Bazar złych snów - Kingowi mówię dość
W działach: Książki | Odsłony: 450Uwaga: ta notka zawiera sporo emocji i wtrętów osobistych.
Stephen King to jeden z ważniejszych pisarzy mojego czytelniczego rozwoju. Na jego książki natknąłem się po raz pierwszy w wieku początkowych –nastu lat, z horrorów znając jedynie kilka książek Jamesa Herberta, które, zakurzone, znalazłem na maminej półce. A jako że byłem obdarzony dość bujną wyobraźnią, to lektura Miasteczka Salem wywarła na mnie piorunujące wrażenie i dziwną niechęć do wychodzenia po zmroku.
Kolejne książki Kinga – między innymi Christine, Carrie, Lśnienie, Szkieletowa załoga – także zapadały mi w pamięć, a podczas czytania sprawiały, że co kilkanaście stron serce zaczynało mi szybciej bić. Może dlatego mam taki problem z najnowszymi książkami tego autora. Dallas ’63 nie było horrorem, ale było świetnie napisaną historią, historią wypełnioną po brzegi; Joyland wypadał już słabiej, ale był dalej ciekawą obyczajówką z motywem nadnaturalnym; Doktor Sen nie dorównywał Lśnieniu pod żadnym względem, ale, jak w Dallas, zawierała się w nim dość ciekawa historia. Następne teksty Kinga wystawiały mnie na coraz większe próby – przeciętny Pan Mercedes, bezpłciowe i wtórne Przebudzenie i takie sobie Znalezione nie kradzione ani na chwilę mnie nie poruszyły ani nie dały mi powodu, bym wierzył, że King ze świetnego pisarza horrorów ewoluuje po prostu w świetnego prozaika. Z jednej strony próbował odcinać się od horroru, a z drugiej, wkraczając w mainstream, stawał się jednym z po prostu wielu pisarzy – w jego tekstach nie pojawiało się nic zaskakującego, ani nic, poza nazwiskiem, co sprawiałoby, że jest się gotowym stracić noc dla poznania zakończenia opowiadanej przez niego historii.
Dlatego tak ucieszyła mnie zapowiedź Bazaru złych snów, którego tytuł ładnie nawiązywał do Sklepiku z marzeniami a okładka sugerowała powrót do horroru. Bo co jak co, przy moich narzekaniach na kolejne powieści Kinga, to opowiadania w dalszym ciągu potrafił tworzyć bardzo dobre. I tak przeżyłem kolejny już w ostatnich latach solidny zawód tym autorem.
I to nawet nie dlatego, że to zła książka – bo tak nie jest, Bazar… wypada co najmniej solidnie – ale dlatego, że King chyba nie ma już nic do powiedzenia. Kręci się wciąż w tych samych motywach, tych samych scenografiach, ba, nawet jego kolejni bohaterowie wydają się sobie podobni, a ciekawe pomysły przepadają pod balastem przewidywalności. Jest tak na przykład w Ur, gdzie na scenę wdziera się interesujący wątek różowego Kindle’a, ale jego świeżość niweczy sztampowa próba zmiany przyszłości. Z kolei 130 kilometr to taka sobie zżynka z Christine; podobnie Nekrologi, w których pojawia się dość ograny motyw, tyle że w umieszczony w dzisiejszych realiach z internetem jako przekaźnikiem. Większość tekstów w tym zbiorze jest o rzeczach ważnych, takich jak śmierć, przemijanie, moralność (na przykład Moralność, Życie po życiu, Herman Wouk jeszcze żyje, Pan Ciacho, Ten autobus to inny świat) – ale są praktycznie pozbawione elementu nadnaturalnego, który, jak sam King powiedział „pozwala nam mówić o takich sprawach w sposób nieosiągalny dla prozy realistycznej”. Zostaje więc w nich mainstream z tematami przerobionymi tysiące razy – a autor nie proponuje w nich nic nowego. Wypadają więc przyzwoicie, bo przecież King jest na tyle świadomym pisarzem i użytkownikiem języka, że poniżej pewnego rzemieślniczego poziomu nie schodzi. Tutaj chyba najbardziej nie mogę odżałować Billy’ego Blokady, bo to opowiadanie ma niemal pięćdziesiąt stron, z których większość służy Kingowi za stworzenie nudnej i sielankowej podstawy pod mocne i niespodziewane zakończenie - ale trudno nie zastanawiać się, czy odchudzenie go o jakieś dziesięć-piętnaście, wycięcie z niego części pustosłowia, nie sprawiłoby, że byłby znacznie lepszy. Jest na szczęście w Bazarze… kilka przebijających się zza przeciętności promyków. Batman i Robin wdają się w scysję to chyba najlepszy mainstreamowy tekst Kinga, jaki czytałem – niezbyt długie, świetnie wyważone opowiadanie pełne emocji ze zdumiewającym finałem. Wydma zaś to chyba najrzadszy typ opowiadania o Kinga – bo owszem, mamy tu pewien dość znany motyw, czytelnik wydaje się doskonale wiedzieć, jak się tekst zakończy, ale jego kilka ostatnich zdań zaskakuje. Tym bardziej cenne, że coraz rzadziej zdarza się to temu autorowi. Zielony bożek cierpienia jest niepokojący i, używam tego zwrotu po raz pierwszy tej recenzji, nieco straszny – opowiada o personifikacji cierpienia i, jak to u Kinga, wchodzi silnie w ludzką psychikę i motywacje.
Tych kilka pozytywów nie zmienia jednak faktu, że zbiór Kinga jest jeszcze jednym przewracaczem stron – a że ma prawie siedemset stron, to gdzieś w połowie można poczuć się zmęczonym czekaniem na to, że coś wbije czytelnika w fotel. Tendencje do snucia opowieści dla samego ich opowiadania są u tego autora znane i obecne od dawna, ale dopiero przez ostatnie kilka lat ich środek ciężkości znacząco przesunął z pomysłu i próby zaskoczenia czytelnika ku temu, by po prostu pisać, nieważne o czym, byleby pisać i opowiadać.
Mówię sobie dość – jeżeli chodzi o Kinga, to zajmę się nadrabianiem jego dawnych tekstów, bo na nowsze, mówiąc potocznie, szkoda mi czasu. W prozie głównonurtowej mam do odkrycia pisarzy znacznie ciekawszych i bardziej interesujących niż to, co ostatnimi laty proponuje King – co powiedziawszy, wracam do Na zachodzie bez zmian.