Wariant pierwszy jest bardzo kuszący. Z karkiem jak Pudzianowski, bicepsem jak Schwarzenegger i dwumetrowym mieczem Jorguś może ratować świat! Efektowne pojedynki, wielkie bitwy, czekające na zgładzenie potwory i zawsze chętne białogłowy to świetny materiał na opowieść. Akcja mknie do przodu, po drodze miażdżąc stopami czaszki kolejnych wrogów, nie trzeba specjalnie wysilać się na wymyślanie jakichś oryginalnych zwrotów fabularnych − wszelkie problemy Jorguś może z łatwością rozpłatać od głowy do krocza. A i często aż nazbyt widoczne emocjonalne przywiązanie autora do bohatera odgrywa swoją rolę, przez co nasz protagonista to chodzący ideał. Łatwo, przyjemnie, a podczas pisania twórca zapewne też się dobrze bawi. W czym więc tkwi problem? Otóż taka postać, oprócz setek wrogów, może także bez problemu zarżnąć sam tekst. Przykłady?
W przypadku debiutanckiej powieści Adama Przechrzty, Pierwszego kroku, większość recenzentów była zgodna, że najgorszym, co przytrafiło się tej książce był główny bohater. Adam de Sarnac startował z pozycji wyśmienitego szermierza i niezwykle utalentowanego maga; czego by się nie podjął, odnosił miażdżące zwycięstwo (porównano go nawet do Chucka Norrisa). Efekt tego był jeden: czytelnicza znieczulica. Co z tego, że kogoś pokonał, rozniósł w pył kilku magów i poprowadził swoje wojska do historycznej wiktorii, skoro podczas lektury nikt nawet przez chwilę nie wątpił, że mu się uda? Podobnie było z Byhtrą, protagonistą większości tekstów składających się na zbiór Głową w mur autorstwa Rafała W. Orkana. Niezniszczalność emerytowanego płatnego zabójcy wprawdzie nie zdołała przyćmić bogatego, oryginalnego i szczegółowo nakreślonego miasta Vekkerby, ale sprawiła, że opinie na temat debiutu Orkana zaczynały się od słów: "Duży potencjał, ale Byhtra wszystko zepsuł". Nawet tak doświadczony twórca, jak Andrzej Pilipiuk zebrał swoje za kreację Marka Oberecha – nauczyciela informatyki, który wiedział tak dużo z zakresu historii, archeologii i chemii, że był aż zbyt idealny i przez to mało realny.
Kolejną skrajnością jest wykreowanie Jorgusia jako ciamajdy, który bez pomocy z żadnych tarapatów się nie wykaraska. Jest to zadanie trudne, ale jak najbardziej wykonalne i, co najważniejsze, przynosi interesujące efekty. Z powodzeniem robi to Joseph Delaney w cyklu Kroniki Wardstone. Tom jest protegowanym stracharza i dopiero uczy się fachu łowcy potworów. W pojedynkę z trudem radzi sobie z wiedźmami, bogianami czy nawet grupką zwykłych werbowników, każdorazowo ledwie wymykając się niebezpieczeństwu. Skutek jest jeden: czytelnik się o niego boi, przeżywa jego przygody, bo ich nieprzewidywalność pozwala mu się zaangażować. Wierzy też, że dręczące go monstra są śmiertelnie groźne. Normalność bohatera, który wyróżnia się szczególnymi cechami, ale nie czynią go one niepokonanym, to spora zaleta tekstu. Bez tego trudno o gęstą, napiętą atmosferę − od dawien dawna wiedzą o tym twórcy horroru, którzy głównymi bohaterami często czynią tak zwanych "przeciętniaków".
Jednakże gdy w pierwszym akapicie pisałem o dylemacie, czy Jorguś ma być Conanem czy ofermą, zapewne większość z was pomyślała: czymś pośrodku. I słusznie. Wspomnijmy znanych i lubianych fantastycznych herosów: Vuko z Pana Lodowego Ogrodu, wiedźmin Geralt, mag Ged Krogulec z Ziemiomorza, a nawet Yatech z wydanych w tym roku Opowieści z meekhańskiego pogranicza… autorstwa Roberta M. Wegnera. Co ich łączy? Oprócz tego, że naprzeciwko żadnego z nich nie chcielibyśmy stanąć na ubitej ziemi, każdy bez wyjątku dostał przynajmniej raz porządny łomot. Drakkainen był drzewem, Geralta już w pierwszym opowiadaniu ostro poharatała strzyga, Ged uciekał przed przywołanym przez siebie stworem, a Wegnerowski młody wojownik wprost mówił o swoich ograniczeniach. Oni zyskali na tym siniaki i głębsze rany, a czytelnik zwątpił w ich niezniszczalność, ergo: zaczął się przejmować.
Adept pióra powinien więc odsunąć na bok sympatię do kreowanego przez siebie bohatera, wystrzegać się wzorowania na grach komputerowych i nie oglądać filmów pokroju Człowieka demolki, który sypie z ekranu one linerami, gdy piszę ten felieton. Pokuszę się o stwierdzenie, że czas Conana przeminął i tworzenie bohaterów na jego wzór to krok bardzo ryzykowny (nawet Rafał Dębski w tekście z pierwszego tomu Kanonu barbarzyńców nieco osłabił Howardowskiego herosa). Może i nie niewykonalny, ale mimo wszystko wykraczający poza umiejętności młodego twórcy. Nie mówię: piszcie o ofermach, albo mało bohaterskich bohaterach, jak chociażby Harry Potter, który bez Hermiony dawno by zginął. Możecie opisywać przygody wielkich wojowników, ale nie zapomnijcie od czasu do czasu spuścić im porządnego lańska, żeby przypomnieć czytelnikom, że heros też krwawi. Bo nikt nie lubi ideałów, przynajmniej nie na dłuższą metę.
PS. Opcja czwarta to pastisz i celowe przerysowanie postaci, jak chociażby w Toy Land Roberta J. Szmidta, ale tego początkującym pisarzom bym nie polecał. Przyjdzie na to czas, ale dopiero, kiedy nabiorą wprawy.