Królewska krew. Wieża elfów - Michael J. Sullivan

Przerażający duet Ririya

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Królewska krew. Wieża elfów - Michael J. Sullivan

Prószyński i S-ka przyzwyczaił do wysokiej jakości wydawanych przez siebie powieści w Serii Nowej Fantastyki – niemal każda z książek była co najmniej dobra. Tym większy zawód, niestety, spotka czytelnika oczekującego podobnej jakości podczas lektury Królewskiej krwi. Wieży elfów, zbiorczego wydania dwóch powieści Michaela J. Sullivana, gdyż zestaw ten nijak nie dorównuje wymienionym wyżej książkom.

Hadrian Blackwater i Royce Melborn tworzą (nie)sławny duet Ririya: są najemnikami i złodziejami, żadne zlecenie nie stanowi dla nich wyzwania, o ile zapłata jest sowita. Nic nie może jednak trwać wiecznie i dwójka przyjaciół wpada w poważne tarapaty: wrobieni w zabójstwo króla zostają zmuszeni do ucieczki w dosyć zaskakującym towarzystwie, a nim podróż dobiegnie końca zetkną się z legendarnym czarnoksiężnikiem, kościelną polityką, intrygami szlachty, starożytnymi legendami i zabójczą, starożytną bestią.

Książka rozpoczyna się naprawdę zachęcająco, dając nadzieję na powieść łotrzykowską podobną do chociażby [url=ksiazki.polter.pl/Klamstwa-Lockea-Lamory-n10195]Kłamstw Locke'a Lamory[/url]. Niestety, pozytywne doznania zmieniają się w złość na mizerny poziom fabuły. Doprawdy, ze świecą można szukać fantasy, w którym występuje podobna ilość idiotyzmów, cudownych zbiegów okoliczności i nieprawdopodobnie naciąganych wątków. Za przykład może tu służyć plan czarnych charakterów, który jest prawdopodobnie najbardziej nielogicznym, przekombinowanym i głupim spiskiem ze wszystkich o jakich czytałem. Niemal równie bolesne jest śledzenie poczynań siostry młodego króla, która, aby uchronić brata przed skrytobójcami, rozkazuje go porwać. Nie wzmocnić straże, wyjechać, czy chociażby poinformować go o swych podejrzeniach, ale właśnie porwać – podobnych kwiatków jest więcej. Fabuła pierwszej powieści trzyma się kupy tylko dlatego, że co drugi istotny bohater przynajmniej raz zachowuje się jak dureń. Co gorsza, przypadłość ta dotyka również protagonistów – jak na sprytnych łotrzyków są zaskakująco naiwni. W drugiej połowie książki jest nieco lepiej, ale za sposób poprowadzenia wątków, a zwłaszcza za zbyt częste używanie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności autor otrzymuje wielgachny minus. Niewiele da się za to powiedzieć o świecie przedstawionym, który został zaprezentowany raczej klasycznie, pomijając fakt, że elfy są odwiecznymi adwersarzami ludzkości: mamy średniowieczne królestwa, rycerzy, spiskującą szlachtę, krasnoludy, przepowiednie.

Skoro fabuła się nie udała, to może dzieło Sullivana nadrabia interesującymi, sympatycznymi postaciami? Nie. Bohaterowie są wyjątkowo płascy, posiadają po jednej barwnej cesze, praktycznie nigdy nie mamy wglądu w ich przemyślenia i, jak już wspomniałem, raczej nie grzeszą intelektem. Jeszcze raz odwołam się do serii Scotta Lycha – u niego główną siłą Kłamstw... byli Niecni Dżentelmeni, charyzmatyczni, sprytni i autentycznie zabawni, nie wspominając już o tym, że łączyła ich prawdziwa przyjaźń, dzięki której wielokrotnie ryzykują dla siebie życie. Jakich głównych bohaterów otrzymujemy zatem w Królewskiej krwi. Wieży elfów? Czego się o nich dowiadujemy? Hadrian jest szermierzem-idealistą, a Royce to bezwzględny złodziej-zabójca. To wszystko, co da się o nich powiedzieć. Niewiele zostaje ujawnione na temat ich przeszłości nie wiemy, czemu są przyjaciółmi, jak się poznali i dlaczego ze sobą wytrzymują.

Zresztą, brak wiedzy na ich temat nasuwa więcej pytań: co sprawiło, że Hadrian, który jest tak uczciwy że aż mdli, został złodziejem? Brak danych. Z jakiego powodu Royce, człowiek ulepiony z zupełnie innej gliny, za każdym razem ustępuje mu w sporach? Nie wiemy, bo autor nie opisał w realistyczny sposób związku między nimi. W ogóle nie czuć, że są przyjaciółmi, nie ma 'chemii', która cechuje na przykład Locke'a i Jeana – tym samym trudno przejmować się ich losem. Można przyjąć, że mamy do czynienia z celowym zabiegiem pisarza, który chciał otoczyć bohaterów aurą tajemniczości i niedopowiedzenia, ale niestety przesadził – zamiast zainteresowania, czytelnik odczuwa raczej irytację. Niewiele dobrego można też napisać na temat postaci drugoplanowych: nie wyróżniają się niczym szczególnym – zdecydowana większość z nich stanowi często spotykane w fantasy archetypy, co nie jest złe, ale zabrakło w nich czegoś zapadającego w pamięć. Wyjątkiem jest Esrahaddon, który intryguje swą niejednoznacznością moralną. Z kolei czarny charakter został przedstawiony wręcz karykaturalnie – nie dość, że koniecznie musi wyjawić bohaterom swój plan, to jeszcze bardzo łatwo można się domyślić, kto się nim okaże.

Styl autora może nie jest wyjątkowo dobry, ale, co najważniejsze, nie przeszkadza w lekturze. Drażnią tylko próby przekazania czytelnikowi informacji na temat świata przedstawionego, które objawiają się najczęściej monologiem któregoś z bohaterów w odpowiedzi na zadane pytanie – dialogi te wydaja się wymuszone; podobnie jak, w zamierzeniu zabawne, docinki pomiędzy Hadrianem a Roycem.

Królewska krew. Wieża elfów okazała się niezwykle rozczarowującym zbiorem, zwłaszcza, iż zapowiadała się na znacznie przyjemniejszą lekturę. Trudno wyłowić jakiekolwiek zalety, gdyż te przyćmione są wadami: fabuła jest nielogiczna, bohaterom nie udaje się zainteresować czytelnika, a natężenie głupoty występujące w książce znacząco przekracza dopuszczalne normy. Wielka szkoda.