Nostradamus a sprawa rosyjska

Najlepsza Załoga Słonecznego - Oleg Diwow

Autor: Kinga 'Gata' Kowalewska

Nostradamus a sprawa rosyjska
Notka na okładce zapowiada mnóstwo humoru i świetną zabawę, jednak wszystkie wymienione wesołe scenki znajdujemy na pierwszych pięciu stronach powieści. Potem jest samo życie, choć w opakowaniu z tzw. space opery. Odległa przyszłość po wielkiej wojnie, polityka i politycy z ich gierkami i kombinacjami, ludzie z nadwerężoną psychiką, borykający się z konsekwencjami dramatycznych zmian, które zaszły i wciąż zachodzą w ich świecie. Nieco gorzka lektura, tym bardziej, że spodziewaliśmy się czegoś w rodzaju kabaretu w kosmicznym sztafażu.

Jakoś tak się dzieje, że rosyjscy pisarze fantastyczni prawie zawsze piszą o Rosji. W czasach radzieckich wynikało to z przyczyn ideologicznych – dla komunistów fantastyka była dopuszczalna wyłącznie jako narzędzie propagandy. Scenariusz obejmował zazwyczaj planetę z pozornie przyjaznym, ale w rzeczywistości jęczącym pod jarzmem jakiejś formy kapitalizmu społeczeństwem oraz lądowanie na niej kosmonautę o rosyjskim nazwisku. Przybysz angażował się w ruch wyzwoleńczy i czynnie, a nawet z narażeniem życia dopomagał w rewolucji, przynoszącej wolność, czytaj: komunizm. Nawet teraz, gdy rosyjskiemu powieściopisarzowi przynajmniej teoretycznie nikt nie zagląda przez ramię, nie może się on uwolnić od pisania o swoim kraju i jego przyszłych losach. W przedmowie, pominiętej w polskim wydaniu Najlepszej załogi Słonecznego, Diwow wyjaśnia kilka kwestii, jego zdaniem ważnych dla odbioru powieści. Otóż książka udaje "tłumaczenie z kilku języków zachodnich", którymi posługują się międzynarodowi bohaterowie. Rosyjskie słowa pojawiają się rzekomo z rzadka i zostały wyróżnione alfabetem łacińskim. Jest to naturalnie nie do odtworzenia w polskim przekładzie, ale – zapewniam – wygląda naprawdę pociesznie, ponieważ większość z tych słów stanowią oczywiście przekleństwa, pisane na dodatek w łacińskiej transkrypcji, na przykład (excuse le mot) pizdets. Można to odebrać jako żartobliwą metaforę powieściowej koncepcji: choć nacja rosyjska jest bardzo nieliczna, to jej przedstawiciele, wyraziści i nietuzinkowi, ubarwiają ludzkość, niczym rosyjski mat – język.

Drugą kwestią poruszoną w przedmowie jest geneza wykreowanego świata. Natchnienie znalazł Diwow w bardzo popularnym w Rosji objaśnieniu proroctwa Nostradamusa, zawierającego m.in. nadzwyczaj dokładną datę upadku Związku Radzieckiego. Na XXI-XXII wiek proroctwo zapowiada falę wojen na tle religijno-etnicznym, która ogarnie nie tylko Europę, ale też m.in. basen Morza Śródziemnego i Zatokę Perską. Diwow skomasował te przepowiednie do jednej wojny, zwanej Kotłowaniną (Zawarucha), w której Rosja mocno ucierpiała. Ciekawostką jest, że w celu zilustrowania przebiegu wojny jeden z bohaterów opowiada autentyczny dowcip, który zdarzyło mi się słyszeć sporo lat temu. Otóż gdy Ukrainiec złapał złotą rybkę, zażyczył sobie, by Turcja zaatakowała Szwecję, potem Szwecja – Turcję, i tak na zmianę. Po co? Aby za każdym razem wojska najeźdźców przewaliły się przez Moskwę...

Następnie, po paru stuleciach spokoju, wybuchł kolejny europejsko-azjatycki konflikt, tym razem jądrowy, który zamienił większość powierzchni okolicznych krajów w pustynię, pozbawiając życia 90 procent mieszkańców. Jednakże kontynent północnoamerykański prawie nie ucierpiał, ocalało też jego środowisko naturalne, zatem wraz z zachowaną częścią Europy Zachodniej stał się w oczywisty sposób nowym ośrodkiem ziemskiej cywilizacji. Cywilizacja ta zjednoczyła się, wybierając ustrój "ludowego kapitalizmu" i Radę Dyrektorów na przywódców całej Ziemi, a następnie przystąpiła do kolonizacji najbliżej położonych planet. Niestety ludzkość nie wyciągnęła wniosków z najnowszej historii i rozpętała kolejną wojnę, tym razem międzyplanetarną, wzbraniając koloniom niepodległości. Konflikt między wyludnioną Ziemią, dysponującą zasobami, lecz dramatycznie potrzebującą rąk do pracy, a koloniami, które wolą nędzę od dalszej podległości, jako żywo przywodzi na myśl przepychanki między dzisiejszą Rosją a postradzieckimi państwami "bliskiej zagranicy".

Akcja powieści rozpoczyna się rok po zakończeniu działań wojennych i ogłoszeniu rozejmu, zapewniającego Marsowi i Wenus suwerenność; do prawdziwej przyjaźni i współpracy jest jeszcze jednak daleko, a obie strony niedawnego konfliktu odnoszą się do siebie zaledwie poprawnie. Tragizmu sytuacji dodaje fakt, że była to w gruncie rzeczy wojna bratobójcza; pamiętajmy też, że powieść ukazała się zaledwie parę lat po pierwszym konflikcie czeczeńskim. I w życiu, i w powieści najłatwiej obarczyć winą armię, która – choć tylko wykonywała rozkazy – rękami swoich żołnierzy niszczyła i zabijała. Tak też się stało na Ziemi XXVI wieku. Jej mieszkańcy znienawidzili wojsko, nazywając żołnierzy mordercami i zabierając się do linczowania. Decyzją planetarnego organu władzy armia zostanie zlikwidowana. Tym samym ludzkość szybciej zapomni o masakrach i o fakcie, że wojsko wykonywało przecież czyjeś rozkazy. A że Układ Słoneczny stanie się bezbronny? Cóż, przecież jest pokój i wszystkie trzy suwerenne państwa żyją w przyjaźni, zaś potencjalni Obcy to wymysł wojaków, niechcących pogodzić się z emeryturą...

Póki co do rozwiązania armii został miesiąc. W tej właśnie niewesołej chwili poznajemy załogę planetolotu "Skoczek". Być może wszystkie ekscesy jej członków wymienione w okładkowej notce należałoby potraktować nie jako beztroskie wygłupy, ale sposób, w jaki ludzie odreagowują sytuację. Ich świat się kończy i nie wiadomo co będzie dalej. Na Ziemi czekają ich tylko problemy. Już teraz spędzają przepustki, bojąc się wychylić nos z ziemskiej bazy. Nic dziwnego, że jedni piją, inni maniacko myślą o seksie, jeszcze inni po prostu wariują. W dodatku najwyższe dowództwo najwyraźniej im nie ufa, bo podsłuchuje wszystkich jak leci.

Pomimo zapewnień autora o międzynarodowym charakterze opisywanego świata, tylko dwie nacje są wciąż wymieniane, charakteryzowane i oceniane pod względem cech narodowościowych – Żydzi i Rosjanie. W całej armii jest dwóch Rosjan i obaj znaleźli się w załodze tego samego okrętu. Obaj mają na koncie bohaterskie czyny, na piersi medale, a w sercach dumę ze swojego pochodzenia, co przy każdej okazji podkreślają. Jeden z nich, dowódca "Skoczka", ma nawet pseudonim "Russian" (przez tłumacza użyty w pisowni fonetycznej, przez co do momentu wyjaśnienia sytuacja jest nieczytelna, bowiem dla polskiego czytelnika "Raszyn" brzmi jak zwyczajne nazwisko). Teraz admirał Raszyn i porucznik Werner powinni wraz z resztą załogi "Skoczka" i całej Grupy Bojowej F przygotować się do przejścia w stan spoczynku. Niestety, a może na szczęście, ich niespokojny rosyjski duch, wspomagany wrodzonym romantyzmem i awanturniczą żyłką, nie pozwala na to, podsuwając podejrzenia, których nikt inny nie bierze poważnie. Do tego cała Grupa F zostaje niespodziewanie wysłana z dziwną misją...

Powieść jest napisana nierówno – obok dynamicznych i ciekawie skonstruowanych scen zdarzają się dłużyzny, rozwlekłe rozważania i rozmowy o drobiazgach, kilkakrotne powracanie do tych samych zagadnień, chwilami przesadne epatowanie seksem. Sążniste dygresje na temat przeszłości bohaterów mieszają się z teraźniejszością, czyniąc przekaz niezbyt czytelnym. Pojawiające się przy każdej okazji peany ku czci Rosjan, jeszcze do strawienia w pierwszej części, w drugiej zaczynają denerwować. Ile razy można przypominać, że bohater przejawiał jakąś pozytywną cechę czy rzadką umiejętność wyłącznie dlatego, że był Rosjaninem? Ile można czytać o tragedii bohaterskiego rosyjskiego narodu, który przez wieki chronił Europę przez wszelakimi najazdami, by teraz – pozostawszy w liczbie zaledwie 500 tysięcy – cierpieć niedolę na obczyźnie, borykać się z uprzedzeniami i wytykaniem palcami, zachowując jednakże czystość rasową i ideologiczną? Nie ma tu znaczenia, czy te zachwyty są produkowane serio, czy z ironią; denerwują i tak. Ciekawe, że część internautów najwyraźniej albo nie zauważyła tej dwuznaczności, albo świadomie odczytała tylko wierzchnią, "spaceoperową" warstwę fabuły, o czym świadczy uznanie przez nich Najlepszej załogi Słonecznego za hymn ku czci Rosjan i Rosji.

Sam Diwow określa swoją powieść jako "hommage i niski pokłon militarnej space operze". Stąd terminologia – wszystkie te, równie nienaturalne w polskim, co w rosyjskim, battleshipy, crushery i megadestroyery, plączące język piętrowe stopnie wojskowe i oczywiście nazwy okrętów, nawiązujące do słynnych bohaterów fantastyki anglojęzycznej.

Powieść można zatem odebrać w trzech planach: typowej militarno-przygodowej space opery, krzepiącej młodego rosyjskiego ducha historii o tym, że Russkije będą górą w dowolnych opałach, i wreszcie zupełnie niewesołej aluzji do współczesnych poczynań naszego wschodniego Wielkiego Brata. "Najlepsza załoga Słonecznego" jest jedyną powieścią Diwowa nigdy nienominowaną do żadnej nagrody. Sam pisarz uważa, że powodem jest nadmiar wulgaryzmów, ale nie byłabym tego całkowicie pewna. Niezależnie od przyczyny tej "niełaski" nie sądzę też, by bez specyficznych rosyjskich akcentów obeszła się zapowiadana od jakiegoś czasu przez autora kontynuacja tematu – powieść o najlepszej załodze Galaktyki.