Wcale nie tak dawno temu saga Star Wars (a konkretnie jej czwarta część) obchodziła swoje trzydzieste urodziny. Chyba nie ma potrzeby rozwodzić się nad tym, czym dla współczesnego kina i kultury były Gwiezdne wojny, gdyż napisano o tym niejeden elaborat. Dość powiedzieć, że rocznica nieśmiałego wkroczenia do kin Nowej nadziei została odnotowana niemal wszędzie. Ze zrozumiałych względów najszerzej temat potraktowano w Stanach, gdzie w maju bieżącego roku wyraźnie obrodziło około-gwiezdnowojennymi produkcjami. Pisano życzenia, zrobiono konwent, pojawił się okazjonalny program na History Channel, wreszcie wydarzenie to nie umknęło uwadze... załogi Robot Chicken.
Robot Chicken zaliczyłby się poniekąd do drugiej grupy z przedstawionych w pierwszym akapicie (parodii – przyp. red.). Jest to wielce popularny amerykański serial, nazwijmy to, satyryczny. Jak na tego typu show przystało bierze on na warsztat wszystko, co aktualne – sytuację polityczną, znane osobistości ze światów wszelakich, postawy społeczne, współczesną popkulturę. Całość ukazana jest zaś w formie krótkich epizodów/skeczy stworzonych metodą animacji poklatkowej. Scenki stworzone są za pomocą wszelkich materiałów – z lalkami, papierem, plasteliną i mini-dekoracjami włącznie. Ot, taki nieocenzurowany Miś Uszatek, jak twierdzą niektórzy. Jak już wspomniałem wcześniej, w czerwcu autorzy programu, Seth (jakie ładne imię) Green i Matthew Senreich, wzięli na warsztat Gwiezdne wojny.
Powstająca produkcja wzbudziła ekscytację stałych widzów serialu, a także fanów Gwiezdnych wojen. Robot Chicken nie tylko dostał licencję na zrobienie programu, ale, co ważniejsze, LucasFilm postanowił bliżej współpracować z twórcami w czasie jego produkcji. Show reklamowano na oficjalnej stronie internetowej, Celebration IV, ostatecznie wystąpił sam George Lucas (podkładając głos postaci... George’a Lucasa), więc większe niż zazwyczaj zainteresowanie fanów stało się całkowicie zrozumiałe.
Sam show po prostu wgniata w fotel. Mimo iż znalazło się w nim miejsce dla kilku motywów nawiązujących do prequeli, podstawą do większości żartów stały się sceny z klasycznej trylogii. Nic w tym dziwnego: jest bardziej lubiana, zna ją większa część społeczeństwa. Styl dowcipów przypomina nieco Monty Pythona (ze wskazaniem na fragment odprawy na Gwieździe Śmierci), z zastrzeżeniem, że żarty Pythonów nie zawsze były wyrafinowane i wyszukane, czego nie można powiedzieć o Robot Chicken: Star Wars.
Autorzy programu musieli się nieźle nagłowić, gdyż zabawa jest naprawdę przednia. Jak się okazuje Gwiezdne wojny, to kopalnia bez dna i wciąż (mimo trzydziestu lat na karku) można z niej wyciągać rewelacyjne i oryginalne rzeczy. Należy też wspomnieć, że programowi daleko do hermetyczności i osoby nie znające na pamięć sagi nie powinny mieć problemu z jego oglądaniem. Całość jest zrobiona w typowy dla Robot Chicken sposób, a na jakość nie można narzekać, gdyż aktorzy podkładający głos pod postaci spisali się na medal. No, może poza Lucasem, który wypadł tak jakoś drętwo, ale... może tak właśnie powinno być?
Być może tego właśnie było nam potrzeba. W dobie niespełnionych nadziei związanych z nową trylogią Gwiezdnych wojen, niezadowolenia z poziomu sporej części książek i komiksów, czy też kontrowersyjnego serialu Clone Wars, trzydzieste urodziny sagi obok wielu innych projektów dały nam również moment wytchnienia. Star Wars: the Legacy Revealed dało okazję do szerszego spojrzenia na naszą wspólną pasję, a Robot Chicken zagwarantował solidną dawkę humoru w najlepszym gwiezdnowojennym wydaniu. Kto jeszcze nie widział, niech żałuje i powinien czym prędzej pomaszerować na oficjalną stronę Gwiezdnych wojen - na StarWars.com powinna być jeszcze możliwość obejrzenia programu, bo w Polsce raczej nie ma, co się go spodziewać.