Wektor #1

Autor: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Wektor #1
Żeby zrozumieć, z czym mamy tutaj do czynienia, musimy się cofnąć do poprzedniej komiksowej "epoki". Począwszy od roku 2006, a skończywszy na zeszłym, na rynku starwarsowych powieści graficznych dominowały cztery produkcje: Knights od the Old Republic (tysiące lat przed bitwą o Yavin), Dark Times (niedługo przed), Rebellion (niedługo po) oraz Legacy (setki lat po) – każda ze swoją linia fabularną i własnym zestawem głównych bohaterów.

W tym miejscu wkracza Wektor, w zamyśle scenarzystów mający być odrębną opowieścią, jakiej fragmenty ukażą się w ramach wspomnianych czterech serii i która spełniać będzie dwa główne warunki. Po pierwsze, każdy z odcinków będzie integralną częścią serii, w ramach której powstał; po drugie – będzie w stosunku do niej na tyle neutralny, by ostatecznie można było śledzić fabułę Wektora nie znając wydarzeń z pozostałych zeszytów KotOR, Dark Times, Rebellion i Legacy. Jak łatwo się domyślić, stworzenie spójnej opowieści, której akcja rozciągać się będzie na przestrzeni ponad 4000 lat, to zadanie dość karkołomne.

Trud rozpoczęcia zadania spadł na barki J.J. Millera, scenarzysty KotOR, i dość szybko czytelnik zdaje sobie sprawę, jak ciężko mu to przyszło. Elementem, wokół którego koncentruje się cała akcja, jest kolejny potężny artefakt Sithów – talizman posiadający moc zamieniania napotkanych istot w bezmózgie potwory za pomocą zarazy znanej fanom pierwszej części gry o rycerzach Starej Republiki. Członkowie tajnego Paktu Jedi, doświadczeni przeszłymi błędami i niepowodzeniami, wyprawiają poń wysłanniczkę, Celestę Morne, a sami zostają na Coruscant. Morne zamiast talizmanu odnajduje Zayne’a Carricka, który zwyczajowo sieje wokół spustoszenie, wlokąc za sobą swojego odwiecznego pecha.

Podstawowym problemem tej części historii są zgrzyty w konwencji, tak straszliwe, że miejscami zęby się w śrubki skręcają. Opowieść o przerażającym sithańskim artefakcie, siejącym potworną zarazę i głęboko dotykającym Jedi, którzy się zeń zetkną, świetnie łączyłaby się z posępnym klimatem gier serii Knights of the Old Republic, jednak nijak nie leży w lekkiej i humorystycznej atmosferze Rycerzy Starej Republiki. Coś takiego nie miało prawa się udać i choć początek jest nader obiecujący, w mig wszystko zaczyna się rozmywać i ostatecznie komiks w zdecydowanej większości jest przegadany, akcja rozmemłana, a postaci nakreślone mało oryginalnie.

Całość dobija koszmarna warstwa graficzna autorstwa Scotta Hepburna, która od trzech lat zdobi część moich nocnych koszmarów. Rozumiem, że różne są gusta i o nich się nie dyskutuje , jednak niemal 90 stron karykatur postaci z Rycerzy Starej Republiki to jakieś potworne nieporozumienie. Zdecydowanie najgorzej przedstawia się Celeste Morne, posiadająca miejscami żuchwę wielkości "Sokoła Millennium". Dodatkowo jej aparycję psuje w dziwny sposób zastosowane cieniowanie. Zayne przez cały komiks wygląda niczym elf w krzywym zwierciadle; i to nie ten sam elf, gdyż wizerunki postaci mają tendencję do zmieniania się w zależności od kadru. Dawno nie czytałem komiksu, którego warstwa rysunkowa tak bardzo psułaby i utrudniała przebicie się przezeń.

Druga część fabuły objętościowo jest niestety dwa razy krótsza – a patrząc tylko na same rysunki, z irytacji, że do całości pierwszego tomu Wektora nie zatrudniono Douglasa Wheatleya, miałem ochotę zjeść biurko. Wheatley, któremu powierzono pieczę nad grafiką do Mrocznych czasów, to jeden z najbardziej poważanych wśród fanów starwarsowych rysowników i tu kolejny raz potwierdził swoją pozycję. Kadry przesiąknięte są mrokiem, klimatem i dynamizmem, zaś ich estetyka jest niepodważalna dzięki dokładnej i sumiennej pracy artysty.

Do tego rozdziału opowieści Celeste Morne i uczepiony jej talizman zostają przeniesieni w sposób nader sensowny. W ramach Mrocznych czasów wygospodarowano dla Wektora tylko dwa (w Stanach czterdziestostronicowe) zeszyty, więc historia musiała być przedstawiona w sposób bardziej zwięzły niż poprzednio. Może właśnie dlatego udało się Mickowi Harrisonowi wykrzesać przynajmniej tyle samo klimatu i wciągającej atmosfery co z części poprzedniej, mimo iż akcji i dynamicznych pojedynków jest tu relatywnie więcej. Sprawia to, że komiks śledzi się łatwiej, chętniej i dużo trudniej się odeń oderwać.

Egmontowskie wydanie jest… stosunkowo zwyczajne, ale solidne. Znaleziono miejsce na wprowadzający do serii artykuł autorstwa Randy’ego Stradleya – odpowiedzialnego w Dark Horse za komiksy Star Wars – a także na kilka co ładniejszych grafik z okładek oryginalnych wydań Wektora. Sztywna, lakierowana okładka nie wygląda źle, ale odnoszę wrażenie, iż zdecydowanie przydałaby się tu klasyczna twarda oprawa. Nawet przy tak niewielkim formacie czy liczbie stron.

Jakkolwiek niezachęcająco by to nie brzmiało, różnica w jakości pomiędzy dwiema częściami opowieści sprawia, że ostateczną decyzję o zakupie uwarunkowałbym opinią na temat drugiego tomu Wektora. O tym zaś postaramy się napisać niedługo.