Padła teza, że dobry pisarz wyda książkę zawsze, a przy tym wyda ją nawet, jak napisze raz na kilka lat.
Generalnie mogę się z tym zgodzić (tylko, na Boga, czemu za przykład posłużył tu akurat jacek sobota?, celowo małą literą - ciąży na nim anatema za uchylenie się od pojedynku). Trzeba jednak spełnić kilka warunków - tzn. mieć silne plecy w środowisku i być dobrze zakumplowanym z wydawcami. Ja piszę o sytuacji normalnej - wchodzi człowiek z ulicy z jedną książką. I mówi, że kolejna ewentualnie za trzy lata. Szanse kogoś takiego nie są duże. Dla wydawcy każda publikacja to inwestycja i ryzyko. Do pierwszej książki czasem się dokłada. Zyski są z kolejnych. Dobra inwestycja to pisarz, który przez całe lata dostarcza z morderczą regularnością kolejne maszynopisy. Optymalne rozwiązanie to przyniesienie jednej książki do wydania od razu i drugiej nie dopisanej jeszcze do końca, ale dobrej i zaawansowanej w 75% i konspektu dwu kolejnych. Optymalne rozwiązanie to posiadanie dodatkowo na koncie 10 opowiadań puszczonych w gazetach. Tekstów, z których można by w przyszłości złożyć zbiorek.
Granice, etc. a ogólnie: czy pisanie jest sztuką
Generalnie pisanie jest rzemiosłem. Ma swoje reguły, używa się do tego konkretnych narzędzi. Od czasu do czasu trafia się wśród pisarzy artysta. Ok., niech sobie żyje. Ja podchodzę do tego zawodu chłodno i z dystansem. Książka to produkt taki jak garnek. Robi się ją na tym etapie ręcznie (choć amerykanie już pracują nad automatyzacją). Zapotrzebowanie jest spore, dla ok. 7% populacji nadal jest to towar pierwszej potrzeby. Zatem niezbędni są sprawni rzemieślnicy. Przychodzi człowiek na targ i widzi setki garnków. Jeśli od małego jest przyuczony, że zupę gotuje się w garnku, to wybierze sobie mniejszy czy większy, polewany lub kamionkowy - taki, jakiego lubi używać w kuchni. Wśród setek normalnych czasem trafi się jeden fikuśny - ulepiony przez garncarza artystę. I ktoś go też kupi - żeby był na wigilijną zupę grzybową... Jeśli jednak człowiek przyjdzie na targ i zamiast setek funkcjonalnych garnków zobaczy trzy fikuśne do wyboru, to obejrzy i odstawi - bo nie bardzo będzie wiedział, że w tym się zupę robi.
Artyści żyją z tego, że wykorzystują znudzenie szarego człowieka wyrobami rzemieślników. Ale żeby mogli funkcjonować, jest potrzebne to znudzenie. Specyficzne znudzenie produktem na tyle dobrym, by skłaniał do poszukiwań jeszcze lepszego, a nie do przejścia na mosiężne kociołki. Stąd potrzebne są dobre książki dla mas, które zachęcą do czytania, a z czasem do poszukiwań jeszcze lepszych. Takie właśnie staram się pisać.
Problem weny
W znacznej mierze jest to problem sztuczny i wymyślony przez artystów, którzy są tak genialni i wrażliwi, że rozprasza ich bębnienie kropli po parapecie. Przez ludzi, którzy chcą być artystami, ale nie są w stanie wykrzesać z siebie pomysłu choćby na poziomie rzemieślniczym. Każdy ma lepsze i gorsze dni. Kiedy nadchodzi gorszy nie należy leżeć do góry brzuchem. Zawsze są jakieś teksty do poprawiania i szlifowania... No, chyba, że jest się artystą nie uznającym poprawek.
Związek literatury, pieniędzy i grafomanii
Artysta piszący jedną książkę na trzy lata musi mieć inne źródła dochodu (chyba, że nazywa się Sapkowski i raz na trzy lata sprzeda tyle egzemplarzy, że potem ma z czego spokojnie żyć). Rzemieślnik nastawiony na życie z pisania musi pisać 2-3 książki rocznie. Dobrze by też było, gdyby stale miał w szufladzie 2-3 dobre maszynopisy jako rezerwę w wypadkach losowych. Grafoman niejako z definicji nie otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenia - bo generalnie nikt nie chce go wydać, a jeśli ktoś się skusi, to zrobi to jednorazowo. Czasem trafi się grafoman, któremu uda się wydać książkę dzięki pracy po linii towarzysko-partyjno-płciowej. Albo bogaty, który zanosi maszynopis do drukarni i daje kasę, a oni robią resztę.
Jeśli ktoś pisze grafomanię, ale znajduje wydawców i czytelników, to oznacza, że dostarcza produkt komuś potrzebny. W tym przypadku trudno: jest grafomanem, ale jest też z niego jakiś pożytek. Dlatego ja, choć wzdycham z ubolewaniem nad przypadkiem niejakiej Masłowskiej, to nie potępiam ani Jej, ani wydawcy, ani czytelników. Dla mnie Jej proza to gówno - ale widać komuś do szczęścia i gówno jest potrzebne. Ktoś lubi się tarzać w chlewie - co mi to przeszkadza? Wkurzają mnie natomiast grafomani ciągnący gigantyczne pieniądze w postaci dotacji z MkiS. Jestem kapitalistą i wyznaję jasne reguły: nie umiesz lepić ganków, które ktoś chce kupić to spier... z naszego targu i tyle.
Co do mojej prozy
Padł argument, że moja proza to wodolejstwo, brak pomysłów, mielenie w kółko tego samego etc. Ludzie, pobudka. Dotacji nie biorę. Każdą kolejną moją książkę kupują tysiące ludzi, którzy najwyraźniej to właśnie lubią czytać (albo, którym ten straszliwy grafoman Pilipiuk zrobił wodę z mózgów). Dotacji nie biorę. Płacę podatki, które potem idą na dotacje dla rozmaitych wydrwigroszy. Nikogo nie atakuję. Siedzę sobie w warsztacie i lepię pracowicie swoje garnki. Może i pokraczne, ale ludziom jakoś się podobają. Mam sygnały, że moje książki czytają łebki, które wcześniej nie czytały nic. Nie mam sygnałów, że kogokolwiek moja proza zniechęciła do czytania.
Polskie piekiełko podziwiam, ile razy wystawię głowę z mojej szopy. Fantastyka mnie nie lubi i udaje, że mnie nie ma. Na dwanaście wydanych książek raczyli zauważyć trzy. Science Fiction - podobnie - udaje, że nie istnieję. Lampa zamieszcza paszkwile na moją prozę pisane przez frustratów z ich naczelnym na czele. W Internecie jacyś podpisani pseudonimami obrońcy "czystości rasowej polskiej SF" wbijają mi mniej lub bardziej udane szpilki. A ja na to czniam.
Czytelnicy też jakoś nadal to kupują. Kupują moje książki w ilościach, które pozwalają mi z trudem, bo z trudem, ale związać koniec z końcem (o zgrozo, czytelnicy ci jakoś nie rzucili się masowo na dzieło wspomnianego tu jacka soboty i innych "artystów"). I może to tak straszliwie boli moich adwersarzy? Ludzie, kultura masowa zawsze trafia do większej liczby odbiorców niż elitarna. Takie są prawa buszu.
I jeszcze jedno: kim są u diabła "różowi czternastolatkowie" - chodzi o ich kolor polityczny czy orientację seksualną!?
Moje poglądy
Sorry - uważam się za człowieka myślącego zdroworozsądkowo. Dla znacznego odsetka ludzi to, co głoszę to "skrajna prawica", "faszyzm", zwyrodniały kapitalizm, moherowy katolicyzm, zaściankowość, homofobia, rasizm, ksenofobia, pochwała feudalizmu, nacjonalizm (ciekawe: zarzucać polski nacjonalizm człowiekowi z moim pochodzeniem?), a jakbym napisał coś kiedyś o Żydach, to jeszcze dostanę w promocji łatkę antysemity.
Bohaterowie literaccy stanowią swojego rodzaju alter ego pisarza. Moi bohaterowie pozytywni mają poglądy równie "skrajne & niedorzeczne" jak ja. Moi bohaterowie negatywni nie dość, że są lewakami, to jeszcze zazwyczaj marnie kończą. Po prostu lubię pisać to, co sam chciałbym przeczytać. I nie narzucam sobie ograniczeń.
Wychowawcza rola literatury moim zdaniem skończyła się w chwili wynalezienia telewizji. Jeśli komuś poglądy moich bohaterów przeszkadzają - niech sięgnie po kryptolewicową prozę Sapkowskiego. I tyle. Raz w życiu ostrzej zamanifestowałem swoje poglądy, gdy zdecydowałem się zbojkotować Polcon 2007. Uznałem, że są przegięcia, których normalny człowiek nie może tolerować. I tyle.
Fani są wybredni
Ok. To dobrze. Ale kapitalizm, którego jestem zagorzałym wyznawcą, zakłada po pierwsze swobodę wyboru, po drugie wolność gospodarczą. Dostarczam na rynek moje garnki. Podobnie dostarczają je tam moi koledzy po fachu (i kilka bardzo zdolnych koleżanek). I niech klient wybrzydza do upojenia. Wszystkich nie kupi. Lepię po swojemu. Z drugiej strony nikt nie zmusza mnie, żebym ulepione garnki zdobił przedstawieniami całujących się facetów - mam więc swobodę twórczą i tematykę dla mnie obrzydliwą po prostu omijam łukiem. Mógłbym dorzucić scen erotycznych i sprzedać, powiedzmy, dwa tysiące sztuk książki więcej. Ale nie muszę.
Odnośnie anegdotki...
To zabawne jak w naszym kraju ludzie, którzy uważają się za profesjonalistów, podchodzą do innych, którzy też uważają się za profesjonalistów. Miałem za sobą kilkanaście tomów kontynuacji Pana Samochodzika. Postanowiłem zrobić coś, by podwoić moje roczne dochody.
Ciąg dalszy przebiegał tak, jak zanotowała to Achika w swoim kapowniczku. Wymyśliłem serię powieściową dla młodzieży. Zaplanowałem ją na zimno i bez emocji. Uznałem, że jestem w stanie pisać po 4 tomy rocznie. Cały cykl obliczyłem na jakieś 12-16 tomów. Ustaliłem standardową długość tomu na 180 stron znormalizowanego maszynopisu - czyli objętość "samochodzika". A potem się zadumałem. Jeśli przyjdę do wydawnictwa i zaproponuję napisanie 16 książek w 4 lata, zostanę spuszczony ze schodów. Niewykluczone, że zadzwonią po panów z odpowiednim kaftanikiem (w tej chwili sobie uświadomiłem, że jedno z wydawnictw, do których planowałem uderzać, miało siedzibę w Łodzi! Brrr...).
Problem ten postanowiłem rozwiązać, pisząc "próbkę" - tzn. 4 pierwsze tomy. A potem po prostu - siadłem i napisałem. Nie cztery, dwa zaledwie. Łącznie 360 stron. Zajęło mi to jakieś pięć tygodni nieludzkiej harówy. Wymyśliłem list intencyjny, dodałem konspekty dwu kolejnych tomów, informację o kształcie planowanej serii oraz moje CV, w którym chwaliłem się bodaj dziesięcioma wydanymi "samochodzikami".
Próbkę rozesłałem do czterech największych wydawnictw publikujących dla dzieci i młodzieży. Do dnia dzisiejszego - tzn. przez sześć lat, otrzymałem jeden list z lakoniczną informacją, że moje żądania finansowe (tzn. cztery tysiące złotych za maszynopis, w zamian za prawa dla wydawcy na pięć lat) są nazbyt wygórowane. Fantastykę dla dzieci chwilowo zarzuciłem - czekam, aż w tej branży pojawią się profesjonaliści, z którymi będzie można nawiązać kontakt.
Rozumiem zarzuty, że pisuję fantastyczne harlekiny
Rozumiem zarzuty, że pisuję fantastyczne harlekiny (a gdzie u licha w mojej prozie jest ta miłość!?), że Wędrowycz to disco-polo fantastyki etc. No dobra. Moja proza to jest disco-polo fantastyki. I co, do cholery, w tym złego!? Czy każdy musi kochać Verdiego z Bachem? Jak ktoś chce sobie poczytać odpowiednik Chopina, to niech bierze się za książki Dukaja. Czy ja komuś zabraniam czytać Dukaja? Mogę nie lubić Sapkowskiego, mogę prywatnie uważać go za żałosnego megalomana z przerostami ego, ale nie wzywam do bojkotu Wiedźmina.
Czy ja kogokolwiek oszukuję? Czy od kogokolwiek wyłudzam jego pieniądze? Istnieje rzesza ludzi, którzy wymagają od piosenek, żeby prostym i zrozumiałym językiem opowiadały o miłości i o tym, że "nad naszą wsią przeleciał meteoryt". I co? Mamy ich pozamykać w obozach i puszczać im na okrągło Wagnera aż przywykną? Komuna już próbowała. Socjaliści wyrżnęli kilka gatunków prozy równo z ziemią. Dziwnym trafem ludzie, zamiast czytać klasykę, przestali czytać w ogóle. Popatrzcie na fantastykę. W latach osiemdziesiątych mieliśmy Zajdla, Borunia, Trepkę, Lema. Była też "seria z glisdą" dla mniej wymagającego czytelnika. Efekt? Fantastykę czytały rzesze ludzi. Nakłady po 100 tysięcy sztuk znikały z księgarń. Po 1990 roku nastąpił regres. Ukazywało się niewiele polskiej prozy i była ona robiona na jedno kopyto. Coraz mniej było książek dla zwykłego zjadacza chleba. Na naszym targu zostały garnki fikuśne. I spora część ludzi stwierdziła, że skoro nie ma odpowiednich naczyń, pora przestać jadać zupę.
Fabryka Słów dostrzegła lukę rynkową i nastawiła się na masową produkcję garnków do zupy. I ludzie powoli znowu przyzwyczajają się do tego dania. Cieszę się, że przyłożyłem rękę do ratowania ich kulinarnego gustu. Amen.