» Artykuły » Inne artykuły » Łopatką Wronkę: Meekhan

Łopatką Wronkę: Meekhan


wersja do druku

...czyli innowacja czy stagnacja w polskim fantasy?

Redakcja: Tomasz 'earl' Koziełło
Ilustracje: Anna 'Otai' Kmiecik

Łopatką Wronkę: Meekhan
Bartłomiej Łopatka: Cykl książek o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego był dziełem przełomowym dla polskiej fantastyki, czymś całkowicie odmiennym od nieśmiałych, wcześniejszych prób tworzenia literatury fantasy. Przełamał monopol science fiction w różnych odmianach i wzbudził żywe emocje. Spowodował także wysyp powieści o podobnej konwencji, jednak żadna z nich nie zdołała uzyskać choćby zbliżonej popularności, tak w fandomie, jak i poza nim. Najnowszym projektem, który został bardzo ciepło przyjęty i otrzymał przychylne recenzje jest cykl Roberta M. Wegnera o Meekhanie – uważasz, że tym razem mamy do czynienia z czymś niezwykłym w polskim fantasy?

Tymoteusz Wronka: Powiem prosto z mostu: tak. Piętno Sapkowskiego zostało mocno odciśnięte w świadomości epigonów. Większość twórców polskiego fantasy ostatnich dwudziestu lat podążało mniej lub bardziej wyraziście jego tropem: przygodowej fantasy o słowiańskiej nucie, z (w założeniu) wyrazistymi postaciami, okraszonej dozą mniej lub bardziej udanego humoru. Oczywiście, nie wszyscy. Byli również pisarze, którzy udanie realizowali własne pomysły – Księga Całości Feliksa W. Kresa czy Saga o zbóju Twardokęsku Anny Brzezińskiej należą do tych wyjątków. Jednakże nawet oni nie pisali czegoś takiego jak Wegner: epickiej, tworzonej z rozmachem i emocjami fantasy – nie waham się tego powiedzieć – w zachodnim stylu. Może to śmiałe stwierdzenie, ale mam wrażenie, że gdyby Wegner urodził się w Stanach Zjednoczonych, to byłoby o nim dość głośno.

: Co do innych pisarzy: akurat Kres i Brzezińska, pomimo całkiem udanej kreacji świata, nie zdołali osiągnąć ułamka sukcesu komercyjnego Sapkowskiego, stać się aż tak rozpoznawalnymi w polskiej fantastyce. Udało się to natomiast Piekarze, Komudzie czy Pilipiukowi – pisarzom nietworzącym typowego fantasy. W czym tkwi różnica?

TW: Sukces, gdzieś o rząd wielkości większy niż Wegner, osiągnął również Jarosław Grzędowicz. Niby u podstaw świata Pana Lodowego Ogrodu tkwi pomysł rodem z science fiction, ale przez 95% tekstu – pomijając gadżety Vuko Drakkainena – to fantasy pełną gębą. Zresztą kreacja jednego, wyrazistego bohatera, jak u Sapkowskiego, jest pewnie jednym z głównych składowych popularności tej serii. Jednakże wymieniając Brzezińską czy Kresa nie myślałem o sukcesie na szeroką skalę. Z pisarzy fantasy tylko Sapkowskiemu udało się wyjść poza szeroko pojęty fandom, reszta bazuje jednak na ludziach mniej lub bardziej powiązanych z fantastyką. Można wysnuć przypuszczenie, że fantasy w innych wariantach niż wiedźmińskie lub klasyczne nie cieszy się u nas popularnością, a ludzie cenią to, co jest już im znajome. Lub – co też ma pewne podstawy – Kres i Brzezińska stworzyli powieści przekombinowane; na poziomie konstrukcji, fabuły, języka.

: Takie przypuszczenie może prowadzić do dość przygnębiającego obrazu fanów fantasy w Polsce: zakochanych w sztampie, niezainteresowanych eksperymentami formalnymi (Wiedźmin był tylko jeden i basta! Więcej udziwnień nie chcemy, dajcie nam nasze smoki, elfy i orki!). Rzutuje to na rodzaj fantasy, jaki się u nas wydaje: przez parę lat można było zauważyć napływ właśnie takich taśmowych powieści, często wzorowanych na Sapkowskim (zazwyczaj w kwestii głównego bohatera) – o ile pamiętam, najwięcej takich (niekoniecznie polskich rzeczy) ukazało się w Fabryce Słów. Natomiast interesuje mnie, co oznacza według Ciebie słowo "przekombinowane"? Nietypowe?

TW: Przekombinowane, czyli takie, w które upchnięto zbyt wiele elementów. Nietypowe też, ale nie do końca o to mi chodziło. Nie zrozum mnie źle – ja te cykle bardzo lubię, ale skoro rozmawiamy o epickim czy klasycznym fantasy, to granice gatunku są dość jasno określone. Biadolisz mi tutaj, że obraz czytelników fantasy w Polsce jest przygnębiający. Pocieszę Cię, że taki jest obraz czytelników tego gatunku również w świecie anglojęzycznym. Wystarczy przejrzeć, co się sprzedaje (Gry o tron nie liczę, chociaż to niezbyt dalekie odstępstwo od wzorca), aby wyrobić sobie zdanie na ten temat.

Nie od dziś wszakże wiadomo, że najbardziej lubimy to, co już znamy. Jeśli poruszamy się wśród znanych archetypów i schematów, to czujemy się jak wśród znajomych podczas wyprawy za miasto: miło, swojsko, niby z delikatną nutką ekscytacji, ale przy zachowaniu umiaru i norm bezpieczeństwa.

: Teraz zacząłem zastanawiać się, co konkretnie uważasz za przekombinowane i nie pasujące do modelu epickiego/klasycznego fantasy – to, że fabuła jest nieco bardziej skomplikowana, są inne, nowe rasy, zmienione podejście do magii? Co jest tym elementem, który sprawia, że fan klasyki nie jest do końca zadowolony z nowej lektury? Częściowo zgodzę się z Tobą, że niekoniecznie lubi się nowości, preferuje ograne wzorce, ale nie wydaje mi się, żeby to był główny powód. Przykładowo, taki Zelazny, wychodząc na chwilę z polskiego podwórka, stał się autorem kultowym i wielokrotnie wznawianym, a Kroniki Amberu należą do cykli, w których można znaleźć wiele wymieszanych elementów i zdecydowanie nie polecałbym tej lektury komuś, kto nie chce wychodzić poza elfy, smoki i czarodziejów.

TW: Chyba rozmijamy się na poziomie pojęć: Zelazny jest fantastyczny, ale czy to klasyczna fantasy? Ba, czy to fantasy w ogóle? Ale wracając do tematu. Mądrzejsi od nas już dawno temu stwierdzili, że najbardziej lubimy to, co dobrze znamy. Niewielu jest czytelników, którzy poszukują czegoś nowego: większość, przynajmniej bazując na obserwacji rynku, szuka pozycji według innego klucza. Odpowiadając na Twoje pytanie: jeśli zamiast elfów i krasnoludów masz gadające koty czy myślące sępy, a bohaterem nie jest dzielny gieroj tylko ktoś leniwy, to zaczyna być coś nie halo. A jak jeszcze autor eksperymentuje z formą i nie daj Boże próbuje w stylizacji sięgać nieco dalej niż Sienkiewicz, to już w ogóle ma przechlapane. Pełną odpowiedź pewnie dałby psycholog, ale moim zdaniem chodzi o coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa przy jednoczesnym posmaku egzotyki. Coś jak safari z opancerzonego jeepa.

: W takim razie czy Wegner kojarzy Ci się konkretnie z którymś z zachodnich pisarzy (rozmiarowo, jeżeli fabuła całości będzie toczyć się w takim tempie, to cykl Wegnera może osiągnąć objętość i Malazańskiej Księgi Poległych)? Ciekawi mnie też użyte przez Ciebie określenie "zachodni styl" – wystarczy pozbyć się odwołań do słowiańskości i wrzucić opowieść do rozległego świata, pełnego magii i wielkich bitew? Brzmi to raczej jak przepis na kolejną, sztampową powieść fantasy, niż coś zaskakującego.

TW: Mam porównywać? Dobra. Dla mnie ma on bardzo wiele z przytoczonego przez Ciebie Eriksona, chociaż niekoniecznie pod względem skomplikowania świata przedstawionego (o tym będzie można się dopiero przekonać, bo Wegner, w przeciwieństwie do Kanadyjczyka, skąpo dawkuje informacje). Nie chodziło mi jednak o bezpośrednie porównania, ale o pewien sposób pisania.

Śmiejesz się, że to przepis na sztampową powieść fantasy. Ale tak, pod pewnym względem masz rację. Fantasy z natury (a raczej z jej powszechnego wykonania) jest sztampowa – by odnieść sukces należy poruszać się po dosyć ograniczonym polu, żonglując niewielką liczbą elementów. Wyróżnikiem jest talent. Z pozoru autor nie tworzy nic nadzwyczajnego: wymyślił mniej lub bardziej skomplikowany świat, jakichś tam bohaterów, wprowadził ich w pewien konflikt. Wykonanie tego w poprawny sposób już gwarantuje niewielki sukces. Wegner dodał jeszcze mnóstwo emocji, podlał to wszystko patosem. To z pozoru tani chwyt, ale umiejętnie wykonany wypada niezwykle skutecznie. Jego historie być może ocierają się o kicz, ale też łapią za gardło, zacierając niedostatki oryginalności czy pomysłowości. Wracając do porównań: literatura jak literatura, ale połowa popowego kina ze Stanów bazuje właśnie na tym. Zachodniego charakteru doszukiwałbym się więc w konstrukcyjnym zamyśle polegającym na sprawnym układaniu (znanych czytelnikowi) klocków przy jednoczesnym wykorzystaniu ich emocjonalnego potencjału. Tylko tyle. I aż tyle.

: Czyli to dość przewidywalna, raczej sztampowa historia, naładowana emocjami i patosem, którą czyta się dla emocji i, parafrazując, "żeby przeczytać coś, co już się dobrze zna"? Zasadniczo więc zgadzamy się, że książki Wegnera są sztandarowym fantasy, bez odwoływania się do słowiańskości i stanowią świetnie zrealizowane, ale w gruncie rzeczy dość proste, kino akcji. Skoro tak, to dlaczego można spotkać się z opiniami, że to przełom i coś niespotykanego w polskim fantasy? Ciekawy paradoks. Dla mnie formuła wykorzystana przez Wegnera jest jednorazowa – po przeczytaniu wszystkich trzech tomów nie mam ochoty do nich wracać ani ponownie ich przeglądać ponieważ doskonale wiem co się stanie, choć niektóre sceny może ponownie by mnie uderzyły. Wydaje mi się jednak, że kolejna lektura ujmie sporo cyklowi, ponieważ zniknie spora doza dramatyzmu, napięcia, tego dzięki czemu, jak sugerujesz, udało się Wegnerowi zdobyć czytelników. Sądzę także, że to może być również kwestia bohaterów. Autor wprowadził wiele postaci, ale rozwinął historię jedynie kilku z nich, z których żadnego nie mogę nazwać ulubionym, wyjątkowym czy też przesadnie charyzmatycznym. A skoro nie zżyłem się zbytnio z bohaterami, to po co kolejny raz przeżywać ich historie?

TW: Poruszyłeś dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, co już wcześniej mówiłem. Co nowego daje Wegner? W skali świata zapewne nic. W skali Polski – dużo. To jak z teorią innowacji: teoretycznie daną rzecz wynaleźć i zaimplementować można tylko raz. Niemniej podmiot (w tym przypadku autor), który wprowadzi ją jako pierwszy na nowy rynek, choćby jedynie imitował dokonania innych, zbiera całą śmietankę. A jeśli jeszcze robi to bardzo dobrze (bo próby były przecież już wcześniej), to nie należy się dziwić, że zbiera pochwały, czy wręcz mówi się o przełomie.

Na drugą kwestię nie wiem czy jestem Ci w stanie odpowiedzieć. W zasadzie nie czytam książek ponownie, a już na pewno nie w ciągu kilku lat od pierwszej lektury. Ale tak z ręką na sercu odpowiedz: ile powieści fantasy czytałeś więcej niż raz? Nie sądzę, by utożsamianie się z wyrazistymi postaciami coś w tym przypadku zmieniało. Im kibicuje się podczas czytania, ale nie ma to wpływu na chęć ponownego przeżywania ich przygód.

: Dopóki czytałem mniej, to przerabiałem dane powieści po kilka razy – między innymi Pana Lodowego Ogrodu całegoWiedźmina, Kłamstwa Locke'a Lamory, Hobbita, Władcę Pierścieni, Narnię czy wcześniej przygodowe książki Maya i Nienackiego. Setting miał dla mnie drugorzędne znaczenie, w niektórych z nich był gorszy, w niektórych lepszy, a ja chciałem jeszcze raz przeżyć przygody Locke'a, Vuko czy drużyny Pierścienia, bo ci bohaterowie mieli coś co mnie przyciągało, to jak działali i w jaki sposób byli przedstawieni. A po lekturze książek Wegnera nie czułem tego. Owszem, bohaterów do swoich ról skroił świetnie, znakomicie odgrywają to co muszą, by wzbudzić w czytelniku emocje – ale dwa razy to na mnie nie zadziała.

TW: Pociągnijmy jeszcze temat bohaterów. Nie do końca zgodzę się z tezą, że jest ich za dużo, co utrudnia identyfikację. Owszem, pojawiają się bohaterowie zbiorowi (chociaż nie na tę skalę, co u Eriksona), ale w każdej grupie są wyraziste jednostki (znów: w porównaniu z Malazańską Księgą Poległych)? jest ich tylu, co kot napłakał), które ciągną fabułę do przodu. Być może jednak różnimy się co do celu: Ty chcesz przeżywać historie postaci; dla mnie w tego rodzaju prozie to fabuła jest nadrzędna względem bohaterów.

: Może trochę źle się wyraziłem wcześniej z tą liczbą bohaterów. W trzech jak dotychczas książkach Wegner stworzył około dziesięciu bardziej wyrazistych, wybijających się postaci, z której każdej poświęcił znaczną część opowieści – a jednocześnie nie pozwolił żadnej z nich zdominować cyklu. Dodatkowo, poprzez specyficzną budowę serii póki co (charakterystyczne połówki zbiorów opowiadań), brakuje ciągłości w ich historii, przez co poszczególne tożsamości zaczynają rozmywać się w pamięci. Niebo ze stali spaja część z tych ogniw – ale pewnie w kolejnym tomie akurat ci bohaterowie zostaną porzuceni, by przyjrzeć się innym.

TW: Czyli według Ciebie konstrukcję postaci będzie można docenić wówczas, kiedy autor splecie wszystkie wątki, a elementy układanki wskoczą na swoje miejsce? Wszak czwarty tom będzie znowu wykorzystywał tylko niektórych bohaterów i ewentualnie dopiero w piątym (i wcale nie jest powiedziane, że będzie to ostatni) będzie ich cała gama; oczywiście jeśli w międzyczasie autor nie zakończy ich literackiego żywota. Moim zdaniem nie tędy droga w ocenie postaci: przy tak rozbudowanych cyklach nie ma szans by każdemu poświęcić tyle samo – i odpowiednio dużo – miejsca. Gdyby wsadzić wszystkich do jednej książki, przeplatać ich wątki, to tym bardziej ich charakterystyki byłyby rozmyte. Zabieg ten udał się tylko nielicznym pisarzom. W formie, jaką zastosował Wegner, dostaje się skondensowaną pigułkę: ta przekonuje od razu, albo nie. Rozumiem jednak problem, że, przykładowo, historie z pierwszego tomu mające kontynuacje w tomie czwartym zacierają się w pamięci; szczególnie jeśli czyta się książki po premierze i nie przypomina ich sobie później.

Myślę, że wypada poruszyć jeszcze jedną kwestię na zakończenie: jak myślisz dlaczego w ogóle czyta się ten rodzaj fantasy? Trochę nam się to już wcześniej pojawiało, ale warto podsumować; także w kontekście Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

: Może to być kontynuacja bajek i baśni oglądanych/czytanych w dzieciństwie, które były pierwszym, nieświadomym, kontaktem z fantastyką, a które klasyczna fantasy chyba w największym stopniu przypomina, powtarza ich, w większości proste, schematy. Jest jasno rozdzielone dobro i zło, jakieś magiczne stwory, przedmioty, zazwyczaj dobre zakończenie, czasem jakiś morał. To także dość przyjemne i bezbolesne zabijacze czasu (o ile są dobrze wykonane), które czyta się szybko. Historia, bohaterowie i świat przewijają się przed oczami czytelnika nie muszącego zbytnio wysilać się intelektualnie – wystarczy, że da się porwać opowieści. Idealne odstresowywacze na kilka godzin po pracy albo na weekend, kiedy chce się odpocząć od wszystkiego.

TW: Pierwsza część Twojej wypowiedzi odnosi się w zasadzie do całości fantastyki, a mnie chodziło o ten specyficzny jej rodzaj. Zakładam więc, że chodzi Ci przede wszystkim o to, że są to książki zapewniające niezobowiązującą rozrywkę. Poniekąd się z Tobą zgadzam. Już wcześniej przytaczałem przykład z safari: według mnie to pragnienie poczucia obcości, ale z zabezpieczeniem – podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale w przypadku dużej liczby powieści fantasy można powiedzieć, że rzeka ta krąży w zamkniętym obiegu. Większość przytaczanych przez Ciebie powodów ma tutaj oczywiście zastosowanie. Kluczem jest oderwanie od rzeczywistości, przeżycie przygody, a później dokonanie bezpiecznego powrotu do domu i codziennych spraw.

Nie uważam tego zresztą za nic zdrożnego. Chociaż zdarzają się książki (głównie autorów zagranicznych) pokazujące jakie możliwości drzemią jeszcze w fantasy, to nie tylko takie pozycje chce się czytać. Dobrze wykonana klasyczna fantasy, napisana pomysłowo i z rozmachem, też się sprawdza. W tych kategoriach cykl Wegnera moim zdaniem nie ma zbyt wielkiej konkurencji w polskiej fantastyce; szczególnie powstającej obecnie. Nie mamy do czynienia z rewolucją, ale to krok do przodu na naszym rynku.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


   
Ocena:
0
Tyle, że nikt klasycznego nie pisze od dobrych dwudziestu lat, nie licząc franczyzówek.

Elric... dziw, że tak słaba literacko seria miała tak wielki wpływ.

Właściwie problem z Sapkowskim polega na tym, że po prostu wprowadził cierpiącego inteligenta do fantasy.

13-03-2013 09:42
~Karburator

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+2
@Slann

W latach sześćdziesiatych Moorcocka odbierało się po prostu inaczej, tym bardziej, że słabe literacko (prznajmniej według dzisiejszych standardów) było prawie wszystko, co wtedy się ukazywało, zarówno na polu sf, jak i fantasy.

Sapkowki zawdzięcza swój sukces głównie warsztatowi i temu, że pojawił się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Istnieje jeszcze jedna cecha, która wyróżnia go z tłumu. Jego Wiedźmin jest metaforą teraźniejszości. Niby dzieje się to w wymyślonej, fantastycznej krainie, ale tak naprawdę zarówno bohaterowie, jak i problemy, z którymi muszą się zmagać są na wskroś współczesne.



13-03-2013 12:07
zegarmistrz
   
Ocena:
+1
W latach sześćdziesiatych Moorcocka odbierało się po prostu inaczej, tym bardziej, że słabe literacko (prznajmniej według dzisiejszych standardów) było prawie wszystko, co wtedy się ukazywało, zarówno na polu sf, jak i fantasy.

No bo dzisiejsze książki SF i Fantasy, nabite watą, z bohaterami jak od sztancy i de facto nierozróżnialnym stylem pisarskim poszczególnych autorów są literacką ucztą.
13-03-2013 23:14
Maestro
   
Ocena:
0
slann, cierpiącego inteligenta do fantasy wprowadził chyba właśnie Moorcock (a Sapkowski, jak sam przyznaje, wzorował Geralda na Elryku - wizualnie oczywiście), ciekawie rozwinął to Donaldson w postaci Thomasa Covenenta. Idea Ład-Chaos, rozwinięta przez Moorcocka miała też spory wpływ wa twórców uniwersum Warhammera (przyjrzyjcie się np. symbolowi chaosu). Na DeDekowców bardzo oddziaływał wspomniany już Fritz Leiber i jego Lankhmar.

Co do Wegnera, to dla mnie jego twórczość jest jakąś kontynuacją polskiego fantasy gdzieś pomiędzy "Ksinem" Lewandowskiego a "Północną Granicą" Kresa. Nasze rodzime fantasy swoją "klasykę" ma gdzie indziej niż gatunek jako całość, czyli faktycznie "rodzaj anglosaski". W awangardzie nie jesteśmy...
13-03-2013 23:22
   
Ocena:
0
Niestety Zegarmistrz, nie masz racji. Kiedyś sf/horror/fantasy było pisane dla odbiorców literatury z czasopism i naprawdę, były pisane jak harlequiny dla facetów.Przecierz opowiadania z "Śniącego Miasta" to pogwałcenie podstaw gatunku literackiego. Po przeczytaniu pięciu tomów Świata Carownic i zaobserwowaszy jaki postęp poczyniła Norton, odnoszę wrażenie, że redaktorzy specjalnie spłycali styl, aby był możliwy do przetrawienia dla prostwgo czytelnika.

Autorzy nie posiadali indywidualnego stylu... w ogóle żadnego nie posiadali. Dialogi to były przecierz sztuczne deklaracje, a Bochaterowie zbytnio się nie różnili. Jeden Wagner (Nie licząc Tolkiena i reszty) był dobry,

Maestro: Być może, ale Cierpiący Inteligent to akurat typowo polsko-rosyjski motyw. I Elryk nie dokońca pasuje.
Teraz pomyślałem, że Polskie fantasy cierpie z Noir i Spagheti westernu.
14-03-2013 15:04
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
leave slann alone!
On wie przecież lepiej.
14-03-2013 15:14
   
Ocena:
0
Tyldka, przedstawisz się?
15-03-2013 08:08
Gawk
   
Ocena:
0
Saga o Twardokęsku nie jest epicka? Brak jej rozmachu? Emocji tam nie ma?

Nie.
Tak.
Są płytkie.


O tym, co jest płytkie, a co epickie, decyduje już tylko czytelnik i to,  czym się utożsamia.
Dla mnie osobiście Włądca Pierścieni jest nudny jak flaki z olejem, boiwem moim zdaniem Tolkien nie otrafił skupić uwagi czytelnika na odpowiednich kwestiach powieści. Potrafił (a jakże pięknie) lać wodę stronicami o hisotrii i całe drzewo genealogiczne rodu krasnoludów wyrywać, opisywać kamienie i takąż pogodę, ale ni cholery to, co powinno być uwypuklone. No i te wszytkie elementy zaskoczenia, u niego są tak przewidywalne, że czytajac Władcę, zasypiałem...

To zupełnie nie do wiary, jak czasem płytka i banalna opowieść potrafi nas poruszyć do głębi i wywołac dreszcz na karku, a ta epicka, zrobiona z rozmachem i pompą, o wielkich czynach, ludziach i ważnysch sprawach, zanudzić nas na śmierć, albo w ogóle nie zainteresować.

Interesujące.
03-08-2013 17:03

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.