» Recenzje » Maladie i inne opowiadania - Andrzej Sapkowski

Maladie i inne opowiadania - Andrzej Sapkowski


wersja do druku

Nie tylko wiedźmin

Redakcja: Alicja 'cichutko' Laskowska

Maladie i inne opowiadania - Andrzej Sapkowski
Sapkowski. To nazwisko w naszej literaturze popularnej stanowi niemal odrębny kosmos. Przygody Geralta rozsławiły autora, przynosząc liczne nagrody, prace dyplomowe na wydziałach filologii, dwie wysokobudżetowe gry komputerowe oraz jeden niskobudżetowy wyrób filmopodobny. Literacki dorobek AS-a obejmuje jednak także inne utwory, między innymi kilkanaście opowiadań. Kto ich dotąd nie znał, ma teraz okazję nadrobić zaległości za sprawą kolejnego wznowienia.

________________________


Maladie i inne opowiadania zawierają, według obietnic wydawcy, "najlepsze z najlepszych" opowiadań Sapkowskiego. W rzeczywistości są to po prostu wszystkie nowele, które nie weszły w skład cyklu o wiedźminie. Dostajemy więc osiem utworów zebranych wcześniej w antologii Coś się kończy, coś się zaczyna, plus tytułową Maladie oraz sześciostronicową miniaturę Spanienkreuz. Gdyby się uprzeć, można było tu też upchnąć Żmiję, ale na taki krok wydawnictwo się nie zdecydowało. Wszystkie opowiadania poprzedzono odautorskimi komentarzami AS-a (w większości również pochodzącymi z poprzedniej antologii), pokrótce wyjaśniającymi kulisy powstania danej pozycji. Zapominając na chwilę o zasłużonym statusie, jakim cieszy się autor, przyjrzyjmy się tym utworom i odpowiedzmy na pytanie, czy po latach wciąż bronią się jako samodzielne teksty.

Zacznijmy od dwóch historii "okołowiedźmińskich". Droga, z której się nie wraca to niedoszła pierwsza powieść Sapkowskiego, później skrojona do rozmiarów opowiadania. Traktuje o spotkaniu czarodziejki Visenny i wygadanego zabijaki Korina, którzy razem wstępują na tytułową drogę. Trudno powiedzieć, jak utwór miał wyglądać w pierwotnym zamierzeniu, ale skondensowanie do krótkiej formy nie wyszło mu na dobre – urywana narracja i naciągane zwroty akcji skutecznie odbierają przyjemność z lektury. Mimo to zagorzali zwolennicy fantasy w wykonaniu Sapkowskiego pewnie i tak uznają go za udany. Cóż, ich prawo.

O ile w powyższym przypadku nawiązanie do cyklu jest nikłe (powstało właściwie dopiero dzięki komiksowemu spin-offowi), inaczej ma się rzecz z Coś się kończy, coś się zaczyna. Śledzimy tu przygotowania do ślubu Geralta i Yennefer, na który stawia się cała plejada postaci znanych z sagi, na czele z Jaskrem, Triss, smokiem Villentretenmerthem, dopplerem Dudu, kapłankami Melitele i wiedźminami z Kaer Mohren. Takie nagromadzenie osobowości i osobliwości musi zaowocować sporami, romansami, ale przede wszystkim pokaźną dawką humoru. Dowcip bazuje głównie na wykorzystaniu cech i "właściwości" poszczególnych postaci do kreowania sytuacji, w których ich zestawienie może doprowadzić do czegoś zabawnego (np. zahukani Triss i Eskel idą wieczorem w zaciszne miejsce, a nad ranem ktoś widzi, jak wymyka się z niego doppler). Pretekstowa fabuła łatwo wpisuje się w konwencje humoreski, a kolejne gagi od czasu do czasu przeplatają się z nutką nieco poważniejszej refleksji, tak charakterystycznej przecież dla oryginału. Jest to zdecydowanie najzabawniejsze opowiadanie w zbiorze i przy okazji jedno z dwóch najlepszych.

To drugie to oczywiście W leju po bombie, w 1994 roku nagrodzone Zajdlem. Przenosimy się w nim do alternatywnej wersji Suwałk, które to miasto pod nieobecność polskiej armii (wyjechała do Iraku) postanowiły zaanektować państwa ościenne. W efekcie na ulicach toczy się walka pomiędzy niemieckim Freikorpsem a litewskimi szaulisami, co stanowi zresztą tylko fragment ogólnej katastrofy. Opowiadanie jest zgryźliwą krytyką nacjonalizmu, klerykalizmu, egoizmu i pewnie jeszcze kilku innych "izmów". Stanowi też dość pesymistyczne spojrzenie na stan państwa polskiego w pierwszej połowie lat 90., które w wizji Sapkowskiego właściwie się rozpada. Zawartości merytorycznej nie należy jednak przeceniać – nie jest to manifest polityczny, raczej popis zdolności prześmiewczych i opowiadanie rozrywkowe. Autor co chwilę posuwa się do hiperbolizacji, a wojenną gehennę mieszkańców suwalskiego miasta dodatkowo ubarwia dekoracją w postaci zgubnego wpływu Czarnobyla. Do większych refleksji opowiadanie czytelnika nie skłoni, ale na pewno rozbawi. Choć po wielu salwach śmiechu na koniec robi się dość gorzko, jak na rasową satyrę przystało.

Skoro perły zbioru mamy już za sobą, dla równowagi rzućmy teraz okiem na teksty lokujące się na drugim biegunie. Na to niechlubne miano zasłużyły dwa quasi-horrory, Muzykanci i Tandaradei!. Powiedzieć, że są tekstami zupełnie nieudanymi, byłoby przesadą, ale na tle pozostałych wyróżniają się in minus. Obydwa pochodzą z wczesnego etapu twórczości AS-a, kolejno z 1989 i 1991 roku. Ich główny grzech to całkowity brak suspensu, przez co opowiadania są – nie wahajmy się tego powiedzieć – nudne. Obserwujemy jakichś bohaterów, w tle dzieje się coś mrocznego, ale nie bardzo wiemy co, a gdy już się dowiadujemy, to okazuje się, że jednak nic ciekawego. Efekt lekkiej grozy miało tu prawdopodobnie wprowadzić kreowanie atmosfery tajemniczości, ale w praktyce to się nie sprawdziło – akurat w tej konwencji Sapkowski nie jest wystarczająco dobrym stylistą. Najgorszym pomysłem jest rozdrobniona narracja, jaką zastosował w Muzykantach, gdzie co chwila zmienia się bohater dzierżący point of view, co przy mało klarownej fabule pogłębia wrażenie chaosu. Nieco lepsze jest pozbawione tej wady Tandaradei!, ale koncept na to opowiadanie był tak prosty, że siłą rzeczy nie dało się z niego wiele wycisnąć.

Zbliżone do literatury grozy jest też Zdarzenie w Mischief Creek. W przedmowie do utworu autor niepotrzebnie spoileruje rozwiązanie akcji, bo choć nie stanowi ono wielkiej niespodzianki, przyjemniej byłoby poznać je w toku opowieści. Niemniej jednak ta historia w scenerii Dzikiego Zachodu, w której wiedziona przez zapalczywego pastora grupa rewolwerowców wyrusza na poszukiwanie zbiegłej z aresztu kobiety, ma w sobie coś przykuwającego do lektury. Postacie naszkicowano wyraziście i aż szkoda, że większości nie dane było odegrać większej roli. W narracji tym razem obeszło się bez nadmiernych udziwnień – jeśli pojawiają się przejścia między punktami widzenia, następują płynnie i bez szkody dla jasności wywodu. Opowiadanie jest przykładem solidnego rzemiosła i zasługuje na wyważone oklaski.

Trudno jednoznacznie ocenić Złote popołudnie. Ten retelling Alicji w Krainie Czarów, z Kotem z Cheshire w roli głównej, jest niewątpliwie perełką, choć nie samą w sobie, ale poprzez intertekstualne relacje z pierwowzorem. Sapkowski trawestuje wydarzenia i dialogi, które w oryginale mają miejsce głównie w rozdziałach A Mad Tea Party i The Queen's Croquet Ground. Wartość dodaną, poza wysunięciem na pierwszy plan właściciela słynnego uśmiechu, stanowi zaprzężenie w karby opowieści samego autora pierwowzoru i sparafrazowanie sytuacji, która posłużyła za jego genezę (wycieczka Carrolla i małej Alice łodzią po Tamizie). Główny koncept fabularny jest łatwy do uchwycenia i powinien być zrozumiały nawet dla tych, którzy nigdy nie podążyli za Białym Królikiem. Znajomość oryginału jest jednak wskazana, jeśli chcemy wychwycić poszczególne smaczki. Bez niej nie zorientujemy się, kiedy Sapkowski tylko nawiązuje, kiedy przerabia, a kiedy parodiuje. A to właśnie te niuanse oraz przyjęta estetyka stanowią tu główną atrakcję.

Niewiele istotnego można powiedzieć o najkrótszych utworach w zbiorze. Utrzymany w konwencji space opery Bitewny Pył to opowiadanie-prowokacja, udające fragment większej całości i złośliwie kończące się w najciekawszym momencie. Kontynuacja, mimo prześmiewczych obietnic, nigdy nie powstała. Żart z pewnością rozbawił Sapkowskiego, choć pewnie nie czytelników, którzy niegdyś czekali na ciąg dalszy. Miejmy nadzieję, że na stare lata autora nie trzymają się już takie zgrywy i nowa powieść w wiedźmińskim świecie, którą nie tak dawno lakonicznie zapowiadał, nie okaże się za jakiś czas żarcikiem dla rozruszania fanów. Z kolei króciutki Spanienkreuz to owoc udziału AS-a w hiszpańskojęzycznej antologii, nawiązującej do wydarzeń w zbombardowanym przez Luftwaffe mieście Guernica. Opowiada o wizycie hitlerowskiego generała w domu poległego pilota, pośmiertnie odznaczonego specjalnie na tę okazję ustanowionym orderem, tytułowym Spanienkreuzem. Ta miniaturka, także ze względu na genezę powstania, jest raczej literacką ciekawostką niż pełnoprawnym utworem.

Zostało nam jeszcze opowiadanie, od którego wziął tytuł cały zbiór, czyli Maladie. To kolejna, po Złotym Popołudniu, "sapkowa" wariacja na temat klasyki klasyk – tym razem historii Tristana i Izoldy. Tutaj jednak słynnych kochanków zepchnięto na dalszy plan, a pierwsze skrzypce i funkcję narratora powierzono Morholtowi z Ulsteru, który niegdyś bezskutecznie pojedynkował się z Tristanem. W legendzie starcie zakończyło się dla niego śmiertelnym zejściem, ale w wersji AS-a przeżył i czeka na niego jeszcze ważna rola, a nawet własne love story. Dla twórczości Sapkowskiego charakterystyczny jest pewien dystans w kwestiach emocjonalnych - są one albo traktowane krótko i zwięźle, albo oddzielane od siebie solidnymi buforami żartów i ironii. Maladie wyłamuje się z tej taktyki. AS niespodziewanie posuwa się w niej wręcz do egzaltacji. W niedługim utworze dostajemy: przypadkowe spotkanie przyszłych kochanków na zamglonej plaży; umierającego rycerza, wypatrującego statku z dawną ukochaną na pokładzie; zrozpaczoną wdowę, podcinającą sobie żyły w łaźni; a także walkę na miecze w obronie pamięci dawnego przeciwnika – a wszystko to utrzymane w klimacie narastającej melancholii. Takie natężenie scen poruszających może sprawić, że przestaną być poruszające. Możliwe jednak, że to kwestia subiektywnego gustu i do niektórych czytelników właśnie taki przekaz przemówi. W każdym razie sam autor twierdzi, że to jego ulubione opowiadanie.

Na koniec garść refleksji ogólnych. Omówione powyżej utwory stanowią przekrój całej literackiej kariery Andrzeja Sapkowskiego, można więc na ich podstawie pokusić się o kilka słów na temat kunsztu, jakim dysponuje rodzimy Magister Fantasticus. Bez wątpienia Sapkowski nade wszystko jest mistrzem dialogów - równie sprawnie potrafi włożyć w usta postaci jednozdaniowe komunikaty, jak i klikunastowersowe tyrady. Niezależnie od tego, wypowiedzi zawsze są zwarte i bogate i bogate w treść, udaje się w nich też często przemycić pokaźną dawkę humoru. Ten bywa rubaszny, bywa też bardziej subtelny, ale zawsze jest pomysłowy i stroniący od sztampy. Nie sposób też nie docenić zdolności językowych AS-a – może to zabrzmieć banalnie, ale jego utwory są po prostu napisane dobrym językiem, co w naszej literaturze popularnej bynajmniej nie jest standardem. No i wreszcie ten gawędziarski styl, który tak przypadł do gustu wielbicielom przygód Geralta, a który można też odnaleźć w większości opowiadań. To wszystko sprawia, że Andrzej Sapkowski może nie wielkim, ale sprawnym i poczytnym pisarzem jest.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Kilka słów o retellingach. Część 2
O zamiłowaniu do opowiadania ponownie
Wiedźmin
Rzućże grosz wiedźminowi
- recenzja
Wiedźmin: Gra Przygodowa
Czy warto wyruszyć na szlak?
- recenzja
Wiedźmin (wyd. kolekcjonerskie)
Inna twarz Geralta
- recenzja
Blok komiksowy na wrocławskich Dniach Fantastyki 2014
Komiks na pałacowych salonach
- recenzja
Sezon burz
Powrót do przeszłości
- recenzja

Komentarze


Scobin
   
Ocena:
+1
Dla mnie kluczowe jest to, czy recenzent podparł swoją ocenę w miarę konkretną argumentacją, dającą jakiś obraz tego, co znajduje się w samej książce. Jeżeli tak, to wtedy już do czytelnika należy określenie, czy przyjmie identyczne kryteria oceny jak recenzent, czy może inne. I przecież nie ma obowiązku pisania o książkach z perspektywy fana gatunku – za układ odniesienia można przyjąć po prostu literaturę. Zresztą wielu czytelników fantastyki sięga także po prozę innego typu (oczywiście nie jestem w stanie określić, ilu z nich zagląda do naszego serwisu).
02-09-2012 21:09

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.