Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Stary człowiek i może

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki
Od wejścia do kin trzeciej części serii przygód najsławniejszego archeologia w historii minęło blisko dwadzieścia lat. Ja dorosłem, nauczyłem się mówić, chodzić i wyrobiłem sobie gust kinomaniaka, a Harrison Ford prawie się nie zmienił. Owszem, posiwiał, lekko przytył i nieco się pomarszczył, ale nadal hasa po ekranach całego świata, poszukując starożytnych artefaktów i przy okazji łojąc tyłki czarnym charakterom.

Po Królestwie Kryształowej Czaszki spodziewałem się wielu rzeczy: że będzie utrzymane w klimacie hitów sprzed lat, że znowu spotkam tego samego Indy’ego, że przypomnę sobie, jak to było, jak byłem dzieckiem… i że filmowcy z Hollywood zaserwują mi niegodny trzech poprzedniczek chłam. Na szczęście spółka: Spielberg-Lucas-Ford nie zawiodła i po raz kolejny pożałowałem, że nie studiuję archeologii.


Fabuła ogółem – scenarzystę poznasz po tym jak kończy


Ogólny pomysł na treść filmu jak zwykle wpisuje się w schemat: gdzieś tam jest zaginiony artefakt, ci źli chcą go dorwać w swoje łapska, a dr Jones na swoje barki bierze ciężar uratowania świata.

Mamy koniec lat pięćdziesiątych, Indy jest już profesorem Henrym W. Jonsem Jr., a całe Stany opanowała szpiegowska gorączka (tu KGB, tam CIA, a między nimi FBI). Tytułowa Kryształowa Czaszka to tajemnicze coś - niby rzeźba, niby magiczny przedmiot, który to ponoć swemu znalazcy daje możliwość kontrolowania ludzkich umysłów - jak się okazuje, nie tylko Hitler miał fizia na punkcie sił nadprzyrodzonych (wielkie nadzieje pokładał w okultystycznym towarzystwie Thule). Również Stalin liczył na to, że magia da mu militarną przewagę nad U.S.A, więc wysłał swoją ulubienicę, Irinę Spalko (Cate Blanchett) na poszukiwania mitycznego czerepu. W całą sprawę wplątuje się, nie z własnej woli, główny bohater i od tej pory trwa zacięty wyścig o to, kto pierwszy dostanie czaszkę w swoje ręce. Zaczyna się od amerykańskiego uniwersytetu, a kończy gdzieś w okolicach Amazonki, po drodze fundując widzowi ciekawą wycieczkę krajoznawczą. Nie bez znaczenia jest także młody Mutt (Shia LaBeouf), który prosi Indy’ego o pomoc w uwolnieniu porwanej przez sowietów matki, a w rezultacie staje się kimś w rodzaju jego pomocnika (następcy?).

Gdzieś wyczytałem, że scenariusz do czwartej części Indiany… miał kilka wersji i powstawał przez bardzo długi czas. Po trosze widać to na ekranie, bo trzeba przyznać, że akcja jest bardziej skomplikowana i wielowątkowa niż w poprzednich filmach, ale jednocześnie chyba zabrakło sił na dopracowanie szczegółów. Zawodzi wykończenie (rozumiane jako ostatni punkt kulminacyjny), tak jakby David Koepp dziewięćdziesiąt procent sił strawił na obmyślanie zarysu fabuły, a na ostateczne szlify nie miał już czasu. Traci na tym wielce scena finałowa, która zdecydowanie jest piętą achillesową tej produkcji. Bardzo fajny wstęp, emocjonujące rozwinięcie… i klops! Aż się chce zgrzytać zębami! Tym bardziej, że tak wiele elementów zasługuje na pochwałę: pieczołowicie budowany klimat, dużo humorystycznych scen, bardzo dobre dialogi i umiejętne prowadzenie postaci tytułowej. No dobrze, przyznam, że nawet fatalne zakończenie nie zdołało popsuć ogólnie pozytywnej oceny filmu, ale mimo wszystko, wolałbym poczekać jeszcze trochę, tak żeby pan Koepp miał czas na dopracowanie historii.

Aktorzy i postacie, czyli co tam robił John Travolta?


Kiedy dowiedziałem się, że Spielberg będzie kręcił nowego Indianę w głowie kołatała się jedna myśl: czy Ford da radę? Ku mojej ogromnej uldze (i nie mniejszemu zaskoczeniu), dał z siebie wszystko – i to jak najbardziej wystarczyło. Owszem, twórcy zafundowali staruszkowi skoczną "protezę" w postaci młodego Mutta, ale i bez niego Indy radził sobie wcale nieźle. Skakał, biegał, kopał, strzelał i lał po mordzie, że aż miło. Dodatkowo cały czas brany pod uwagę był jego wiek. Nie zrobiono z niego superbohatera, który śmieje się w twarz upływowi czasu, ale jednocześnie nie był też niedołężnym staruszkiem. Bardzo do gustu przypadła mi współpraca Forda z LaBeoufem – tam, gdzie Indy nie mógł, tam posyłał młodszego kolegę (na przykład scena z lianami, w której Shia bawił się w Tarzana).

Jak już jestem przy Shii LaBeoufie, warto zaznaczyć, że był on zdecydowanie najbardziej pozytywnym zaskoczeniem wśród całej obsady. Ford i Winstone grali jak zwykle, Hurt w sumie nie miał pola do popisu, a Blanchett zawsze wypada świetnie, ale to właśnie gwiazdka młodego pokolenia błyszczała najjaśniej. Postać Mutta, jako jedyna, dawała swemu odtwórcy możliwość popisania się całym wachlarzem emocji. Od pewnego siebie i nieco bufonowatego sobowtóra Johna Travolty z Grease, po niewstydzącego się wzruszeń chłopaka, martwiącego się o przyjaciela-mentora z dzieciństwa. Nie była to wprawdzie oscarowa kreacja, ale LaBeouf pokazał, że oprócz talentu komediowego (popisywał się nim w Transformersach) ma także predyspozycje do głębszych ról.

Akcja, czyli Jonesowie z Karaibów


Akcja to element, którego w żadnym szanującym się filmie z serii Indiana Jones zabraknąć nie mogło. Nie zabrakło i tym razem. Od groma pościgów, mordobić, strzelanin, skoków, podskoków, przeskoków, naskoków i co tam jeszcze można tylko wymyślić. Bardzo dobrze zadbano o to, aby widz na filmie się nie nudził. Sceny kaskaderskie mamy już we wstępie i do tej pory akcja tylko przyśpiesza (z zaledwie kilkoma przestojami). Co ważne, Spielberg uniknął skrajnej przesady, o co w dzisiejszej kinematografii nietrudno (wystarczy wymienić drugą część Piratów z Karaibów). Tam, gdzie nie było superefektownie, wprowadzano dozę humoru (nieudany skok - z użyciem bicza - na samochód). Owszem, wspomniana wcześniej scena a la Tarzan nieco razi, a i fechtunek podczas pościgu jest niezbyt realistyczny, ale wszystko to mieści się w granicach wyrozumiałości widza. Trzeba przyznać, że każdy fan Indiany jednego może być pewien – sceny akcji z archeologiem w tle po raz kolejny wgniotą go w fotel i sprawią, że z zapartym tchem wpatrywał się będzie w ekran.

Urok tkwi w szczegółach


Nie przesadzając powiem, że praktycznie cały urok Królestwa… tkwi w tak zwanych małych smaczkach. Główne danie głównym daniem, ale to właśnie wyjątkowo dobrze dobrane przyprawy nadały produkcji wyśmienity klimat.

Jak już wspominałem, podobnie jak w poprzednich częściach, nie możemy narzekać na brak humoru. Świstaki, rozmowa w kawiarni, grzebień Mutta, czy sceny akcji z przymrużeniem oka - nikt w prawdzie boków ze śmiechu rwać nie będzie, ale komizmu wystarczy akurat na to, żeby można było na seansie się rozluźnić. Również język Jonesa się nie stępił i, jak przed laty, jest cięty i przesycony ironią.

Nie bez znaczenia jest też sentymentalna symbolika. W całym filmie przewija się mnóstwo scenek, będących odwołaniem do początków serii, jak na przykład pojawiająca się na przelotnie Arka Przymierza, czy zdjęcia Marcusa i Jonesa Seniora. Również muzyczny temat przewodni był tego elementem, bo tak naprawdę nic w nim nie zmieniono. Jedyną różnicą, w porównaniu z poprzedniczkami, jest fakt, iż był on zdecydowanie mniej eksploatowany. Wprawdzie pojawiał się dosyć często, ale raczej na krótko, a w dłuższych sekwencjach pościgów, czy bójek przebrzmiewały inne tony.

Mnie szczególnie podobała się cała otoczka lat pięćdziesiątych. Bomba atomowa, szpiegowska histeria w Stanach, podział na greasów i grzecznych uczniów (bójka w kawiarni), no i przede wszystkim sam Mutt. Twórcy w mistrzowski sposób oddali klimat tamtych lat, tak, że tylko czekałem, aż zza rogu wyskoczy Olivia Newton John.

Kilka łyżek dziegciu


Nie obyło się jednakże bez kilku łyżek dziegciu w słoiczku miodu firmy Jones i spółka. Oprócz wspomnianej wcześniej sprawy dokumentnie popsutego zakończenia, nie trudno o całą gamę drobnych (na szczęście, tylko drobnych) potknięć.

Po pierwsze, kwestia wykorzystania nowoczesnej technologii. Janusz Kamiński to rasowy profesjonalista, co wiadomo nie od dziś. I to widać na ekranie (chociaż wątpię, aby miał oscarowe szanse), jednakże nawet on nic nie poradzi, gdy Spielberg postanowi, że przejeżdżający przez skrzynki samochód narobi zniszczeń jak wybuch kilku kilogramów dynamitu. Widoczna w trailerze scena wygląda przez to okropnie, bo nie dość, że przesadzona, to jeszcze źle wykonana pod względem wizualnym (na milę widać, że obrabiano ją komputerowo). Bardzo sztucznie prezentowała się również scenka z mrówkami, próbującymi dostać Cate Blanchett, ale na szczęście to ujęcie tylko mignęło na ekranie, więc aż tak nie drażniło. Na całej linii spece od komputerów skopali także jeden bardzo istotny element sceny finałowej, ale trudno mi cokolwiek wyjaśnić, bez spoilerowania.

Po drugie, w filmie sporo jest nielogiczności. Dlaczego bazy pilnuje tylko kilku żołnierzy? Jakim cudem Jones przeżył lot w lodówce? Z czego była zrobiona ta niezatapialna amfibia? Dlaczego Jones nie użył bicza w pewnej bardzo charakterystycznej scenie w dżungli? I tak dalej, i tak dalej. Gdybym miał wymieniać wszystkie małe wpadki filmowców, pewnie sporo by mi to zajęło, a jedynym pocieszeniem jest fakt, iż owe gafy nie psują nam seansu.

Trzeba także dodać, że pod koniec niektóre sceny akcji mogą nużyć. Szczególnie pościg w dżungli zdawał się nie mieć końca, przez co można odnieść wrażenie, że jest nieco przekombinowany. W końcu ile można wpatrywać się w ekran z zapartym tchem? Toż to grozi niedotlenieniem…

Jak Bruce Willis


Podsumowując, najnowsza odsłona przygód Indiany Jonesa nie zawodzi. Nadal jest to bardzo dobra rozrywka, okraszona sporą dozą humoru, a przede wszystkim klimatem bardzo zbliżona do poprzednich części. Owszem, ma trochę wad, ale jak się kogoś kocha, to wiele można wybaczyć. Królestwo Kryształowej Czaszki było najbardziej oczekiwanym filmem ostatnich lat i trzeba przyznać, że to oczekiwanie warte było efektu. Ford w bardzo dobrej formie, asystowany przez niezgorszego LaBeoufa, a wszystko to w fantastyczno-przygodowej oprawie. Fani klasyka sprzed lat będą zadowoleni, bo tak jak Szklana pułapka 4 była unowocześnioną wersją perypetii Johna McClane’a, tak i Królestwo… może z podniesionym czołem stanąć obok trójki starszego rodzeństwa. Z kolei młodsze pokolenie kinomaniaków, niekoniecznie pałających uczuciem do serii, również nie ma na co narzekać, bo na tle takich filmów jak Sahara, Mumia czy Skarb Narodów, Indiana Jones wyróżnia się niczym szlachetny kamień na gruzowisku.