v.

Przypowieść o poszukiwaniu

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

v.
Gdy tematem recenzji jest powieść, zwykle pierwszy lub drugi akapit są jej krótkim streszczeniem. Streszczeniem, należy dodać, często kopiującym to, co czytelnik znaleźć może na tylnej okładce, ale ciężko kogokolwiek za to winić - mało kto wszak lubi spoilery, a te mogłyby się szybko w pogłębioną relację z wydarzeń wkraść. W przypadku V. nie ma jednak o tym mowy – nawet gdybym po kolei opisał każdą przygodę spotykającą bohaterów debiutu Thomasa Pynchona, potencjalny odbiorca przed lekturą i tak nie dowiedziałby się zbyt wiele.  

Skąd to przeświadczenie? Ano stąd, że potencjalnych początków i końców ma ta powieść całe mrowie. Czy właściwym zawiązaniem akcji jest portowa burda? Czy może nowojorskie polowanie na aligatory? Operacja poprawienia wadliwego nosa? Szpiegowskie potyczki we Włoszech czy Egipcie? Czy, jak zwykło się mówić w kontekście tej liczącej niespełna sześćdziesiąt lat książki, rzeczywiście traktuje ona o poszukiwaniu V.? A jeśli tak, to kim lub czym ona jest: Valerią, Victorią, maltańską Valettą czy może powszechnym symbolem zwycięstwa? A może właśnie czymś, czego określić nie sposób? 

Pytań jest więcej niż odpowiedzi – i to nie tylko przed lekturą. Pynchon dokonuje szalonych wolt narracyjnych, bez przerwy zmieniając czas i miejsce akcji, a dopowiedzenie sobie tego w jaki sposób aktualne wiążą się z poprzednimi lub kolejnymi pozostaje w gestii czytelnika. Znaczy to tyle, że autorowi w najmniejszym stopniu nie zależy na wytworzeniu poczucia spójności czy logicznej ciągłości tej opowieści. Owszem, sugeruje, iż wszystko stanowi wielką szpiegowską grę, ale nie tłumaczy nic poza tym: kto z kim w nią gra, o co się ona toczy, co miałoby stanowić jej zakończenie - to kolejne pytania, na które w V. znaleźć można co najwyżej mgliste odpowiedzi. 

Idźmy dalej: w swojej nieokreśloności debiut Pynchona wymaga bardzo wysokiej koncentracji. To nie jest lektura do pociągu czy na plażę - wystarczy na chwilę stracić skupienie, żeby na kolejnych pięciu stronach pojawiło się siedmiu nowych bohaterów, z których każdy będzie odgrywał ważną rolę zarówno w wydarzeniach teraźniejszych, jak i przyszłych. Amerykanin stworzył swoisty mikrokosmos z dziesiątkami postaci z pogmatwaną przeszłością, jeszcze bardziej pogmatwanymi wzajemnymi stosunkami i zawsze niejasnymi celami, a próba zapamiętania wszystkich związanych z tym detali wykracza daleko poza trudność zwyczajnego czytelniczego zadania. Tym bardziej, że, jak wspomniałem, z rozdziału na rozdział wszystko potrafi zmienić się jak w kalejdoskopie. 

Dlaczego tyle miejsca poświęcam temu, czym V. nie jest? Ano dlatego, iż na to pytanie odpowiedzieć całkiem łatwo, natomiast na przeciwne, "czym jest?" – właściwie się nie da. Gdybym miał spróbować, powiedziałbym, że to próba zamknięcia życia w powieść po minimalnej dawce literackiej obróbki. Moje najbliższe skojarzenie stanowi twórczość Henry’ego Millera, przede wszystkim Sexus i Zwrotnik Raka: obaj amerykańscy pisarze są sprośni, obaj lubią absurdalny humor, obaj często zbliżają się do rynsztoka, obaj zdają się głęboko zanurzeni we współczesnym im świecie, żaden z nich nie podąża oczywistą fabularną drogą; ich opowieści po prostu się dzieją, a ich początki i końce to punkty zupełnie arbitralne.

Przy tym wszystkim są między nimi poważne różnice: tam gdzie autor Różoukrzyżowania polega przede wszystkim na wątkach autobiograficznych, Pynchon próbuje tworzyć opowieść bardziej uniwersalną, sięgającą poza indywidualne doświadczenia i, jakkolwiek by to brzmiało, niosącą pewną naukę. Bo choć fragmentaryczna i napchana po brzegi wydarzeniami niemającymi ze sobą na pierwszy rzut oka wiele wspólnego, to V. można uznać za pokręconą parabolę ludzkiego losu – to trudne, niezwykle skomplikowane poszukiwania właściwie nie wiadomo czego, w których przeszkodę stanowi wszystko. Dosłownie wszystko. Każdy z nas jest młodym Stencilem prowadzącym wieloletnie śledztwo w celu odnalezienia V., o której – którym? – nic nie wie, a któregoś dnia stanie się Stencilem starym, przekazującym pochodnię kolejnemu pokoleniu. 

V. nie jest powieścią, za którą można wziąć się nudnym wiosennym wieczorem, kiedy błękitne niebo nagle zaciągnie się ciemnymi chmurami. To trudny w lekturze i interpretacji tekst, wymagający skupienia nie tylko przy śledzeniu fabuły, ale także po to, by poskładać w całość tropy ukryte zarówno w początkowych, jak i końcowych rozdziałach tej monumentalnej – choć często rynsztokowej – opowieści. Czy w portowych bójkach, zamieszkach na florenckich uliczkach, bombardowaniu Valetty i polowaniu na aligatory może kryć się prawda o życiu? To trzeba już odkryć samemu.