Na oko

Qchnia artystyczna #3

Autor: Anna Brzezińska

Na oko
Pamiętam dokładnie, jak zabrałam się pierwszy raz do smażenia naleśników. W głębokiej podstawówce pokłóciłam się z piastunką brata i nie chciałam jeść przygotowywanego przez nią żarcia. Wkrótce okazało się, że unoszenie się honorem nie popłaca i oto zawisłam bezradnie nad garnkiem z butelką mleka oraz torbą mąki. W owych zamierzchłych czasach istniały już telefony, w desperacji zadzwoniłam więc do rodzicielki, tak bardzo podówczas zajętej, że o pustym brzuchu nie należało czekać na jej powrót. I wtedy odbyłam jedną z najbardziej pouczających rozmów w życiu:

– To ile mam wlać mleka? – zapytałam, wyżaliwszy się już na bezduszność bratowej niańki.
– Na oko – odparła rodzicielka, jak ją znam, nawet nie podnosząc nosa znad papierzysk.
– A mąki?
– Na oko – padła równie zdawkowa odpowiedź.
– A jajek?
– Na oko – burknęła matka tonem "odseparuj się ode mnie rączo i daj mi wreszcie popracować".

Potem nastąpiła rytualna awantura. Ale z czasem przekonałam się, że, niestety, wszystko – no prawie wszystko! – da się zrobić na oko.

Zauważyłam, że w komentarzach pod felietonami Qchni artystycznej często pojawiają się prośby, mniej lub bardziej kategoryczne, o konkrety. Poniekąd jest to pokłosie rzemieślniczego etosu, który od paru lat krzewi się nie tylko na naszym fantastycznym poletku, ale przecież również w literaturze masowej. Powstają podręczniki pisania, pisarze prowadzą kursy korespondencyjne lub w formie warsztatów, rozmaite portale sieci oceniają teksty początkujących utworów i udzielają im rad. Czasami zdarza mi się tu i ówdzie podglądać na portalach rozmowy o tym, co aktualnie preferują wydawcy. Jakie tematy się dobrze sprzedają. Jakie są trendy. Jak należy pisać, żeby zobaczyć swój tekst w druku i zdobyć upragnioną sławę i na czym tam jeszcze komu zależy.

Zupełnie w to nie wierzę. Zawsze kiedy przychodzą mi do głowy jakieś – z konieczności – ogólne zasady pisania, natychmiast materializują się również świetne teksty, napisane dokładnie wbrew tej regule. Pierwszy przykład z brzegu. Zauważyłam, że określenie "język przezroczysty" bywa niekiedy swoistą maczugą, jaką w recenzjach okłada się po łbie oszczędnego w środkach pisarza. Przypominają mi się wtedy ulubione opowiadania Hemingwaya i mogę się tylko uśmiechnąć złośliwie. Podobnie jest z inną radą, którą jako debiutantka usłyszałam od utytułowanego zresztą i bardzo cenionego pisarza. Zasugerował mi wtedy, że język powinien mieć swoisty rytm, że po dwóch zdaniach długich powinno następować krótkie. Cóż, niezwykle cenię Faulknera. Krótkie zdania nie są moją specjalnością.

Ani oszczędność, ani kwiecistość języka nie jest per se wadą ani zaletą – ale stają się nimi w zależności od tego, co zrobi autor. Receptura bestselleru jest znacznie bardziej skomplikowana niż przepis na ciasteczka cynamonowe (które u mnie w domu robię na oko). Gdybym go znała, pisałabym ten felieton z Madery z wanny pełnej madery i byłaby tam nas pokaźna kolonia (na wyspie, niekoniecznie w wannie). Owszem, poradniki i rady pozwolą zdobyć pewną rzemieślniczą sprawność, uniknąć podstawowych błędów językowych czy konstrukcyjnych. Ale to nie wystarczy, żeby napisać wybitną książkę. Bo wybitność to jest właśnie ta cecha, która umyka prostym definicjom. To umiejętność takiego spojrzenia na świat i na tekst, że coś, co u innych może być wadą, staje się zaletą. Jedyna zasada, jaką można wysnuć z lektury arcydzieł, jest taka, że zasady należy łamać.

Każdy pisarz wypracowuje sobie swój sposób na pisanie. Niekoniecznie jest to rytm zdań długich i krótkich, ale pewna zasada porządkująca, którą zwykle dostrzega się w tekstach (chociaż są też wredni pisarze-kameleony, którzy za punkt honoru stawiają sobie, żeby nieustannie zaskakiwać i przeskakiwać samego siebie). Zapewne mogłabym tutaj rozłożyć na części pierwsze formułę pisania powieści by Anna Brzezińska, ale nie jestem przekonana, czy to najciekawszy temat. Co gorsza, jako wydawca absolutnie nie skłaniałabym się do wydania płodów klonów Anny Brzezińskiej – chyba że okazałyby się od niej lepsze, ale wówczas musiałyby zawierać jakiś element dodany, coś nowego i zaskakującego. Bo jako wydawca szukam tekstów, które wykraczają poza moją wyobraźnię, a nie tłuczonych w nieskończoność tych samych form i opowieści.

Po co zatem te felietony? Bardziej jako wydawca niż twórca mogę przedstawić błędy, jakie najczęściej pojawiają się w nadsyłanych do nas manuskryptach – bez względu jak oczywiste mogą się wydawać, cała masa ludzi je popełnia. Ale nawet przy tych zasadach zawsze pozostaje margines wątpliwości i wyjątki od reguły, które ktoś usłużny a pracowity z pewnością wyłuska z historii literatury. Dlatego jedyne, czego jestem pewna po tych setkach i tysiącach zapisanych stron, to tyle, że pisarz powinien być z samej swojej natury istotą tak odrębną, jak to tylko możliwe. Nie ulegać presji i samodzielnie poszukiwać sensu, formy i opowieści. Próbować, ryzykować i przegrywać, bo właśnie taka jest ta praca. Nasłuchiwać głosów z panteonu czcigodnych trupów i uczyć się od najlepszych, nie z amerykańskich podręczników dobrego pisania. I mieć świadomość, że prawdziwa sztuka powstaje na oko. Nie da się jej opisać, powtórzyć, rozłożyć na czynniki pierwsze.

Ale żeby nie było, że tylko ględzę po próżnicy, zdobędę się na radę konkretną. Rozpisywałam się już dzisiaj na blogu Runy o języku, więc temat sam się narzuca. Trzeba jak najlepiej poznać język, w którym się tworzy. Nie wydaje mi się, żeby najważniejsza była znajomość rozbioru gramatycznego czy logicznego, chociaż przyznam, że średniowieczników tak się maltretuje łaciną – która jest językiem wybitnie logicznym, nawet jeśli się za nią zabierze jakiś prowincjonalny Tacyt – że do tej pory nie potrafię wyrzucić z pamięci wiedzy na temat dopełnień bliższych i dalszych. Ale bez tego da się żyć. Znacznie ważniejsza jest umiejętność poprawnego pisania, chociażby po to, żeby tę normę – świadomie i celowo – łamać. Znajomość języka, jego sławetna giętkość, pozwala lepiej rozpoznać własne możliwości w prozie. Ma też wymiar bardzo praktyczny. W wydawnictwie tekst dostanie się w ręce redaktorów i korektorów, którzy poprawią rażące błędy. No właśnie. Jeśli te błędy będą bardzo podstawowe i mnogie nad podziw, nawet bardzo sprawny redaktor nie wyłapie wielu rzeczy. Po prostu nie zobaczy ich – istnieje granica ludzkich możliwości i jeśli błędów jest zbyt wiele, niektórych się nie widzi (a czasami w nadsyłanych tekstach jest tak, że praktycznie każde zdanie głośno krzyczy "Ratuj mnie, ratuj!"). Wbrew pozorom kwestie zapisu wcale nie są nieistotne – jeśli na przykład zapis dialogów szwankuje (a z tajemniczych powodów szwankuje bardzo często) i redaktor zajmie się wstawianiem spacji po kreskach dialogowych, nie przyuważy cudownej zmiany barwy oczu głównego bohatera.

Dlatego zapraszam do wspólnej zabawy. Mamy w Runie taki mały test dla redaktorów i korektorów, którym maltretujemy nowych współpracowników. Jeśli ktoś ma ochotę pobawić się w pogromcę błędów, zapraszam. Rozwiązanie w następnym felietonie.

***


Max szybko szedł po schodach. Człap, człap, człap, wspinał się w górę po szaro-zielonych stopniach, póki na podeście, pomiędzy dwoma kolumnami, nie zobaczył dziewczyny. Miała niezwykłe, zielone oczy i krótkoobcięte szare włosy, które co i rusz poprawiała nerwowo. Suma sumarum też nie czuła się najpewniej na cudzym terytorium.
Wilkołak! przemknęło Maxowi przez głowę. Nie miał ochotę dzisiaj walczyć, a bynajmniej nie tutaj, w galerii pełnej dziewczyn i chłopaków, którzy roili się w hollu jak szarańcza. Właśnie tutaj miała miejsce ostatnia potyczka z gangiem Pierra, tyle, że wtedy on wciąż kurował zranoine udo. Zginęło czterech jego kumpli wraz z trzy i półletnią dziewczynką, której matka, głupia cipa zostawiała przy fontannie i poszła do Nine/West mierzyć apaszki.
Trzeba było wziąść kilku chłopaków! – przeszło mu przez umysł. Usiłował ukryć się za pilastrem tyle, że kolumna okazała się za wąska. Póki co nie chciał alarmować jej czujności. Jednak Wilkołaczyca wyczuła go natychmiast i jej zielone źrenice zwęziły się w dwie pionowe kreski. Poruszała się płynnie, jak zwierzę, zaś on nie doszedł jeszcze do siebie po ostatniej rozróbie. Nie uda mu się jej wymknąć. Więc będzie musiał stawić jej czoła, już teraz.
Podwinął pod siebie sztywne kolano, czując w ręce uspokajający metal rękojeści Glocka; miał pełny magazynek, starczy by ją wykończyć. Minie jeszcze godzina czasu, zanim kumple zorientują się i zaczną go szukać. Uśmiechnął się ponuro. Pierre był mięczakiem, dał się podejść jak dziecko, więc po doświadczeniach zeszłej nocy suka zapewne nie sądziła, że zdecyduje się skorzystać w tłumie z rewolweru. Ale jego gówno obchodziły te chłopaki, którzy oglądali się teraz za nią, za jej opiętą miniówą i dmuchanymi cyckami. "Sześć strzałów", pomyślał, mrugając oczami, bo wyobraził sobie właśnie, jak pakuje je weń kolejno, a żel i sól fizjologiczna z implantów mieszają się z krwią. Wystarczy, żeby ją załatwić. Koniec końców była tylko zwyczajną suką.
Ludzie przesuwali się obok niego beznamiętnie: ot, jeszcze jeden dziwka w długim, skórzanym płaszczu, zupełnie niestosownym w tej porze roku. Żując gumę dziewczyna wciąż tkwiła na galeryjce, pozornie nieskoncentrowana na niczym, póki nie zauważyła drugiej dziewczyny, która przypychała się do niej przez tłum z wielkimi, papierowymi torbami. Już była pawie przy schodach, kiedy jedna z toreb pękła, wysypując potok różowych fatałaszków. Max skrzywił się, widząc jak miota się pomiędzy nogami przechodniów, usiłując wyzbierać rozmaite majtki, koszulki i sukieneczki. Zdumiewała go ilość ciuchów, które baby, zupełnie bez sensu potrafią upchać w reklamówkach.
– Nie ruszaj się! – poczuł na karku dotyk broni. – Nic nie próbuj. – Zielonooka kobieta na galeryjce uśmiechnęła się i pomachała do niego ręką.