz? Specjalnie dla Ciebie teaser mojej relacji.

"Na stronie internetowej znajduje się pomysłowy foto-przewodnik, więc trzeba by wyjątkowego antytalentu nawigacyjnego by się zgubić. Dojście na piechotę z dworca PKP/PKS to około 20..30 minut, w zależności od pojemności płuc i ciężaru plecaka."
16-03-2011 22:30
Drejfus
   
Ocena:
+1
Hej, foto-przewodnik jest świetny. Co nie znaczy, że jak mnie znowu podkusi na szukanie autobusu albo zapomnę części trasy, jakoś uratuje mnie chwilowo niedostępny przewodnik (nie noszę ze sobą niczego z dostępem do neta). Mam po prostu olbrzymi antytalent do orientacji w terenie i wybierania najgorszych możliwych tras.

Ale okej, już dwa razy byłem w Bielsku na Grojkonie. Teraz nawet bym dotreptał na Grojkon - może tyle zapamiętam, że za rok też wyjdzie bez zasadzek na innych konwentowiczów ;)
16-03-2011 22:34

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.