» Artykuły » Inne artykuły » BookRage One - zwycięstwo nad niemożnością

BookRage One - zwycięstwo nad niemożnością


wersja do druku

BookRage One - zwycięstwo nad niemożnością
Pod koniec 2012 roku zwrócił się do mnie Paweł 'Ausir' Dembowski z propozycją wydawniczą, dotyczącą akcji roboczo nazwanej "book boundle", a przynajmniej ja tak ją zapamiętałem. Chodziło o już skądinąd gdzie indziej i kiedy indziej przećwiczony pomysł wydania zestawu pięciu książek (pierwotnie płyt z muzyką) za dowolną cenę, ustalaną przez nabywcę. No, może niemal dowolną – najmniejsza kwota miała zaczynać się od złotówki. Pomysł ten został już na polskim gruncie wypróbowany – z miernym skutkiem, ale wtedy autorzy biorący udział w przedsięwzięciu byli mało znani. Teraz Paweł z dwoma kolegami postanowili spróbować ze znanymi nazwiskami.

Zamierzenie zrealizowali, a sprzedaż trwała dokładnie dwa tygodnie w okresie 27.02-13.03.2013 r. Projekt powszechnie oceniono jako sukces – i chyba słusznie: 1999 nabywców, 46 367 zł wpływów, średnia wpłata 23,19 zł, a do podziału między autorów przypadło 31 784 zł (ok. 70% całej kwoty). Pozostałe wpływy, po ok. 7 300, poszły dla Fundacji Nowoczesna Polska i dla redakcji BookRage.

Bardzo spodobała mi się idea płatności "co łaska". Po pierwsze, takie podejście pozwalało wyciągnąć rękę do nieco zmanierowanego sieciowego klienta, mówiąc mu: chcesz, bracie, za darmo, to bierz. Ale jak chcesz coś dać za pracę autorowi, którego lubisz – to się zastanów. Po drugie, ten projekt sam w sobie stanowił najlepszy na świecie plebiscyt, ile nabywca jest gotów zapłacić za e-booka. Jasne, że były tu różne czynniki dodatkowe, jak nowatorstwo całej akcji, zachęta w postaci premii "z Dukaja" (wpłata powyżej średniej była premiowana powieścią Science fiction) itd., ale mimo wszystko ludzie zagłosowali sakiewkami za tym, że są gotowi zapłacić za książkę elektroniczną ok. 5 zł. I nie więcej, bo jeśli cena zostałaby podbita, praktyka wykazuje że większość "pożyczy" sobie utwór za darmo. Od dawna twierdziłem (zobacz), że teraz mamy rynek konsumenta e-booków, a nie producenta, i wydawca musi zastanowić się, ile nabywca jest gotów zapłacić za towar, a nie ile ów wydawca chce na nim zarobić.

Ponadto, cały projekt pozytywnie zaskoczył jawnością. Wszystko było na bieżąco wiadomo: ile wpływa pieniędzy, jaki jest nakład, jak wpływy są przez nabywców dzielone. Taka jawność jest jak powiew świeżego powietrza w dobie poufności indywidualnych umów autorskich, niejawności danych wydawniczych itd. Brawo, tak trzymać. Utajnianie danych zawsze działa na szkodę autora, bo ten pertraktuje z wydawnictwami bez żadnej wiedzy porównawczej.

Pora przejść do wniosków, które są naprawdę istotne. Otóż w wyniku eksperymentu – bo tak wypada nazwać tę próbę nowatorskiego wydawania e-booków – okazało się, że można naprawdę niedrogo wydawać książki elektroniczne i, co więcej, mimo niskich cen jest to opłacalne. Tym samym dowiedziono, że dotychczasowe ceny e-booków, często sięgające cen wydań papierowych tych samych książek, są zdecydowanie zawyżone. Wydawcy tłumaczyli, że wszak pozostaje koszt redakcji, opracowania layoutu, dystrybucji i reklamy, a koszty druku nie są wysokie i nie decydują o cenie detalicznej. Odnosiłem się do tych wyjaśnień nieufnie, bo dobrze pamiętam, że kiedyś kluczowe były ceny papieru, farby, użycia maszyn drukarskich, robocizny drukarzy, magazynowania, rozwożenia po kraju, składowania w księgarniach, zagospodarowania zwrotów. Czyżby te koszty zniknęły? A hurtownicy, którzy biorą 50% ceny, a teraz niektórzy z nich każą sobie jeszcze płacić ekstra premie? Przy wydawaniu e-booków haraczu dla hurtowników na szczęście płacić nie trzeba, jeśli ma się dobrze sprofilowaną stronę internetową i sieć współpracujących portali, blogerów i recenzentów.

Zespół BookRage potrafił pozyskać dobrych i znanych autorów, wykonać prace redakcyjne, zrobić łamanie, a nawet przygotować grafikę. Za to wszystko dostali 7 000 zł za pięć, a właściwie osiem książek. To nie są krocie, ale zastanówmy się nad nieco inną buchalterią. W przypadku BookRage One nabywca nie tylko decydował, ile ma płacić, ale także określał proporcje między należnościami "autor – fundacja – redakcja". Domyślnie dla autora było 70% i mało kto to ustawienie zmieniał. Tymczasem ja jako autor zadowoliłbym się honorarium w wysokości 50% ceny, zwłaszcza w przypadku już wcześniej publikowanych utworów. Standardowe wydawnictwo nie dzieliłoby się już z nikim więcej, czyli w sumie z obecnego przychodu redakcji przypadłoby około 23 000 zł. Gdyby cykle wydawnicze następowały bez przerw, miesięczny przychód mógłby się zamknąć kwotą ok. 50 000 zł – przy założeniu, że na raz byłby w sprzedaży tylko jeden zestaw, a inne parametry pozostałyby analogiczne jak w BookRage. Oczywiście skalę można zmieniać dowolnie, ale w praktyce tylko w granicach pojemności rynkowej.

Czy wymieniona kwota to dużo, czy mało? Zależy. Jeśli mamy trzech entuzjastów, którzy wszystko robią sami, począwszy od prac redakcyjnych, a skończywszy na pisaniu oprogramowania, a także zajmują się promowaniem produktu i rozliczeniami, to jest całkiem nieźle. Oczywiście zarobki są "zwyczajne", na mercedesa i jacht nie starczy, ale też nie mówimy o zwolennikach złotych klamek. Gdyby jednak redaktorzy chcieli zatrudnić do każdej czynności etatowych pracowników i jeszcze zapłacić za reklamy w publikatorach, to przychód jest za mały. Chyba że reklama zaowocuje znacznym zwiększeniem sprzedaży.

Jakie konkluzje, a więc perspektywy na przyszłość? Na rynku książki będą miały miejsce duże przetasowania. Przede wszystkim w dobie łatwej wymiany plików nie do utrzymania są wysokie ceny e-booków, nawet przy wprowadzeniu restrykcyjnego prawa. Prostą pochodną drastycznego spadku cen będzie wyeliminowanie hurtowników, na których nie będzie stać ani czytelników, ani wydawców, zresztą sprawne wyszukiwarki okażą się zupełnie wystarczające. Pozostaną portale opiniotwórcze i blogi recenzenckie, których rola jeszcze wzrośnie. Rzecz jasna będzie praktykowane lansowanie książek, zwłaszcza dobrze rokujących lub autorstwa celebrytów (literackich czy politycznych), przy zainwestowaniu w reklamę, ale ten proces nie wpłynie na cenę detaliczną egzemplarza (pliku), lecz na wielkość sprzedaży. Powstaną małe wydawnictwa złożone ze specjalistów, wykonujących wszystkie lub większość prac we własnym zakresie, jak recenzowanie, redagowanie, a potem wszelkie prace informatyczne, często z zastosowaniem gotowych szablonów. Tłumaczone będą tylko "pewniaki", chyba że znajdą się tłumacze, którzy zaakceptują wynagrodzenie jako procent od przyszłego zysku. Duże, mało wydajne wydawnictwa albo padną, albo przeprofilują się, mocno tnąc koszty. Co do spraw technicznych: DRM-y wyjdą z użycia, pozostaną spersonalizowane egzemplarze ze znakiem wodnym. O liczbę czytników bym się nie martwił, każdy smartfon może robić za czytnik.

Na koniec dobra wiadomość: Empik połączy się z Tchibo. Będą sprzedawać sprzęt wędkarski, dizajnerskie gadżety kuchenne i bieliznę erotyczną. Termin fuzji – nieodległy – utrzymywany jest w tajemnicy.

Więcej o BookRage:
http://www.dobreprogramy.pl/Jaka-przyszlosc-czeka-BookRage-zestaw-polskich-ksiazek-za-co-laska,Artykul,39529.html
http://www.kawerna.pl/biblioteka/felietony/item/6517-book-rage-i-co-dalej.html
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tagi: BookRage



Czytaj również

Sherlock Holmes. Apokryfy (e-book)
Kpiąc z Sherlocka i samego siebie
- recenzja

Komentarze


Wiedźma
   
Ocena:
0
@ Andrzeju
Jeśli chodzi o płacenie za freelancerskie tłumaczenia, to prawo w tym zakresie raczej nie ulegnie zmianie, chyba że zrezygnujemy całkowicie z ochrony prawnoautorskiej (podobne dyskusje toczą się aktualnie w kwestii ochrony oprogramowania). Byłoby to zaprzeczenie najważniejszej zasady z zakresu prawa autorskiego - naruszałoby istotę ochrony utworu i przy okazji nadzoru autorskiego (autor ma prawo do kontroli tłumaczenia!). Chodzi tu o ochronę dobra Twojego jako twórcy - przy aktualnej regulacji nie ryzykujesz, że ktoś przeinaczy Twoje dzieło albo przetłumaczy je tak fatalnie, że całkowicie zmieni jego wydźwięk. Takie tłumaczenie możesz bardzo szybko zablokować/ wyeliminować z obrotu. Tak więc nie chodzi tylko o zysk z tłumaczeń, choć jest on ważny, ale przede wszystkim o autorskie prawo osobiste. Nikt Ci nie broni zezwolić na dokonywanie darmowych tłumaczeń Twojego dzieła - masz jednak gwarancję, że dopóki takiej zgody nie udzielisz, nikt Ci bezczelnie nie zniweczy Twojej pracy.

@~Marcinie
Programy do "tłumaczenia" kultury i emocji już raczkują. Jakiś czas temu pracowałam przy projekcie, który miał oceniać nieoczywistość wynalazków na podstawie wyroków sądów patentowych w różnych krajach. Brzmi jak fantastyka, ale to już się dzieje. Nie twierdzę, że maszyna może całkowicie zastąpić człowieka (może?), niemniej takie próby są podejmowane - ba, są juz całkiem zaawansowane. Także może te rozumne roboty są tuż tuż ;).
28-03-2013 14:09
~Wojciech Chmielarz

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Zakładam, że Dukaja czy Pratchetta a nawet Pilipiuka fani kupują w ciemno
Trochę tak, ale mnóstwo razy widziałem już na różnych blogaskach komentarza: a kiedy napiszesz recenzję nowego Dukaja? Ludzie chcą dyskutować o tym, co znają. I nie ukrywajmy - to Dukaj, a nie Jan Nowak "sprzedają" bloga.

@Wiedźma i tłumaczenia
O! To, to, to! 100 proc. racji.
28-03-2013 14:15
dzemeuksis
   
Ocena:
0
@Wojciech Chmielarz

Ale zwiększa ilość pracy i podejrzewam, że koszta też.

Nie no, jest przecież dokładnie odwrotnie. :) Podałem przykład autora debiutanta, o którym dowiedziałem się notki z blogowej na Polterze, która go kosztowała tyle, co czas na napisanie (a w sumie się nie napisał, bo wrzucił po prostu fragment powieści). Wśród blogerów, których subskrybuję, są osoby, których książki kupię w ciemno, jeśli tylko zdecydują się coś wydać - mowa o ludziach znanych mi niekiedy tylko z nicka. Wiem, że to tylko przykłady, ale to że informacja rozchodzi się szybciej i taniej, to jest fakt, z którym trudno polemizować. Potęga mediów społecznościowych jest w tym względzie niesamowita.

A już w ogóle nie widzę wizji z tym - każdy tłumaczy, jak chce i potem rynek zdecyduje.

W sumie ja też za bardzo nie, ale to nie moja wizja, więc się nad nią nie zastanawiałem za bardzo.

@Marcin

Bardzo ciekawe spostrzeżenie w tym ostatnim akapicie. Też myślę, że do tego to zmierza.
28-03-2013 14:20
~Wojciech Chmielarz

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Podałem przykład autora debiutanta, o którym dowiedziałem się notki z blogowej na Polterze

No i nawet ty nie kupiłeś tej książki :) Wiesz, napiszesz sobie na własnym blogu, że wydałeś książkę, to może ktoś to kupi. Ale ile osób? 10? 20? Stawiam, że tyle góra. Rzecz w tym, że musisz zrobić tak, żeby o twojej książce napisał ktoś więcej, niż tylko ty. Dotrzeć do innych blogujących, innych mediów. W tradycyjnym wydawnictwie - masz od tego ludzi, którzy się tym zajmują zawodowo. W self publishingu - musisz się tym sam zająć. Nie wszyscy autorzy, nawet dobrzy, wiedzą jednak jak to zrobić, a nawet jak wiedzą, to mają dość siły przebicia. Zupełnie inaczej jest w przypadku osoby o znanym nazwisku lub takim, która publikuje w znanym wydawnictwie. I o to mi głównie chodzi. Dlatego pierwszy book bundle się nie przyjął - kto chce czytać nieznanych autorów oprócz ich rodziny (zwróc uwagę, że nawet media społecznościowe tutaj nie pomogły). Zupełnie inaczej, jak masz book bundle z Kańtoch i Orbitowskim. Tyle, że oni wyrobili sobie nazwiska publikując w tradycyjnych wydawnictwach.
28-03-2013 14:32
dzemeuksis
   
Ocena:
0
No i nawet ty nie kupiłeś tej książki :)

Tylko i wyłącznie dlatego, że od lat nie czytam takiej literatury.

Dlatego pierwszy book bundle się nie przyjął

Wiadomo, że łatwiej sprzedać nazwisko, ale myślę, że nie bez znaczenia jest fakt, że to nowość na naszym rynku. Ludzie nie mają jeszcze wyrobionego nawyku kupować w ten sposób.

Tyle, że oni wyrobili sobie nazwiska publikując w tradycyjnych wydawnictwach.

Jestem przekonany, że jeszcze długo ich następcy będą mogli to robić wykorzystując identyczną ścieżkę.
28-03-2013 14:42
~Wojciech Chmielarz

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Tylko i wyłącznie dlatego, że od lat nie czytam takiej literatury.

Ok. Chodzi mi tylko o to - nie mylmy taniej promocji ze skuteczną promocją. Niestety, tania netowa promocja jest niestety najczęściej nieskuteczna. Natomiast tak skuteczna, jest często poza zasięgiem (czy to ze względu na finanse, czy umiejętności) autorów z self-publishingu.

@Jestem przekonany, że jeszcze długo ich następcy będą mogli to robić wykorzystując identyczną ścieżkę.
I obyś miał rację, bo świat postulowany w tekście (self publishing plus małe wydawnictwa pracujące od szablonu) jest trochę srogi.
28-03-2013 14:51
~Marcin

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
@Wiedźma
1) Prawo nie chroni cię przed tłumaczeniem tylko daje prawo do procesowania gdyby ktoś to zrobił bez twojej zgody. Lata lecą, kasa znika.
2) Komputer działa definitywnie a decyzje podejmuje albo na podstawie prawdopodobieństwa/podobieństwa/los owości. Człowiek podejmuje decyzję na podstawie emocji, uczuć i całego bagażu doświadczeń.
Nie odkryliśmy jak działają emocje więc stworzenie syntetycznych odbiorników i przekaźników jest odległe.
Co więcej, sztuka polega na niedoskonałościach nie burzących dzieła. Komputer nie potrafi tego zrobić czy wybrać najciekawszych elementów.
W rysunku pojawia się pojęcie węzła - czyli nasycenia obrazu kreską w najistotniejszych miejscach. Nie jest to logiczne tylko wrażeniowe.
Więc do myślących emocjami robotów jeszcze trochę. Do robotów na algorytmach zachowań - np. mycie okien pewnie blisko. Ale gotowanie już np. nie.

@ Wojciech Chmielarz
Dukaj nie sprzedaje bloga tylko wpisuje się w jego tematykę. Jeśli opisuje mejnstrim to będzie mejnstrim. Jeśli fajne ale nie znane pozycje (tak "hipstersko") to Dukaja raczej nie ruszy.

@ dzemeuksis i Wojciech Chmielarz
Dzięki nowym mediom jest książkę promować łatwiej - a to sprawia, że kosztuje więcej.

Możesz się wypromować by być numerem jeden w google zupełnie za darmo. Możesz powrzucać recenzje swojej książki/notki na jej temat na pierdylion portali. Ba, rozesłać książki do recenzentów (choćby elektroniczne). Z opłacaniem sklepowej wystawy już gorzej.

A ile pracy to "darmo" kosztuje?
Organiczny napływ odwiedzających jest dużo droższy niż ich wykupienie banerem. [Organiczny] jest fajny tylko wtedy gdy masz wysoki ranking naturalny - a ten powstaje latami i ciężką pracą. W interesie google'a leży by ludzie nie mogli tego obejść tworząc nagły spreparowany boom.

Dzemeuksis, podałeś przykład autora, którego notkę przeczytałeś. A ilu autorów z ich notkami na blogach nie przeczytałeś bo na nie nie natrafiłeś? Bo nikt ich nie promuje. A notek i autorów przybywa.

Zdaje mi się, ze o to chodzi Wojciechowi.
Dodam w tym samym nurcie, że będąc autorem, który ma w małym palcu pisanie i marketing i skład i kontakt z ludźmi, wciąż dysponujesz jedynie 24h.
28-03-2013 19:07
~Wojciech Chmielarz

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Zdaje mi się, ze o to chodzi Wojciechowi.
Dokładnie. Autor może sobie promować książkę w Googlach, pozycjonować stronę, krok po kroku, ale tak jak mówisz - to zajmuje lata i długie godziny pracy. A przydałoby się kiedyś mieć czas, żeby książki pisać.
28-03-2013 19:42
Wiedźma
   
Ocena:
0
@~Marcinie

1) Dopuszczasz się nieuprawnionego uogólnienia w stwierdzeniu "lata lecą, kasa znika". Przy zwykłych procesach na podstawie k.p.c. często jest dokładnie tak jak piszesz, ale w przypadku naruszenia praw autorskich ciężar dowodu jest odwrócony (lex specialis w ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych). Na pierwszej rozprawie dowodzisz swoje autorstwo do dzieła i żądasz wycofania tłumaczenia z obrotu. Zakładając, że nie dałeś pisemnej zgody na rozpowszechnianie danego tłumaczenia, to niemal z automatu dostajesz wyrok lub zabezpieczenie. Rozpatrywany przez nas przypadek (wprowadzenie na rynek niedozwolonego tłumaczenia) jest trywialny i nie byłby ani bardzo czasochłonny ani kosztowny.

2) Emocje, uczucia i doświadczenia w pewnym stopniu też można sprowadzić do rachunku prawdopodobieństwa, a zaawansowane metody matematyczne potrafią już doskonale symulować rzeczywistość (patrz chociażby badania nad różnymi wariacjami algorytmu genetycznego). Korci mnie jeszcze, żeby zapytać, czy emocje nie wpisują się jednak w algorytmy zachowań - ale to chyba temat na inną dyskusję, choć szalenie ciekawą ;)
28-03-2013 21:19
~Negrin

Użytkownik niezarejestrowany
    roboty symulujące uczucia i tłumaczące literaturę
Ocena:
0
Całe szczęście wszystkie te roboty wyłożą się na jednym: na humorze. Zwłaszcza tym "nieprzetłumaczalnym" :)
28-03-2013 22:05
~Marcin

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Wiedźma
Jestem przekonany, że nie można sprowadzić ich do rachunku prawdopodobieństwa. Można stworzyć jakieś przybliżenie naśladujące... ale to nie to samo. I bez mocy twórczej (przez najbliższych Xnaście lat).

Jeśli dasz grupce tłumaczy tekst (a już zwłaszcza taki z nieistniejacym słownictwem "'Twas brillig, and the slithy toves did gyre and gimble in the wabe") i każdy przełoży go inaczej - bo inaczej biegną i układają się myśli oraz skojarzenia.
A jak dorzucimy spójność myśli w dłuzszej wypowiedzi (np. ironizowanie) to robi się ciężko. Bo i ludzie miewają z rozróżnieniami kłopoty.
Ale fakt, to na dłuższą dyskusję :)

@Negrin
Rok 2040. "Kupując nowe meble IKEA otrzymasz tłumaczony przez człowieka zeszycik czerstwych żartów - przekład powstał jeszcze na początku wieku wykonany przez prawdziwego człowieka. Nie przegap okazji!"

Większość rzeczy jest w jakimś stopniu "nieprzetłumaczalna" stąd problemy z robotyczna translacją ;)
28-03-2013 23:16
Magd
   
Ocena:
+1
Wiecie, tak sobie myślę - była Armia Świstaka tłumacząca ostatnie tomy Pottera, bo nie chciała czekać, aż Polkowski przetłumaczy. Zaraz po nich ruszyła cała fala tłumaczeń fanowskich i amatorskich - wystarczy się rozejrzeć po gryzoniach i znajdzie się bardzo dużo takich tłumaczeń, zwłaszcza tam, gdzie jest to seria wydawnicza albo już dość znany autor. I nikt tego nie ściga. A strona Armii Świstaka z przetłumaczoną szóstką i siódemką nadal wisi na rosyjskim serwerze, znalezienie tego to kilka minut w góglu. To było stricte fanowskie tłumaczenie, nikt im za to nie płacił i nie chcieli, żeby płacił.

Czy naprawdę chcemy iść tą drogą, żeby nasi ulubieni autorzy byli tłumaczeni za darmochę i publikowani na rosyjskich serwerach, a my byśmy czytali ich po tajniacku i przekazywali sobie linki prywatnymi wiadomościami?

Co do nieprzetłumaczalności - maszyny nadal sobie nie radzą z niestandardową metaforą czy z neologizmami; coraz lepiej działa tłumaczenie z uwzględnieniem kontekstu, ale ma spore ograniczenia i nierzadko jest nietrafione. Dodatkowo akurat Google Translate ma ten problem, że nie jest w stanie utrzymać konsekwencji - w jednym zdaniu "hat" tłumaczy na czapkę, dwa zdania dalej - na kapelusz. Redakcja tego, co wypluje z siebie Google, jest nierzadko bardziej czasochłonna niż przetłumaczenie wszystkiego od nowa. Większe prawdopodobieństwo sukcesu maszynowych tłumaczeń jest tam, gdzie powstają teksty dość mocno powtarzalne - formularze urzędowe, wszelkie standardowe pisma, oświadczenia, protokoły, itp. itd. Te wystarczy tylko sczytać i poprawić drobiazgi. Tłumacze literaccy będą się trzymać o wiele dłużej.
29-03-2013 07:48
Zimniak
    Co dalej?
Ocena:
+3
@Magd: Czy naprawdę chcemy iść tą drogą, żeby nasi ulubieni autorzy byli tłumaczeni za darmochę i publikowani na rosyjskich serwerach, a my byśmy czytali ich po tajniacku i przekazywali sobie linki prywatnymi wiadomościami?

Właśnie o to chodzi! Żeby główna część dostępnej w sieci literatury nie była wymieniana pokątnie, półjawnie czy półcichcem, żeby pliki były dobrej jakości, żeby tłumaczenia były na poziomie. Sytuacja powinna być klarowna i jednoznaczna, a działania powszechnie aprobowane i legalne. Z obecnego chaosu, przepychanek i samoistnych optymalizacji ekonomicznych już niedługo wyłoni się nowy kształt polskiego rynku literatury. Ta dyskusja, jak sądzę, w jakimś stopniu się do tego przyczyni.
Mam wrażenie, że teraz znajdujemy się na etapie dyliżansu, do którego wmontowano silnik dieslowski. Powstało spore zamieszanie. Pasażerowie cieszą się, że pojadą szybciej, ale właściciele koni wcale nie chcą ich wyprzęgać. Karczmarze w zajazdach gdzie nocowano po drodze protestują i twierdzą, że tak szybka jazda zaszkodzi zdrowiu i naruszy stosunki społeczne. Stangreci nie mają zamiaru opuścić kozła, bo jak inaczej obserwować drogę?
Mam propozycję: zostawmy ten dyliżans i przesiądźmy się do samochodu. Potrzebna jest do tego odrobina odwagi, ale chyba nie ma innego wyjścia.

30-03-2013 10:18

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.