» Czytelnia » Opowiadania » Inicjacja

Inicjacja

Inicjacja
Ernest siedział nieruchomo, przywiązany do solidnego krzesła. Przed nim ustawiony był stół, na którym spoczywał flakonik z inkaustem, pióro, kilka luźnych kartek papieru oraz dwie migoczące świece, będące jedynym źródłem światła w tym podziemnym loszku. Było zimno, a jednak dreszcze nie były tym spowodowane. Rodziły się z przyjemności.

Dziś spłonie na stosie za swoją Panią. Odda życie za najcudowniejszą istotę na tym świecie, a przed swoją śmiercią ujrzy zszokowane oblicza skryby, verenickiego prawnika i łowcy czarownic, który go tu sprowadził.

Zgrzyt klucza. Słodki dźwięk, jakiego Ernest nigdy przedtem nie słyszał. Zamknął oczy i westchnął z przyjemności. Spojrzał z uśmiechem na trzech mężczyzn, którzy właśnie weszli do pomieszczenia. Patrząc na ich ponure oblicza, zrobiło mu się ich szkoda. Ci nędzni ludzie nigdy nie zaznają rozkoszy, których on doznał. Są zamknięci w klatce swojej ignorancji, do której nie wpadają żadne promienie czystego światła, którym lśni każda chwila na tym brudnym świecie. Oni czują tylko tyle, ile pozwalają im czuć ich ograniczone umysły. Stali przez chwilę lustrując go wzrokiem.

- Proszę, niech panowie usiądą – rzekł bezczelnie.

Usiedli. Rozłożyli na ławie swoje materiały i wymienili ze sobą szeptem kilka zdań.

- Zgodnie z imperialnym prawem, panie... - prawnik spojrzał do swoich notatek - Marthoff, przybyliśmy ustalić pańską winę bądź jej brak. Przypominam, że podczas, gdy był pan zamknięty w naszych lochach, mieliśmy dość czasu, aby wejść w posiadanie pewnych nowych informacji. Tak więc, jeśli któreś z pańskich słów zaczną przeczyć temu, co już wiemy, będziemy zmuszeni dojść do prawdy w inny, bardziej bolesny dla pana sposób.
- Nie mam powodu, by kłamać. Nie opuszczę tego budynku żywy, więc w tej chwili zależy mi tylko na tym, by ujrzeć miny jaśnie panów, gdy dostaną panowie tą waszą tak wielce upragnioną prawdę. – odparł Ernest.

Mężczyźni spojrzeli po sobie, a Ernestowi zachciało się śmiać. Niepewność jest taka żałosna.

- Zaczynajmy - rzekł łowca czarownic, a skryba chwycił za pióro.
- Pomyślmy. Od czego by tu zacząć... - zadumał się skazaniec.
- Najlepiej od początku. Ze wszystkimi detalami.
- Od początku powiadasz, Herr Hexenjager? Niech będzie zatem od początku.

Jest takie miejsce, które kiedyś mogłem nazwać domem. Miejsce, od którego pochodzi moje rodowe nazwisko – Marthoff. Zapadła wiocha, leżąca parę mil na zachód od Nuln. Nienawidziłem każdej spędzonej tam chwili. Całe lata u boku zapijaczonego ojca i młodszej siostry, która wiecznie udawała, że wszystko jest w porządku. Ktoś mógłby zatem spytać, co taki inteligentny młodzieniec jak ja, mógł robić w miejscu takim, jak to? Otóż, ów młodzieniec całymi dniami przesiadywał w swym pokoju, przesypiając większą cześć każdego dnia, by wieczorem wstać i czytać. Ojciec mojego ojca był, na szczęście, człowiekiem światłym i zgromadził księgozbiór godny uczonego męża. Te zakurzone księgi... To była cała moja młodość. Ileż razy wyobrażałem sobie, że jestem gdzieś indziej, że jestem którymś z bohaterów dramatów Detlefa Siercka albo jakimś sławnym wojownikiem czy odkrywcą. Rzeczywistość jednak szybko przypominała mi, o moim miejscu na świecie. Byłem tylko synem prowincjonalnego wdowca, który miał problemy z alkoholem.

Był czas, kiedy zdawało mi się, że los w końcu się do mnie uśmiechnął. Kupcy, z którymi mój ojciec prowadził interesy, zaczęli go oszukiwać. Jak nietrudno się domyśleć, wkrótce trafiłem do Nuln z poleceniem pilnowania transakcji i godnego reprezentowania rodu von Marthoff. Nie sposób opisać podekscytowania, jakie czułem przejeżdżając przez bramy miejskie. Wtedy wszystkie moje marzenia zdawały się być realnymi perspektywami. Myślałem, że w Nuln wszystko jest możliwe. Wkrótce zrozumiałem, jak bardzo się myliłem...

Po trzech latach spędzonych w Mieście Poetów, Intelektualnej Stolicy Imperium, czy jakkolwiek inaczej nazwać Nuln, pełen marzeń młody chłopiec, stał się znudzonym życiem mężczyzną. Pieściłem podniebienie najlepszymi winami, a chwilę później spłukiwałem wytrawny posmak wstrętnym bimbrem. Spędzałem noce z wyrafinowanymi kurtyzanami, tylko po to, by następnego wieczora paść w ramiona jakiejś obleśnej dziwki. Walczyłem na rapiery ze szlachcicami, ale też tłukłem się na gołe pięści z najgorszych mordowniach najbiedniejszych dzielnic. Moje życie stało się nieustanną pogonią za kolejnymi skrajnościami, a za każdym razem, gdy którąś z nich dogoniłem, ogarniałem umysłem, umierało kolejne marzenie. Z dnia na dzień, życie miało mi coraz mniej do zaoferowania, a w mojej głowie rodziły się kolejne czarne myśli. Doszedłem do wniosku, że jedynie śmierć mogłaby wnieść coś ciekawego w moją marną egzystencję. Czyż nie zadawaliście sobie nigdy pytań, moi drodzy, jak to jest stanąć u bram Morra? Na pewno o tym myślicie od czasu do czasu, jednak na co dzień wolicie nie zaprzątać sobie tym głów. Łatwiej przecież jest zanurzyć się błogiej ignorancji i dać się ponieść jej falą do najnędzniejszych rynsztoków istnienia.

Lecz to nie śmierć, ale jej pragnienie odmieniło moje życie. Gdy leżałem w rynsztoku z otwartymi nadgarstkami, patrząc jak wypływa z nich szkarłatna rzeka moich nieosiągniętych wzruszeń, zobaczyłem Jego. Zabrał mnie z ulicy do swojego mieszkania i cudem uratował od zagłady. Do dziś nie mam pojęcia, jak udało mu się tego dokonać bez jakiejkolwiek wiedzy medycznej. Być może uzyskał wsparcie od swej mrocznej patronki? Tak czy inaczej, przeleżałem kilka dni w łóżku, odurzony czy to lekami, czy też magiczną energią, która wyrwała mnie z objęć Morra. Przez ten czas poznaliśmy się nieco z Vincentem, bo tak miał na imię mój wybawca. Niemniej, patrząc wstecz, myślę, że mogę być pewien jedynie dwóch faktów odnośnie jego osoby. Po pierwsze, był Bretończykiem, co wyraźnie zdradzał jego akcent. Po drugie, był kimś ważnym na dworze Czcigodnej Hrabiny Elektorki. Przez te kilka dni byłem świadkiem, jak nadskakują mu jedni z najbardziej wpływowych i zamożnych arystokratów. Tyle pochlebstw, potulnych uśmiechów, pokory i niskich ukłonów, że sama Emmanuelle mogłaby być zazdrosna.

Minęło kilka dni. Wróciłem do zdrowia, lecz nadal przebywałem u swego nowopoznanego przyjaciela. Szybko stał mi się bliski. Może nie jak brat, ale raczej jak mentor. Zdawał się znać wiele faktów z mojego życia, wiele pragnień i marzeń, o których nigdy nikomu nie opowiadałem. Właśnie ten wgląd w moją duszę sprawił, że był to jedyny człowiek w moim życiu, u którego mogłem się doszukiwać zrozumienia. Jednak pomimo tego, iż przytakiwał na większość wysnuwanych przeze mnie wniosków, Vincent był człowiekiem całkowicie innym ode mnie. Zdawało się, że chwyta każdą chwilę, że pod płaszczem pogardy, cała jego dusza płonie w euforii. Zazdrościłem mu tego. Ach, jakże chciałem czuć to, co on...

I pewnego dnia, stało się. Sam spytał mnie, czy chcę, by życie znów miało sens, by każda rozkosz smakowała niczym najprzedniejsze wino, a wszystko co złe pozostawało bez smaku. Jak mogłem się nie zgodzić? Wielu z was, o ile nie wszyscy, też tego pragnie. Jednak ja, w odróżnieniu od was, odważyłem się po swoje pragnienia sięgnąć.

Zaprowadził mnie do podziemi swojej rezydencji, gdzie znajdowało się przejście do miejskich kanałów. Kluczyliśmy tunelami, zdać by się mogło przez całe wieki, aż w końcu dotarliśmy na miejsce, do jakiegoś starego, krasnoludzkiego magazynu. Wejście było zamaskowane po mistrzowsku, ale Vincent od razu je rozpoznał i otworzył w nieznany mi sposób. Z początku pomyślałem, że musimy znajdować się gdzieś pod rzeźnią, jednak wkrótce zdałem sobie sprawę ze źródła smrodu, gdy mój wzrok padł na zakrwawiony ołtarzyk i górujący nad nim piękny, srebrny posążek. Vincent wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzekł bez cienia złośliwości, że jego przyjaciółka uwielbia czerwień. Zanim zdążyłem wypowiedzieć choćby jedno słowo, drzwi zatrzasnęły się za mną, grzebiąc mnie żywcem w tych pradawnych podziemiach.

Do dziś pamiętam ten obezwładniający strach, panikę zwierzęcia uwięzionego w klatce. Na początku nic nie widziałem, gdyż mój towarzysz zabrał ze sobą pochodnię, nasze jedyne, jakkolwiek słabe by ono nie było, źródło światła. Po chwili jednak, gdy mój wzrok oswoił się z ciemnościami, zauważyłem, że posążek lśni bladą, purpurową poświatą. Na kamiennym ołtarzyku coś błysnęło. Wiedziałem co trzeba zrobić i byłem absolutnie pewien, że Vincent, nie wróci, dopóki tego nie zrobię. Podszedłem bliżej, wziąłem sztylet i rozciąłem głęboko wnętrze swojej dłoni. Bliznę mam nawet jeszcze teraz, po tylu latach, ale to nieistotne, gdyż widok kropelek krwi błyszczących w niesamowitej, coraz jaśniejszej poświacie, był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie dane mi było widzieć na tym świecie.

Wkrótce poczułem jak po moim ciele krążą Jej ręce. Jej dotyk przyprawiał mnie o dreszcze. Nie ze strachu, tylko z rozkoszy. Z rozkoszy, jakiej żaden z was nigdy nie posmakuje. Nie wiem jak długo kąpałem się w tym zakazanym morzu ekstazy. Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jak to wszystko przebiegało, ani ile trwało. Wiem, że wtedy jednego byłem pewien - oddałbym własną duszę, by przeżyć to raz jeszcze.

Gdy leżałem na podłodze, ciężko dysząc i żałośnie błagając o więcej, usłyszałem po raz pierwszy Jej głos. Aksamitny i kuszący. Każde słowo brzmiało w jej ustach jak obietnica wiecznej i najwyższej rozkoszy, której, zdawać by się mogło, dopiero co doświadczyłem. Kiedy tym głosem mnie poprosiła o wyświadczenie przysługi, nie potrafiłem i nie chciałem odmówić. Szeptała „kochanie”, „najsłodszy”, a ja tonąłem w morzu błogości, słysząc, że tak wspaniała istota mówi do mnie w ten sposób. Powiedziała, że tęskni. Za widokiem śmierci, za ludzkim cierpieniem i groteską, których nie widziała od wielu lat. W jednej chwili, tuż obok pragnienia, w moim sercu pojawił się żal. Obiecałem, że zrobię dla Niej wszystko, czego tylko zechce. Pragnąłem Jej szczęścia i nie mogłem pozwolić, by jakieś Jej życzenie pozostawało niespełnione.

- Namaluj mi obraz, najsłodszy - powiedziała. - Taki, na który będę uwielbiała patrzeć.

I moje życie momentalnie nabrało sensu. Wiedziałem, co muszę zrobić. Nie miało znaczenia to, że nie miałem nigdy przedtem pędzla w dłoni. Nie liczyło się to, że najprawdopodobniej wplątałem się w jakiś zakazany kult. Liczyła się tylko Ona.

Wkrótce pojawił się Vincent i wszystko ustało. Znikła. Przez chwilę byłem wściekły, ale szybko się opanowałem, gdyż zrozumiałem, że mój towarzysz z pewnością wie więcej o tej wspaniałej i fascynującej istocie, a być może nawet jest w jej łaskach i może mi wyprosić pewne względy.

Udaliśmy się na powierzchnię i wszystko z pozoru zdawało się być takie samo, a jednak czułem się inaczej. Miałem cel. Miałem osiągalne pragnienie, które mogłem zaspokoić, ale nie chodziło tylko o to... Patrzyłem na świat innymi oczyma. Nie sposób tego opisać. To tak, jakby każda chwila nagle nabrała znaczenia. Powietrze głaskało moje policzki, koszula pieściła moje ramiona, budynki były piękniejsze, dźwięk moich obcasów stukających o bruk układał się piękną melodię, przez chwilę zachwycałem się nawet smakiem własnej śliny. Czułem się jak odrodzony. Jakby dano mi drugie, lepsze życie.

Co dziwne, Vincent o nic nie pytał. Uśmiechał się tylko tajemniczo i zdawał się być z siebie bardzo zadowolony. Ja również zatem milczałem. Najwyraźniej Jej słowa były przeznaczone tylko dla mnie, jak również i zlecona przez Nią misja. Ten wieczór spędziłem jeszcze z moim druhem, na nowo poznając smak wina i kurtyzan. Następnego ranka wyruszyłem z powrotem do mojej rodzimej wsi wraz z całym ekwipunkiem niezbędnym do namalowania obrazu. Ojciec, mimo iż był zaskoczony moim powrotem, przyjął mnie ciepło, będąc przy tym, rzecz jasna, kompletnie zalanym. W domu nic się nie zmieniło. Może tylko moja siostra, nabrała nieco kobiecych kształtów. Zamknąłem się w swoim pokoju na dwa dni i pracowałem całymi godzinami, ale moje wysiłki spełzały na niczym. Okazało się co prawda, iż mam ukryty talent, lecz cokolwiek nie namalowałem, wydawało się być niegodne mojej Pani. Trzeciego dnia, zaraz po przebudzeniu zdałem sobie sprawę z przyczyny własnych niepowodzeń. Moja wyobraźnia była zbyt uboga. Nigdy w życiu nie widziałem żadnego makabrycznego zgonu, a o to właśnie zdawała się prosić moja ukochana. Ale czy sam fakt bycia świadkiem wystarczy? Czyż, aby dzieło nie było doskonałe artysta nie musi poczuć swojego tworzywa? Uznałem, słusznie zresztą, jak się później okazało, że kluczem do mojego sukcesu jest osobiste dokonanie okrutnego mordu, który pragnąłem wszak namalować.

Mój światły umysł zaczął postrzegać świat ze zbrodniczej perspektywy. Wiedziałem, że samotnie podejmując jakiekolwiek działania, narażam swoje, jakże cenne życie. Wróciłem do Nuln na parę dni. Wypłaciłem wszelkie pieniądze, jakie mój ojciec miał ulokowane w krasnoludzkim banku klanu Thingrumsona, i rozpocząłem poszukiwania odpowiednich ludzi. Złotych koron miałem na tyle, by móc pozwolić sobie na wynajęcie prawdziwych profesjonalistów, którzy już kilka dni później pomogli mi w porwaniu pewnej dziewki z Marthoff.

Dziewczyna cierpiała całymi godzinami, gdy ją kaleczyłem skradzionym, ojcowskim nożem. Z dziką fascynacją kroiłem jej młode ciało i patrzyłem na jej umęczone oblicze. Dla was to chore, moi mili, ale dla mnie chora jest wasza rezygnacja z takich uciech. Jakże przyjemna była, ciepła jeszcze krew ściekająca po moich rękach, jakże cudowne łzy bólu, zdobiące policzki mojej ofiary. Sama pozorna bezsensowność tego morderstwa również kryje w sobie piękno, ale wy go nie dostrzegacie, nie zrozumiecie. Gdy skończyłem, natchniony zabrałem się za malowanie obrazu i mogę śmiało stwierdzić, że żaden człowiek nie stworzył czegoś równie wspaniałego. Moje dzieło było niczym zwierciadło odbijające całą moją fascynację i całe cierpienie tej głupiej chłopki. Płótno było nasiąknięte nie tylko farbą, ale także emocjami, które mógł spijać oglądający. Dumny z siebie, czym prędzej udałem się do Nuln. Nie muszę chyba mówić, że moja Pani była zadowolona i otrzymałem nagrodę, przekraczającą moje najśmielsze oczekiwania.

Od tamtego czasu zamordowałem jedenaście kobiet oraz trzech mężczyzn i jestem dumny. Z każdego obrazu, na którym widnieją ich zmasakrowane ciała.

- Myślę, że to nam wystarczy. - Oświadczył łowca czarownic. Skryba odłożył pióro i podał kartki prawnikowi. Ten z kolei, po obejrzeniu ich, oddał je łowcy.
- Muszę przyznać, panowie, że czuję się nieco rozczarowany - rzekł Ernest ze smutnym uśmiechem - Żadnych zszokowanych min, żadnych ataków wściekłości. Nawet mnie nie uderzyliście. Czyżby zeznania podobne moim były dla was aż taką codziennością?

Mężczyźni milczeli.

- Widzę, że nie macie przyjemności ze mną rozmawiać. Trudno. Ruszajmy zatem. Stos czeka. Zawsze byłem ciekaw, jakie to uczucie spłonąć.

Drzwi od komnaty otworzyły się ukazując szczupłą sylwetkę Vincenta. Arystokrata wyglądał na niezwykle dumnego z siebie.

- Stos nie będzie potrzebny - rzekł i poklepał Ernesta po ramieniu. - Witaj w Wewnętrznym Kręgu, bracie.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


~Arabell

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Gratulacje dla Autora. Bardzo dobry tekst, bohater główny zaintrygował mnie, polubiłam go:);zaskakujące zakończenie, całość stylistycznie również na wysokim poziomie. Poza tym, lubię mroczno-perwersyjny klimat Slaanesha :) Życzę równie pięknych opowiadań w przyszłości; masz talent, Nekris.
24-04-2007 00:46
~Felista

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Ja oceniam ten tekst bardzo dobrze. Krótko zwięźle i na temat :). Bardzo fajnie się czyta wiecej takich proszę.
08-05-2007 09:08
Lexika
   
Ocena:
0
Bardzo ciekawe opowiadanie, świetnie oddaje klimat i pobudza do myślenia. Zaskakujący był koniec, śmierć głownego bohatera była prawie nieunikniona a tu prosze, mężczyzna ląduje w zamkniętych swerach.

Gratulacje dla autora
09-12-2007 19:31

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.