O bohaterach. Część 2

Qchnia artystyczna #9

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

O bohaterach. Część 2
W niedawnej recenzji Iman napisała: "Po języku najbardziej godna pochwały jest kreacja bohaterów. Przypominają mi oni postaci z teatru Konstantego Stanisławskiego, który w trakcie pracy nad przedstawieniem razem z aktorami tworzył hipotetyczne życiorysy nawet najbardziej epizodycznych postaci. Więc choćby aktor odgrywał jedynie służącego, który podaje swojej pani poranną herbatę i jest obecny na scenie zaledwie dwie minuty, i tak musiał dokładnie wiedzieć, kiedy tenże sługa się urodził, jak długo żył i co robił w ciągu dnia, kiedy akurat nie podawał złocistego napoju, pomimo że widzowie w ogóle o tym nie wiedzieli." Doskonale ilustruje to słowa Marka S. Huberatha, który na zeszłorocznym falkonowym spotkaniu autorskim mówił o obowiązkach pisarza. Jednym z kluczowych jest tworzenie świata o wiele bardziej bogatego, niż ten, który ostatecznie opisuje się na łamach książki. Pamiętam, że gdy wymieniał wszystkie szczególiki i niuanse Balsamu długiego pożegnania, byłem pod ogromnym wrażeniem pracy, jaką autor włożył w ten tekst − żeby go w pełni odczytać, trzeba być świetnie obeznanym z historią i geografią okolic Wenecji.

To samo dotyczy bohaterów. Jak nietrudno się jednak domyśleć, młodzi twórcy albo o tym nie wiedzą, albo po prostu nie chce im się wkładać w tekst więcej pracy, niż jest to absolutnie konieczne (zresztą, spora część pisze "na żywca", bez żadnego planu, jedynie z ogólnym zarysem akcji w głowie − trudno więc się dziwić, że nie kwapią się, aby wymyślać rozbudowane biografie). Dobrym przykładem będzie nadesłane mi kiedyś opowiadanie: coś jakby horror, w którym dwóch policjantów (stary wyga i żółtodziób) prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw. Mamy więc doświadczonego funkcjonariusza, tuż przed emeryturą, i jego narwanego partnera, prosto ze szkoły policyjnej. Teoretycznie więc wyraźne powinny być jakiekolwiek różnice chociażby w ich sposobie mówienia. Tymczasem młodzieżowy slang pojawia się i u jednego, i u drugiego zasób słownictwa jest taki sam, ba!, obaj odwołują się do tych samych filmów. Dziwne, prawda? W efekcie dialogi de facto przypominały monologi, a raczej rozmówki kogoś z rozdwojeniem jaźni − nieraz trudno było mi się połapać, który w danej chwili mówi.

Jak więc tego uniknąć? Cóż, można po prostu wzorować się na Stanisławskim i rzeczywiście obmyślać biografie wszystkich postaci. Są jednak tacy, którzy poszli w tej kwestii na łatwiznę, a raczej zastosowali się do zasady: pisz o tym, co znasz. Oczywiście wymaga to od twórcy bycia bardzo dobrym obserwatorem, ale to akurat żadna nowość − nie od dzisiaj wiadomo, że spostrzegawczość to nieodzowna cecha dobrego pisarza.

W Ślepowidzeniu Peter Watts opisał związek Siriego i Chelsea, który był odzwierciedleniem jego własnych przeżyć, a w wywiadzie przyznał:"wszystkie moje teksty zaludnione są zlepkami prawdziwych, żyjących ludzi." Z kolei Paolo Bacigalupi w Pop Squad "ubrał" dzieci w ciuszki swojego synka, a Ted Kosmatka, autor chociażby Proroka z wyspy Flores z antologii Kroki w nieznane 2009, zapytany o bohaterów swoich tekstów odpowiedział: "Divining Light to prawdopodobnie moje najbardziej autobiograficzne opowiadanie, więc w jego przypadku łatwo było stworzyć głębokie postacie. Po prostu zaczerpnąłem je z własnego życia. Główny bohater to pracownik laboratorium, tak jak ja. Mój partner z pracy naprawdę ma na imię Satish, tak jak w opowiadaniu. (Miałem zmienić mu imię na potrzeby tej historii, ale prawdziwy Satish chciał by się w niej pojawiło.) Odkryłem, że moje najlepsze teksty powstają w ten sposób. Wszystkie czerpią z różnych sfer mojego życia.". I trudno się z tym nie zgodzić, bo rzeczywiście najlepsze są te opowiadania, w które wlewa się dużo z siebie.

Jako przykład skrajny podać można Bądź moim krukiem Wojciecha Świdziniewskiego, w którym autor przelał na papier nie tyle niektóre aspekty swojej osobowości, ile po prostu całego siebie − końcowy efekt był bardzo dobry.

Jakie są zalety tej "metody"? Przede wszystkim niektóre rzeczy łatwiej jest nam sobie wyobrazić, a raczej dostrzec więcej szczegółów − jeżeli dana postać wygląda jak ktoś, kogo znamy, opis będzie pełniejszy, bo wizualizujemy sobie takiego bohatera z dużo większą dokładnością, niż wymyślanego od podstaw herosa. Odwoływanie się do żyjących ludzi pomaga także zróżnicować wypowiedzi, bo w dialogu możemy zmieniać role, wyobrażać sobie w jaki sposób zareagowałby ktoś inny, jakby odpowiedziała nasza koleżanka, Kasia, albo kolega, Maciek (dialogi u Davida Eddingsa są tak dobre, ponieważ za kwestie kobiet odpowiadała jego żona). Dzięki temu postacie nie są niekończącymi się wariacjami na temat samego autora, lecz nabierają pewnych cech charakterystycznych. Nie bez znaczenia dla adeptów pióra może być także inny aspekt "odwzorowywania" − skoro nasz bohater wygląda jak starszy brat, kolega z pracy czy szef, trudno nam będzie pomylić się w opisie, nawet jeżeli od pierwszej sceny z nim "minie kilkadziesiąt stron" (dzięki temu niebieskoocy pozostaną niebieskookimi, a bruneci brunetami).

W pewnym sensie podobnym zabiegiem jest opieranie się na postaciach mitologicznych. Weźmy chociażby Lokiego − bohatera cyklu Kłamca Jakuba Ćwieka i zarazem jego główną ozdobę. Słowa uznania należą się autorowi nie tyle za stworzenie protagonisty, co za wykorzystanie gotowej już sztancy, z której odlał boga kłamstwa. Zdecydowana większość cech Lokiego została określona już setki lat temu, historię jego życia dawno spisano − trudno więc mówić, że Ćwiek zaczynał od pustej kartki. Dotyczy to zresztą nie tylko legend i mitów, ale kultury w ogóle − mało to mamy w literaturze i filmie klonów Conana (Byhtra z Głową w mur Orkana) czy Sherlocka Holmesa (Dr House)? I nie ma w tym niczego złego, o ile oczywiście autor doda coś od siebie, sprawi że jego quasi-Conan będzie się wyróżniał (Ćwiek uczynił z Lokiego zabójcę na usługach aniołów).

Na koniec nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, pośrednio związanej z wzorowaniem bohatera również na sobie. Scena z innego opowiadania: dwóch mężczyzn puka do drzwi. Otwiera kobieta, pyta o co chodzi. Oni na to, że mają sprawę do jej nastoletniego syna. Zostają więc wpuszczeni do środka, matka woła chłopca, a po prośbie i "znaczącym spojrzeniu" jednego z nich, zostawia ich samych ze swoim dzieckiem… Nasuwa się pytanie: która matka wpuściłaby do domu dwóch obcych, a następnie bez słowa powierzyła im swoje dziecko?! Ewidentny błąd autora, który nie myślał o logice, ale chciał doprowadzić do spotkania chłopca z mężczyznami. A wystarczyłoby wczuć się w postać kobiety, zastanowić co zrobiłoby się na jej miejscu. Nie tylko uniknięto by rażącej gafy, ale dodatkowo nadało się głębi postaci, która przestałaby być jakąś kobietą, a stałaby się matką.

Wniosek jest więc jeden: każda, nawet najmniej ważna postać zasługuje na to, aby jej kreacja była przemyślana. Jakim sposobem to zrobicie: czy wymyślicie ją od podstaw, obsadzicie w tej roli znajomego, tudzież nawiążecie do któregoś z bohaterów popkultury, to najmniej ważne. Ważne jest, że czytelnik to widzi i nie omieszka wytknąć błędów, ale także doceni wykonaną pracę.