Gwiezdne wojny – Epizod 2: Atak klonów

Kiedy słowo psuje obraz

Autor: Małgosia 'Malgosia' Wilczyńska

Gwiezdne wojny – Epizod 2: Atak klonów
Oczekiwanie na Atak klonów pełne było niepokoju i obaw. A to za sprawą Mrocznego widma, filmu z kiepską i infantylnie prowadzona fabułą, obrazu będącego zaledwie cieniem tzw. starej trylogii. Po epizodzie pierwszym pozostał niesmak i rozczarowanie – i nie mam tutaj na myśli zszargania gwiezdnowojennych "świętości", bo nigdy fanatyczką sagi George’a Lucasa nie byłam, lecz o film będący gniotem samym w sobie. Kiedy Atak... wszedł na ekrany kin, miliony fanów SW wstrzymało oddech, modląc się, by powróciła magia znana z Imperium kontratakuje czy z Nowej nadziei. A ja obok nich trzymałam kciuki, żeby Lucas po prostu uraczył nas dobrym filmem.

Fabuła Ataku... rozgrywa się w 10 lat po wydarzeniach ukazanych w pierwszej części nowej trylogii. 20-letni Anakin Skywalker pod czujnym okiem mistrza Kenobiego zgłębia tajniki wiedzy zakonu Jedi. Młody padawan jest nader pojętnym uczniem, jednak daleko mu do pełnego zdyscyplinowania. Tymczasem Padmé, po oddaniu korony Naboo i objęciu funkcji senatora planety, staje się celem ataków terrorystycznych. Losy Padmé i Anakina splatają się, gdy Rada Jedi widząc zagrożenie, wyznacza młodego Skywalkera i Obi-Wana do ochrony Amidali. W tym samym czasie w Republice narastają niepokoje – rozwijający się ruch separatystyczny staje się realnym zagrożeniem, wobec którego senat jest bezradny. Grozy sytuacji dodaje fakt, że na czele ruchu stoi hrabia Dooku – były rycerz Jedi. Świat powoli pogrąża się w chaosie i nieuchronnie zbliża do wojny – czy wśród tego zamętu znajdzie się trochę miejsca dla uczucia, które nie ma prawa połączyć młodego członka zakonu i panią senator?

Fabularnie Atak klonów broni się zdecydowanie lepiej niż pierwsza część nowej trylogii. Jest mroczniej, dynamiczniej i dużo bardziej intrygująco. Z zapartym tchem śledzimy losy bohaterów i zmiany, jakie zachodzą w Republice. Praktycznie bez zmrużenia oka wpatrujemy się w ekran, by przypadkiem nic nie uronić z akcji.
Zafascynowani chłoniemy obraz i wszystko byłoby idealnie, gdyby nie kilka rozpraszających szczegółów, z których jeden okazuje się być szczegółem nad wyraz uciążliwym. Mam tu na myśli dialogi, które są zdecydowanie najsłabszą stroną filmu. Bo na nic się zdadzą wspaniała scenografia, rewelacyjne kostiumy i porywająca fabuła, kiedy słowa padające z ekranu, wypowiadane choćby nawet przez najlepszego z aktorów, rażą sztucznością i denerwują napuszeniem. W wielu scenach tkwił olbrzymi potencjał, jednak nie został wykorzystany właśnie przez tragiczne dialogi.

Skoro jesteśmy przy minusach filmu, to muszę wspomnieć o odtwórcy roli Anakina Skywalkera – Haydenie Christensenie. Wybór niedoświadczonego aktora niósł ze sobą oczywiste ryzyko, ale równocześnie unikało się utożsamiania z odgrywanymi wcześniej przez niego postaciami. W tym wypadku hazard się jednak nie opłacił, Christensen wypadł wyjątkowo blado i nieprzekonywująco. Widać to wyraźnie w ujęciach z Natalie Portman (Padmé) czy z Ewanem McGregorem (Obi-Wan), w których aktorska przepaść wydaje się ogromna i powstający dysonans skutecznie wybija widza z klimatu. Dlatego też tak blado wypadły sceny Anakina i Amidali na Naboo – połączenie słabej gry Haydena, tarzania się po trawie i drewnianych dialogów dało efekt tandetnego romansidła dla nastolatków.

Kino już nas przyzwyczaiło do pewnego poziomu, który prezentują efekty specjalne. Poziom ten został w dużym stopniu zresztą wyśrubowany właśnie przez George’a Lucasa. Atak klonów pod tym względem nie przynosi wielkiego zaskoczenia, wszak wszyscy spodziewali się maksymalnego nasycenia fajerwerkami każdego filmowego ujęcia. Jest jednak kilka smaczków, które zasługują na szczególną uwagę, o których warto wspomnieć. Otóż niesamowite wrażenie zrobiła na mnie arena na Geonosis, pełna brzęczącej menażerii, a także walka na miecze świetlne między Yodą a Dooku. Ta ostatnia wyryła się na trwałe w mojej pamięci nie tylko ze względu na znakomicie animowanego mistrza Jedi, lecz przede wszystkim z powodu ukazania go, jako potężnego wojownika, z którego siłą należy się liczyć, którego nie należy oceniać po pozorach. Dzięki temu zdecydowanie inaczej będę go postrzegać podczas oglądania starej trylogii.

Dużym plusem Ataku klonów jest muzyka, niezrównanego jak zawsze, Johna Williamsa.
Stwierdzenie, że kompozytor jest klasą samą w sobie i gwarantem znakomitej ścieżki dźwiękowej, zakrawa na truizm, więc na ten temat rozpisywać się nie mam zamiaru. Dodam tylko, że znakomicie przemycił w nowych utworach znane nam już tematy muzyczne – motyw Marsza imperialnego po masakrze w obozie Tuskenów przyprawił mnie o dreszcze. Ogromnym pozytywem filmu jest również nawiązanie do postaci, które znamy ze starej trylogii – z pewną dozą sentymentu obserwowałam na ekranie młodego Bobę Fetta czy nie będących jeszcze małżeństwem Owena Larsa i Beru Whitesun.

Podsumowując: Atak klonów jest filmem z potencjałem, który niestety nie został wykorzystany do końca. Ciekawa fabuła, liczne smaczki i nawiązania do powstałych wcześniej gwiezdnowojennych filmów, niesamowite efekty specjalne – to wszystko zgrzyta z kiepskimi dialogami i pewnymi niedociągnięciami aktorskimi. Jednak nie na tyle, by do filmu nie wrócić, a wrócić według mnie warto. Nawet gdy nie jest się zagorzałym fanatykiem sagi George'a Lucasa.