Lost Cities: Pojedynek

Gdzie się podziała mapa?

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

Lost Cities: Pojedynek
W Lost Cities: Pojedynek bój o jak największą liczbę punktów sprowadza się do wykładania kart na stół. Czy prosty mechanizm może wciągać? Zdecydowanie tak.

Lost Cities: Pojedynek to nowa odsłona Zaginionych Miast Reinera Knizii, jednego z najsłynniejszych i zapewne najbardziej płodnego projektanta gier planszowych. Oryginalna wersja zaprojektowanej z myślą o dwóch graczach produkcji miała swą premierę jeszcze w 1999 roku, zaś niedługo potem otrzymała m.in. nagrodę w kategorii Najlepsza Gra Karciana Dwuosobowa według Gamers Choice Awards w 2000 roku. Odświeżona edycja doczekała się swoistego liftingu – doszedł między innymi szósty typ kart, zaś zdobiące (i nie jest to słowo na wyrost) ilustracje zostały stworzone przez Vincenta Dutraita, mającego na koncie prace przy Elizjum czy T.I.M.E Stories.

Przyjrzyjmy się bliżej elementom, które posłużą do organizacji wypraw badawczych. Poza instrukcją dostajemy 72 karty (54 ekspedycji i 18 zakładów) oraz podłużną, dwustronną planszę. Jest solidna i gruba, w dodatku opatrzona ładnymi grafikami, lecz to dopiero karty ekspedycji wywołują zachwyt. Na każdą z wypraw składają się kartoniki o wartości od 2 do 10, które po ułożeniu – w kolejności rosnącej – ukazują niezwykle klimatyczne i tajemnicze panoramy. Poszczególne kolory kart odpowiadają odwiedzinom różnych miejsc na Ziemi, np. pustyni czy wulkanicznych jaskini. Ilustracje prezentują się okazale, tym bardziej że karty są sporych rozmiarów. Szkoda tylko, że nie są zbyt dobre jakościowo – krótko mówiąc, łatwo o postrzępienie krawędzi.

Zadaniem graczy jest zorganizowanie ekspedycji badawczych do 5 lub 6 (zależnie od wariantu) tajemniczych miejsc globu, które przyniosą im chwałę, czyli… punkty zwycięstwa. Na początku pomiędzy graczami ląduje plansza i talia, z której gracze dobierają po 8 kart. I to tyle, można zaczynać!

Gracze naprzemiennie wykonują tury, najpierw wykładając kartę z ręki, a następnie dobierając tyle samo. Na planszy zaznaczone są symbole miejsc, do jakich możemy zorganizować wyprawy. By rozpocząć przygotowania, wystarczy wyłożyć kartę w odpowiednim kolorze po swojej stronie planszy – jedynym wymogiem jest to, że wartość kolejnych kart musi rosnąć. Drugą opcją jest odłożenie karty na planszę. Z kolei dociągając kartę możemy wybrać zakrytą z talii lub wierzchnią z planszy. To właściwie całość mechaniki – rozdanie kończy się, gdy wyczerpie się stos kart, po czym następuje podliczenie punktów. Tytuł najsławniejszego odkrywcy przypada zaś graczowi, który uzbiera więcej oczek w ciągu trzech takich rozdań.

Nie byłoby w tym nic specjalnie absorbującego, gdyby nie sposób sumowania punktów, w którym widać zamiłowanie Knizii do matematyki. Niezależnie od stopnia zaawansowania przygotowań, każda ekspedycja kosztuje. Wyjściowo jest to -20 pkt, które musimy pokryć wartościami wyłożonych kart, by uzyskać z niej jakiekolwiek punkty. Jeśli zatem zagraliśmy tylko karty 5, 7 i 8 w danej wyprawie, to dostaniemy za nie… 0 punktów. A możliwe są także wyniki ujemne i zdarzają się dosyć często w pierwszych partiach, gdy kierowani chciwością rozpoczynamy każdą możliwą ekspedycję. Na tym jednak nie koniec, ponieważ przed wyłożeniem karty z wartością, możemy zagrać od 1 do 3 (również dociąganych z talii) kart zakładów w tym samym kolorze. Krótko pisząc – mnożą one wynik danej wyprawy, zarówno dodatni, jak i ujemny!

Lost Cities: Pojedynek jest bardzo prostym tytułem, przy którym zdarza się doznać… paraliżu decyzyjnego. Ze względu na ujemne wyniki warto dobrze przemyśleć rozpoczęcie przygotowań, szczególnie gdy w talii pozostaje mało kart. Ta nutka hazardu i tylko do pewnego stopnia kontrolowanego testowania szczęścia stanowi o sile tytułu. Czasem warto postawić na tworzenie ekspedycji od podstaw (karty z "2"), innym razem o zwycięstwie zadecyduje eskapada zaczęta od "7", a jedno potknięcie może całkowicie odmienić wyniki graczy. Widmo minusowych punktów każe podejmować rozsądne decyzje i sprawia, że nieprzesadnie fascynujące dokładanie kart z coraz wyższymi cyferkami nabiera sensu i zaczyna wciągać.

Nie ma tu bezpośredniej interakcji między graczami, ale dobranie karty, której wypatrywał rywal potrafi wywołać uśmiech na twarzy. Ponadto odkładając karty na planszę, opóźniamy wyczerpanie się talii, a tym samym wydłużamy partyjkę. Bynajmniej nie jest to drobiazg – sprytne korzystanie z tej opcji może skutkować uniknięciem karnych punktów. Mechanika jasno wskazuje, że w Lost Cities: Pojedynek losowość jest sprowadzona do dociągu kart, lecz trudno poczytać ją za mankament. Niepewność co do przyszłej ręki nie pozwala wkraść się nudzie i generuje regrywalność. Jednakże na pełną partię składają się trzy rozdania, co samo w sobie wydaje się być karkołomnym rozwiązaniem i niepotrzebnie rozciąga grę. Z tego tytułu rozegranie paru partii z rzędu może być już obarczone sporą dawką znużenia. Poza tym zawartość z pewnością wyglądałaby lepiej, gdyby wewnątrz znalazł się jeszcze np. bloczek do punktacji lub po prostu cena byłaby obniżona – obecny koszt jest mimo wszystko spory jak na liczbę komponentów.

Patrząc na oryginalną edycję tytułu zmiany są głównie kosmetyczne. Nowe ilustracje są piękne i równocześnie odrobinę niewyraźne, co rozbudza wyobraźnię. Dołożenie szóstej ekspedycji wydłuża czas zabawy i pomaga śrubować wyniki, co nie jest wprawdzie dużą innowacją, ale uprzyjemnia rozgrywkę. Zwiększa zarówno pole manewru, jak i możliwe do podjęcia ryzyko – w końcu to kolejna wyprawa, na której można się obłowić albo utopić dziesiątki punktów.

Reiner Knizia upycha matematykę właściwie w każdą swoją grę, czego świetnym dowodem jest Lost Cities: Pojedynek. Kalkulowanie szans na uzyskanie potrzebnych kart i nutka ryzyka zapewniają sporo zabawy. Przyjemny filler właściwie dla każdego.

Plusy:

Minusy:

Dziękujemy wydawnictwu Galakta za przekazanie egzemplarza do recenzji.