"Expanded Universe ssie. Kropka."
I w zasadzie na tym mógłbym niniejszy tekst zakończyć. Jednakże, dobrym obyczajem, zmuszony jestem podać kilka argumentów na poparcie mojej tezy. Ponadto w stwierdzeniu tym kryje się nieco hipokryzji – EU generalnie ssie, ale niektóre jego elementy bawią nieźle.
Z Expanded Universe, nie mając pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje, zetknąłem się po raz pierwszy pod koniec lat 80-tych. Ówczesne starwarsowe gry na 8-bitowce można było policzyć na palcach jednej ręki, wciągały jednak niesamowicie. Kiedy przyszła epoka PC-tów, pojawiły się bardziej wyrafinowane produkcje. Nie powiem, do dziś gra mi się w gwiezdnowojenne gry całkiem miło, choć nie zawsze udaje im się uchwycić ducha filmu.
Później trafiłem na komiksy spod szyldu Gwiezdnych wojen. Jako fan opowieści rysunkowych połączyłem dwie pasje. Zawsze uważałem warstwę wizualną za jeden z najważniejszych elementów gwiezdnowojennej magii, a dobrze narysowany komiks z ulubionymi bohaterami to było to. Dziś również komiksy o Jedi czytam z przyjemnością. Mniej więcej w tym samym czasie natrafiłem na gwiezdnowojenne książki. Niedługo potem zaś na fanów SW, przerzucających się faktami z tychże publikacji. I zaczęło się.
Za największy i najważniejszy grzech Expanded Universe uważam niekonsekwencję. Autorzy tworzą niezależnie od siebie, przedstawiając – bywa – sprzeczne fakty, a co gorsza, ignorują to, co pokazano w filmach. Zawsze jest dwóch Sithów, a Vader wybił resztę Jedi? To nic, zaraz wymyśli się jakiegoś zasypanego w kopalni czy innym lochu. Gdzieś indziej dorzucimy nazwisko twórcy "Gwiazdy Śmierci" – niech się ludzie cieszą.
O ile gry i komiksy jakoś się bronią – grafiką i, w przypadku gier, interakcją – to książki leżą tu na całej linii. Do tego najnowsze fabuły zaczynają przypominać telenowelę – same tytuły są odstraszające: Nowa Era Jedi czy Dzieci Jedi. Niedługo zapewne powstaną produkcje, które opisać będzie można hasłem "zwierzęta Jedi" oraz poradniki streszczane na okładkach jako "wskazówki, jak nauczyć psa dyszeć jak Vader w weekend" – naturalnie pisane z punktu widzenia młodego padawana.
Oczywiście, Lucas to klepnął. Klepnął o tyle, że pozwolił użyć znaku towarowego Star Wars na tych produktach – co zresztą sprytnie zagwarantował sobie w umowie podczas robienia pierwszego filmu. To był genialny w swej prostocie, choć szalenie ryzykowny, pomysł na zdobycie dodatkowych pieniędzy. Nic więcej. "Idźcie i piszcie, a zysk trafi do mnie". I dobrze, bo dzięki temu była kasa na prequele. Więc różni chałturnicy mogą sobie dziś pobajdurzyć, a Lucasowi przybywa zer na koncie. Oby przybywało jak najdłużej.
Kolejny grzech EU to robienie ludziom wody z mózgu. Przykład: chce sobie człowiek spokojnie porozmawiać o filmach, a tu wyskakuje ktoś zza winkla i pisze, ze Vader stworzył iluś tam mrocznych adeptów czy innych killerów, żeby wybić Jedi. No ja przepraszam. Gdzie stworzył? W którym filmie? I weź się dogadaj z takim, który swoją wiedzę o SW wzbogaca kwitami z pralni. Kenobi wyraźnie stwierdza, że Vader tropił i zabijał osobiście. To, co jakiś chałturnik wypocił w zaciszu swojego mieszkania jest nieistotne i nie ma prawa zaistnieć w dyskusji o filmie. Tym bardziej, że obowiązku czytania kolejnych ton starwarsowej makulatury nie ma.
Co ciekawe, zaobserwowałem wyniki tegoż rozmiękczania tkanki mózgowej. Kiedy w drugim epizodzie pojawiła się wzmianka o "Gwieździe Śmierci", krzyki się podniosły, że tak nie wolno. Bo "GŚ" stworzył jakiś tam inżynier. I co z tego? Gwiezdne wojny to Lucas. Lucas to Gwiezdne wojny. To wizja jednego człowieka, opracowana od początku do końca przez niego. To, że łaskawie pozwolił wyrobnikom czerpać ze stworzonego przez siebie świata nie oznacza, że ma się wszystkimi wypocinami przejmować. Chcą, niech piszą. On i tak nakręci po swojemu.
Na dobrą sprawę podejście Lucasa do EU pokazane przy kręceniu nowej trylogii udowodniło, że Expanded Universe jest zbędne. Nikt się nim nie przejmuje i jest ono jedynie generatorem zysków – w czym zresztą niczego nagannego nie ma. Szkoda tylko, że taśmowa produkcja chały, jaką jest EU (choć perełki też się zdarzają, choćby seria komiksowa Infinities, plus gry komputerowe zwykle trzymające solidny poziom) powoduje, że wszechświat Gwiezdnych wojen powoli rozmienia się na drobne. O filmach też spokojnie pogadać nie można, bo zaraz ktoś wylatuje z jakąś bzdurą z 7 tomu 8 cyklu opowiadającego o 43 roku życia Luke’a Skywalkera i jego 8 żony Anastazji.
Lubię starwarsowe gry. Lubię komiksy. Lubię Clone Wars, które jako przekaz audiowizualny byłbym gotów zaliczyć do ścisłego starwarsowego kanonu, do którego należą tylko filmy. Umiem bawić się przy EU, choć książek nie tykam - zbytnio mnie rozczarowały. Nie mam jednak zamiaru twierdzić, że Palpatine’a klonowano kilka razy, a Mara Jade jest żoną Luke’a. Zaraz, jaka Mara Jade?