Usłyszałem podzwanianie gąsienic, wizg elektrycznego silniczka obracającego wieżę twardego i raczej wyczułem, niż zobaczyłem, że ciężka maszyna, niczym rewolwerowiec na Main Street w Tombstone, stanęła pośrodku polany. Kule bezsilnie odbijały się od reaktywnego pancerza czołgu, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Kurcewicz skorygował ustawienie lufy, wieża przesunęła się jeszcze parę stopni w prawo i zastygła. Sądzę, że wszyscy zarówno w naszym, jak i nieprzyjacielskim obozie wstrzymali oddech. Szczerze mówiąc, sam byłem ciekaw, jak się sprawy potoczą.
Huk wystrzału i ryk powietrza rozdzieranego przez ciężki pocisk kalibru 125 milimetrów prawie urwał mi głowę. Kurcewicz jak to Kurcewicz, efekciarz i pozer, zamiast podkalibrowego, który przez cienki pancerz starego transportera przeleciałby jak przez muślinową zasłonkę, użył pocisku odłamkowoburzącego, w sam raz do rozbijania murów Bastylii. Czołowy transporter, razem z dowodzącym oficerem i kaemistą, w ciągu ułamka sekundy zamienił się w ogromną pomarańczową kulę ognia oraz poskręcanych odłamków i w tej postaci pofrunął w powietrze. W wozie dodatkowo eksplodowała amunicja i paliwo, więc wybuch był tak silny, że nawet mnie, oddalonego o prawie sto metrów, rzuciło w tył. Po chwili na ziemię zaczęły spadać kawałki rozżarzonego żelastwa, próbując dokonać tego, czego nie zdziałały kule.
Twardy, oprócz studwudziestopięciomilimetrowej armaty, ma, poza kaemem przeciwlotniczym kalibru 12,7 milimetra, sprzężony z ową armatą karabin maszynowy kalibru 7,62 milimetra. Kurcewicz i jego załoga przystąpili niezwłocznie do demonstracji, w jaki sposób się go właściwie użytkuje. Niekończąca się seria pocisków wylatujących z prędkością sześciuset strzałów na minutę zupełnie pokryła leżących w trawie żołnierzy nieprzyjaciela. Ogień z ich strony zgasł gwałtownie, a ja w końcu poderwałem się na równe nogi.
– Galaś! – wydarłem się. – Bierz broń, Cuprysia i do mnie! Boreeeeek!!
Dwa kaemy na lewe skrzydło, biegiem!
Skoczyłem za ciężarówkę i pobiegłem w stronę jej drugiego końca.
Wychyliłem się ostrożnie i szybkim spojrzeniem zlustrowałem sytuację.
To znaczy chciałem zlustrować, ale nie zdążyłem, stało się bowiem to, czego się bałem: atakująca drużyna była już o kilka kroków od celu, a prowadzący podoficer właśnie na mnie wpadał...