[opowiadanie] Wielka ucieczka
W działach: Opowiadania | Odsłony: 131Nocą kurnik można porównać do klubu dyskusyjnego. Ptactwo hodowlane rozprawia wtedy o początkach wszechświata, rachunku różniczkowym i teorii względności Einsteina.
- Mamo czy musimy skończyć jako rosół? – zapytała Klara.
- Nie córciu. Możemy jeszcze skończyć jako chrupiące skrzydełka z kurczaka w KFC.
- Ale mamo, to niesprawiedliwe! Ja nie chcę umierać w ten sposób!
- Na niektóre rzeczy w życiu nie mamy wpływu. Tylko godząc się z tym możemy zachować pogodę ducha.
- To zwykła bierność i tchórzostwo! Jak możesz się tak poddawać!
- Ależ córciu…
- Zobaczysz ucieknę stąd. Będę żyć poza murami tej farmy! Ja wam pokażę!
Następnego dnia było tak zimno, że słowa zamarzały w powietrzu i upadały na śnieg niczym hasła w krzyżówce. Mróz rysował graffiti na oknach, dla niepoznaki zamiast Legia górą były to skomplikowane gwiazdki. Śnieg za tańczył makarenę na wietrze by przemienić całą okolicę w białą kartkę. Wszystkie kury tego dnia grzały się na swoich grzędach. Wszystkie oprócz jednej. Klara jeszcze przed świtem przyczaiła się przy drzwiach wejściowych. Gdy tylko gospodyni weszła z ziarnem nasza bohaterka dała nura pod nogami karmicielki i zaczęła biec co tchu ku wolności!
- Łapać tę kurę! – krzyknęła gospodyni.
Klara biegła do połowy zakopana w śniegu. Słyszała jak tuż, tuż podąża za nią starsza kobieta. Ptaszyna dostała się na zamarzniętą kałużę. Ślizgając się na swych pazurach przebrnęła dalej. Gospodyni wpadła na mini lodowisko za nią, mając jednak zamiast pazurów gumiaki, ścigając kurę wywinęła orła.
Klara biegła tak szybko i biła przy tym skrzydłami tak mocno, że niemal nauczyła się latać. Zakręciła koło szopy z narzędziami i ukryła się w środku. To był dopiero początek. Musiała wymyślić jak wydostać się z farmy. Nie umiała latać, a trzeba było pokonać płot. Zaczęła rozglądać się po szopie.
Jej ptasi móżdżek pracował na najwyższych obrotach. Miała szczęście. Jutro ludzie obchodzili święto, które nazywało się Sylwester. W szopie było pełno fajerwerków. Klara postanowiła to wykorzystać. Nie, nie chciała wysadzić płotu! To wymyśliliby ludzie. Chciała nad nim przelecieć.
Gdy przywiązała się do wielkiej czerwonej rakiety na patyku, trochę się bała. Gdy próbowała zapalić już trzecią zapałkę bała się jeszcze bardziej. W końcu piątą można było odpalić lont. Fajerwerk był tak wymierzony by przeleciał nad płotem.
- Trzy, dwa, jeden START! - krzyknęła Klara.
Rakieta typu ziemia – kura, z gwizdem i sykiem wystrzeliła do przodu, obciążona pierzastą pasażerką zmieniała swoją trajektorię lotu jakby wypiła coś procentowego jeszcze przed świętem na które była przeznaczona. Klara trzymała się mocno skrzydłami a nogi dla bezpieczeństwa miała przywiązane linką. Przez cały czas starała się balansować ciałem, niestety kur nie uczy się w szkołach jak pilotować sylwestrowe fajerwerki. Ostateczny wynik był tego taki, że trafiła prosto w płot. A potem rakieta wybuchła rozświetlając pół farmy kolorowymi wstążkami ognia.
Gdy trafiła cała osmalona do kurnika, jej koleżanki patrzyły na nią ze współczuciem. Wszystkie wiedziały co się wkrótce stanie. Ona też to przeczuwała. Mimo wszystko zapytała:
- I co teraz będzie mamo.
- Jesteś ranna. Ranna kura na nic się nie zda ludziom. Wkrótce cię zabiorą i trafisz do rosołu.
- Ale to niesprawiedliwe!
Łza bezsilności popłynęła Klarze po policzku.
- Na niektóre rzeczy w życiu nie mamy wpływu. Tylko godząc się z tym możemy zachować pogodę ducha.
- I co teraz mam zrobić mamo?
- Na co masz wpływ? Wykorzystaj swój czas dobrze.
Klara będąc poturbowana po fajerwerkowej przygodzie, miała wpływ na jeszcze mniej rzeczy niż wcześniej. Ale postanowiła skorzystać z tego co pozostało. Mogła na przykład przestać narzekać. Tak też zrobiła, postanowiła, że będzie starać się cieszyć tymi chwilami które jeszcze ma. Nie mówiła już „to niesprawiedliwe”, czy „ja tak nie chcę”. Zastanawiała się za to co może zrobić w swojej trudnej sytuacji.
Po pierwsze pożegnała się ze swymi wszystkimi krewnymi i przyjaciółmi. Starała się o nikim nie zapomnieć i każdemu dać ciepłe słowo.
Po drugie załatwiła zaległe sprawy. Temu oddała ziarno, które była dłużna. Tamtej pożyczoną poduszkę ze słomy.
Po trzecie zjadła obiad i napiła się wody. Przez cały ten czas rozkoszując się każdym kęsem tego zwyczajnego, niezwyczajnego posiłku.
Wszystkie rzeczy, które robiła, były małe, nieznaczne. Na miarę poturbowanej kury. Ale w głębi serca wiedziała, że każda z tych rzeczy się liczy i trzeba ją zrobić dobrze.
A potem przyszli ludzie. Zabrali ją. I w kurniku nastał smutek.
- Panie weterynarzu czy nic jej nie będzie?
- To szczęściara, nastawimy jej tylko skrzydło i powinna szybko wyzdrowieć. Mogę o coś zapytać?
- Proszę.
- Bardzo rzadko daje mi się kurę do wyleczenia. Dlaczego?
- Stwierdziliśmy z rodziną, że jeśli ktoś kocha wolność tak bardzo by się wysadzić fajerwerkiem, to trzeba go oszczędzić. Postanowiliśmy, że ją wyleczymy i zatrzymamy jako zwierzątko domowe.