» Teksty » Artykuły » Krajobraz po Mandragorze

Krajobraz po Mandragorze

Krajobraz po Mandragorze
Pogłoski o śmierci Mandragory okazały się przedwczesne. Pod koniec 2007 roku ukazał się wreszcie nowy tom serii Transmetropolitan, a także dziewiąta część mangi Vagabond. Pomimo tych promyczków nadziei trudno w tej chwili określić co przyniesie przyszłość, a dział zapowiedzi na oficjalnej stronie wydawnictwa (ograniczający plany do drugiego tomu Essential X-Men) nie napawa optymizmem. Zresztą, nawet jeśli popularna "Mandra" odrodzi się jak feniks z popiołów, nie będzie to już ta sama firma.

Choć najmłodsi fani komiksu mogą już tego nie pamiętać, jeszcze niedawno "stara" Mandragora była jednym z dwóch wiodących wydawnictw. W niektórych serwisach posiadała nawet swoje własne forum (tuż obok nieśmiertelnego Egmontu), co wynikało z prostego faktu, iż poza tymi dwiema firmami rozpościerała się pustka rynku, wypełniana sporadycznie przez mangi i publikacje mniejszych wydawnictw. Niniejsze wspomnienie ma na celu przypomnieć, czego zabraknie (już zabrakło?) w wyniku wielomiesięcznego milczenia Mandragory i zmian, które zaszły w jej polityce wydawniczej.

Cofnijmy się zatem o mniej więcej rok, gdy czytelnicy mieli prawo wierzyć, że wszystko będzie dobrze, a na półkach co miesiąc pojawiały się nowe tytuły oznaczone charakterystycznym logotypem.



Myślisz "Mandragora", mówisz "zeszytówki"

Po erze wydawnictwa TM-Semic, które zaszczepiło na naszym gruncie sympatię do amerykańskich komiksów o superbohaterach, tylko dwie firmy zaryzykowały podjęcie tej formy publikacji. Wspierany przez koncern Axel Springer Dobry Komiks szybko dokonał żywota. Znacznie lepiej poszło Mandragorze, która wypuściła co najmniej kilka interesujących tytułów i konsekwentnie trzymała się ścieżki, na którą nie zapuszczał się Egmont. Regularnie i stosunkowo tanio: co miesiąc na czytelników czekały zeszyty kilku serii w cenie pięciu złotych.

Pod koniec 2006 roku, gdy zakończyła się polska przygoda Spawna, zainteresowanie skupiło się na dwóch pozycjach: Venomie (ostatni zeszyt w grudniu 2006) i Ghost Riderze (wrzesień 2006 – marzec 2007). Jeszcze w roku 2006 do historii przeszły cykle Battle Chasers i Fury.


Venom rozpoczął z wysokiego "c". Atmosfera rodem z horroru Coś, połączona z rozbuchaną, wręcz karykaturalną grafiką, tworzyły wciągającą, wystrzałową mieszankę. Fabuła rozwijała się dość szybko, lecz logicznie, sugerując, iż będzie można ją zebrać w jednym tomie i zaprezentować jako zamkniętą opowieść. Czy było to możliwe, dowiedzą się tylko ci, którzy postanowią sięgnąć za Ocean i zaopatrzyć w dziesięć zeszytów, których wydania w Polsce nie doczekaliśmy. Mandragora dobrnęła przez śniegi Alaski i Kanady do ósmego numeru i porzuciła Pat Robertson na pastwę cierpiącego na wieczny ślinotok potwora.

Jednakże w międzyczasie seria mocno obniżyła loty, a najbardziej ucierpiał na tym klimat ciągłego zagrożenia, w jakim znajdowali się bohaterowie. Stało się tak za sprawą wkroczenia na scenę całej galerii postaci z Wolverinem na czele. I choć Rosomak to postać pełna uroku i bardzo popularna, kolejne plansze komiksu wypełniła walka i, gdyby komuś zabrakło emocji, jeszcze więcej walki. Miło było się dowiedzieć, że Logan jest w stanie przetrwać trafienie słusznych rozmiarów pociskiem rakietowym, ale na tym atrakcje serwowane przez Daniela Waya i Paco Medinę się skończyły.


Ghost Rider sympatię polskich fanów komiksu zdobył sobie jeszcze za czasów TM-Semic, kiedy to ukazało się wydanie Mega Marvela poświęcone płonącemu szkieletowi na motocyklu. Sześciozeszytowa, zamknięta historia Droga do zatracenia czerpała z tej popularności oraz z nazwiska Gartha Ennisa. Występy Ennisa w ofercie Mandragory (Punisher, Fury) stanowiły zresztą prosty, a zarazem sprytny zabieg bazowania na promocji Egmontu, który publikował bestsellerowego Kaznodzieję. Niestety, rzadko bywały udane, a za komiks naprawdę dobry można uznać wyłącznie miniserię o narodzinach Punishera zatytułowaną Born.

Ghost Rider ukazał się w całości, lecz jest klasycznym przypadkiem praktyki odcinania kuponów od wcześniejszego sukcesu. Mamy zatem złe anioły; obleśnego i maniakalnego głównego przeciwnika wraz z zapatrzoną w niego asystentką, która w ostatniej chwili nagle zmienia zdanie; "twardzielskiego" głównego bohatera i mnóstwo krwistej masakry. Całość bez głębszego pomysłu i sensu. Warty odnotowania jest wyłącznie fakt, iż Ennis znów dostał do współpracy ciekawego grafika. Rysunki Claytona Craina wykonane są w przesadnie hiperrealistycznym, momentami imitującym fotografię stylu, obfitującym przy tym mnóstwo drobnych, efektownych szczegółów. Dobrą wizytówkę całej serii stanowią też oddające charakter opowieści okładki.



Polacy potrafią

Przemysław Wróbel, wieloletni szef Mandragory, powiedział kiedyś, że aby Polacy robili dobre komiksy, należy dawać im szansę publikacji. I trzeba przyznać, że nie rzucił słów na wiatr i ma na tym polu swoje zasługi. Naturalnie, wśród wielu interesujących rodzimych propozycji znalazły się również tak żenujące publikacje jak Ciach bajera (wydawana jeszcze w czasach, gdy sytuacja firmy nie była zbyt kolorowa), lecz nawet ograniczając się do roku 2007, można bez trudu wyszukać perełki. Obie nieco niedocenione, obie z tego samego powodu.

Kij Bij, czyli ostatnia jak dotąd odsłona cyklu 48 stron (tytułowanego od pewnego momentu Prawie 48 stron), padła ofiarą swojej legendy. Komiks Tobiasz Piątkowskiego i Roberta Adlera jest znany nawet wśród osób nie interesujących się na co dzień komiksem. Sukces zawdzięczał przede wszystkim absurdalnemu, lecz dzięki odwołaniom do kina łatwemu do zrozumienia humorowi. Po wydaniach albumowych autorzy przerzucili się na krótsze publikacje zeszytowe i spotkali z zarzutem, że poziom spadł. Z pewnością na jakości stracił rysunek, który stał się jakby bardziej skrótowy i pośpieszny, ale typ poczucia humoru nie uległ znaczącej przemianie. Może po prostu wyczerpała się formuła polegająca na przekręcaniu wszystkich dostępnych tytułów? Nawet jeśli tak się stało, seria była – jak na polskie warunki – ewenementem i choćby z tego powodu warto byłoby poznać jej zakończenie. Wiele wskazywało bowiem na to, iż cykl doczekał się konkretnej, zmierzającej do jakiegoś określonego punktu fabuły.


Druga perła w koronie to album Grzegorza Janusza i Krzysztofa Gawronkiewicza Romantyzm, czyli kontynuacja epokowej Esencji. Otton, tym razem bez Watsona, rozpoczyna nowe śledztwo z wielką, romantyczną literaturą w tle. Jego wysiłki nie spotykają się jednak z tak głośnymi zachwytami, jak miało to miejsce po zwycięstwie pierwszej części w konkursie Arte/Glenat. Wydaje się, że o ile Kij Bij padł ofiarą legendy cyklu, tak Romantyzm zderzył się z legendą sukcesu. Z tego starcia wychodzi zresztą z podniesionym czołem i jeśli przegrywa, to nieznacznie, na punkty. Janusz wciąż zachwyca maestrią scenariusza, a Gawronkiewicz dbałością o każdy detal artystycznego kształtu albumu. Na rozpalone oczekiwania czytelników to nie wystarczyło. Być może "piosenka nie przypominała tej, którą znali", a może przejście z tematyki uniwersalnej do narodowej zbyt mocno przypomniało szkolne czasy i wkuwanie Inwokacji? Romantyzm z pewnością zasługiwał na lepsze i bardziej entuzjastyczne przyjęcie. Podobnie jak cała seria, zaplanowana jako trylogia, zasługuje na godny finał. Nawet gdyby miała to być ostatnia publikacja Mandragory, trzecia część Przebiegłego dochodzenia musi się ukazać. I już.

W ramach "przeciwdziałania bezrobociu" polskich twórców komiksowych, wydawnictwo próbowało pociągnąć jeszcze trzy ciekawe zeszytowe projekty. Najbardziej obiecująco zapowiadał się chyba Komisarz Żbik z Michałem Śledzińskim odpowiedzialnym za rysunek i Władysławem Krupką zajmującym się scenariuszem. Z połączenia młodości i doświadczenia wyszedł niestety komiks bardzo "nie na czasie", a rysownik i wydawca rozeszli się w niezbyt profesjonalnej atmosferze. Koncepcja, póki co, padła, ale w dotychczasowym kształcie nawet nie warto jej wskrzeszać.


Znacznie lepiej wypadł cykl Opowieści biblijne (początkowo INRI), który w bardzo komiksowy i bardzo autorski sposób podejmował tematykę życia Jezusa Chrystusa. Niestety, istnieje uzasadniona obawa, że więcej o tej serii, jak i o Historii Polski (początkowo Strażnicy Orlego Pióra) nie usłyszymy. Nie były to może komiksy wiekopomne, a historyczne opowieści drażniły wszechobecną manierą zawieszania głosu (Wojciech Birek pobił tutaj rekord Guinessa w ilości wielokropków przypadających na metr bieżący dymków), ale czytało się je przyjemnie i stanowiły miłe uzupełnienie rynkowej oferty. Zeszytówek polskich autorów ze świecą szukać, stąd tym większa szkoda, że kolejna próba podjęcia takiej inicjatywy wypaliła się, jeszcze zanim zdążyła na dobre zabłysnąć.



Konflikt koreańsko-japoński

Ostatni nurt rynku, w który próbowała włączyć się Mandragora, stanowił komiks azjatycki. Strzelono w cztery tytuły, zaliczając przy tym dwa pudła oraz jedno pewne i jedno trochę niespodziewane trafienie.

Za chybione wybory należy uznać manhwy Chonchu i Yongbi, z których szczególnie ta pierwsza prezentowała się nad wyraz słabo, sprowadzając całą akcję do mnożenia bohaterów i przewlekłych walk. Szlaki dla koreańskich komiksów przecierało wcześniej w Polsce wydawnictwo Kasen, często stawiając na tytuły o zbliżonym lub niższym poziomie. Ostatnie miesiące wskazują jednak, że nastawiony wyłącznie na Koreę Kasen jeszcze jakoś funkcjonuje i od czasu do czasu wypuszcza kolejny tom jednej z rozpoczętych serii. Cykle podjęte przez Mandragorę przepadły bardzo szybko, już po dwóch odsłonach. I raczej nikt nie będzie po nich płakał.


Mangi, które wydawnictwo wzięło na celownik, wzbudziły już znacznie większe i, co ważniejsze, cieplejsze uczucia. Hitem miał być przede wszystkim kultowy, legendarny Samotny Wilk i Szczenię duetu Kozuo Koike-Goseki Kojima. Dla fanów opowieści z feudalnej Japonii czy wielbicieli legendarnych postaci w stylu Miyamoto Musashiego seria była spełnieniem marzeń. Rewelacyjne scenariusze, piękne rysunki i obietnica długiej przygody (w oryginale ukazało się ponad dwadzieścia tomików) – po prostu spełnienie marzeń. Nawet kieszonkowy format, który znacznie utrudniał lekturę, nie był w stanie zabić przyjemności z obcowania z Musashim i jego synkiem Daigoro. Jedyne, co pozostawiało trochę do życzenia, to regularność publikacji. Na tę chorobę cierpi jednak większość ukazujących się w Polsce serii komiksowych.

Równolegle z Samotnym Wilkiem do akcji wkroczył również jego brat-bliźniak, Vagabond. Cykl Takehiko Inoue nie był anonimowy, lecz nie gwarantował sukcesu, zwłaszcza na naszym podwórku, gdzie czytelnicy mang wykazują tendencję do przywiązywania się do profilowanych wydawnictw. Tymczasem dzieje wagabundy zaskoczyły i do dzisiaj doczekały się większej ilości tomików od bardziej uznanej serii o Musashim.


Vagabond wyróżnia się spośród wielu podobnych mang skupiających się na walce i… walce przede wszystkim dbałością o rysunek oraz galerią naprawdę ciekawych bohaterów. Co ciekawe, choć i charakterystyczne dla rozbudowanych sag, w miarę rozwoju fabuły postaci z drugiego planu coraz częściej dochodzą do głosu, a ich losy przesłaniają główny wątek. Wychodzi to zresztą mandze Inoue na zdrowie. W pewnym momencie niekończące się przemyślenia głównego bohatera, Takezo, oraz toczone przez niego pojedynki, stają się nużące. Wówczas na scenę wkracza jego ciamajdowaty przyjaciel, Matahachi, który odświeża historię i nadaje jej dramatyzmu. Zwłaszcza fragmenty opowieści, w których podszywa się pod znanego samuraja, trzymają w napięciu.

Paradoksalnie zatem, manga słabsza "trzyma się" lepiej, choć i jej fani nie mogą spać spokojnie.




Drański rok?

W grudniu 2007 roku, w sam raz na Gwiazdkę, ukazał się długo obiecywany czwarty tom doskonałej serii Warrena Ellisa Transmetropolitan: Rok drania. Wydrenował bożonarodzeniowe portfele i pozostawił z nadzieją, że także inne lubiane i cenione tytuły nie zostaną odłożone na półkę z napisem: "odsprzedam licencję". Gdyby Mandragora upadła dwa, trzy lata temu, byłoby to wydarzenie o skali zbliżonej do zamknięcia linii wydawniczych TM-Semic. Dziś niewielka luka zostanie szybko zapełniona przez wydawców, którzy już teraz oferują amerykańskie tytuły, stanowiące jeszcze do niedawna domenę "Mandry". Nie zmieni to faktu, że rynek bez wydawcy 100 naboi stałby rynkiem uboższym i nikomu nie powinno specjalnie zależeć na przekonaniu się, jaki byłby jego kształt bez tak zasłużonego dla polskiego komiksu i komiksu w Polsce wydawnictwa.

Miejmy nadzieję, że klamka jeszcze nie zapadła.



O komiksach na blogu Macieja 'repka' Reputakowskiego
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Strefa Komiksu - DF Wrocław 2013
Zamek Komiksu we Wrocławiu
- recenzja
Komisarz Żbik #1: Kim jest
Kapitan Żbik pomoże ci
- recenzja
Kwintesencja
Mole wyruszają w drogę
- recenzja
Blok komiksowy na wrocławskich Dniach Fantastyki 2014
Komiks na pałacowych salonach
- recenzja
Fury #3-6
Złość komiksowi szkodzi
- recenzja
Strażnicy Orlego Pióra #2-4
Lektury uzupełniające
- recenzja

Komentarze


~Sonotori

Użytkownik niezarejestrowany
    dwuręki mężczyzna
Ocena:
0
Cytat z artykułu, eseju, czy jak autor życzyłby sobie, żeby jego enuncjacje nazywać:
"Dla fanów opowieści z feudalnej Japonii i wielbicieli legendy Miyamoto Musashiego seria była spełnieniem marzeń.(...)Nawet kieszonkowy format, który znacznie utrudniał lekturę, nie był w stanie zabić przyjemności z obcowania z Musashim i jego synkiem Daigoro."
Hmmm... Jeśli to miał być żart, to nie rozbawił mnie wcale. Już pomijam fakt, że format tej mangi jest dla japońskich komiksów typowy, lekturę "w domu i w zagrodzie" raczej ułatwiający, niż utrudniający, ale co legendarny (i historyczny) Miyamoto Musashi ma wspólnego z całkowicie fikcyjnym bohaterem "Kozure Ōkami", poza tym, że też był dwurękim mężczyzną?
09-03-2008 23:16
Repek
    @Sonotori
Ocena:
0
Co do formatu - mówię o swoich osobistych odczuciach i odczuciach, z jakimi spotkałem się wśród polskich czytelników. Ten format może być klasyczny, co nie zmienia faktu, że ze względu na bardzo małą czcionkę ciężko się go czyta - o to chodziło.

Co do drugiej uwagi - dzięki za sugestię. Zdanie rzeczywiście może wydawać się wprowadzające w błąd, poprawię. :) Nie chodziło mi o to, że Okami=Mushashi. :)

Pozdrówka
09-03-2008 23:31
~Carrie

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
A ja tam po Yongbi będę płakac :P Mnie sie osobiście manhwa bardzo podobała gł. ze zwględu na humor. Kreska specyficzna ale jak najbardziej odpowiadająca przedstawionej histori. Gdyby Mandragora zdecydowała się na wydanie kolejnych tomików (gdyby wogóle wznowiła dzialalność...T_T) to na pewno bym je kupiła. Nawet gdyby były wydane w bardzo małym nakładzie i dostępne tylko wysyłkowo. Hmm...a może Kasen przejąłby reszte seii :P ?
20-03-2008 10:56
~radio ma ryja 7 (dawniej: maryja 7

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Nigdy nie zapomnę Mandragory.
Wielkie dzięki za:
- Punishera,
- Ghost Ridera,
- Essential buchuchu, chlip:(,
- Usagiego Yojimbo,
- i mnóstwo innych zeszytówek, w tym Star Wars, Wolverine'a, Wolverina/Hulka, wydania kolekcjonerskie i wiele, wiele innych.
NIGDY was nie zapomnę. Jeszcze raz wielkie dzięki. buchuchu... :(
10-03-2009 13:19

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.