Zaczynałem klasycznie - od Tolkiena. Potem był Sapkowski, Zaklęty miecz Andersona i Ziemiomorze Ursuli K. Le Guin. Mimo iż w kolejnych latach skłoniłem się ku klimatom science-fiction, zawsze chętnie wracałem do klasyki fantasy. Nie, nie dlatego, że pragnąłem przypomnieć sobie, jak to było, gdy byłem młodszy (no, może po części jednak też), ale dlatego, że po prostu lubię ten gatunek. Jednakże, wśród czytanych przeze mnie ostatnio powieści, znalazła się tylko jedna pozycja odwołująca się do klasyków pokroju Tolkiena, czy Le Guin. Niestety, Nowy świat Michaela A. Stackpola to przykład powszechnego ostatnio, szczególnie za oceanem, nurtu w fantastyce, charakteryzującego się tym, iż reprezentujący go pisarze może i mają bogatą wyobraźnię, ale za to ich warsztat pozostawia wiele do życzenia.
Widocznie nie stanowi to problemu, skoro ich książki są wydawane, ba!, niekiedy nawet, jak to było w przypadku Christophera Paoliniego, stają się bestsellerami. "Nowy Tolkien!", "Genialny nastolatek napisał powieść w wieku 15 lat!", krzyczą do nas blurby, napędzające promocję lepiej niż golizna sprzedaż płyt Dody. Pierwszy epitet pominę milczeniem (baaardzo wymownym), a do drugiego odniosę się tak: gdy miał piętnaście lat, zaczął myśleć o napisaniu powieści, pojawił się pomysł. Kiedy w końcu książka została wydana (notabene przez Paolini International LCC), stuknęła mu już dziewiętnastka, a wersja ostateczna, którą zachwycały się amerykańskie nastolatki, ujrzała światło dzienne w rok później, po tym jak przeszła ostrą korektę (wycięto około 20 000 znaków!). I to ma być następca Tolkiena?
Może więc skłanianie się ku SF nie było spowodowane zmianą czy dojrzewaniem gustów? Zastanówmy się - ilu rodzimych autorów parało się klasyczną odmianą fantasy od czasów Sagi o Wiedźminie? Bynajmniej nie chodzi mi o historie alternatywne (jak choćby Pierwszy krok Przechrzty) czy hybrydy gatunkowe pokroju Pana Lodowego Ogrodu. Starał się Baniewicz i nawet wyszło mu to w przypadku Pogrzebu czarownicy, ale przecież on był wtórny (i wcale tego nie krył) w stosunku do AS-a. Próbował też, z raczej mizernym skutkiem, Eugeniusz Dębski, do którego twórczości nigdy się nie przekonałem. Udało się to tylko Piekarze – nie, nie chodzi o raczej średniego Arivalda z Wybrzeża, lecz o cykl o Mordimerze. Wprawdzie do tolkienowskiego klimatu mu daleko, ale jak to się mówi: "Na bezrybiu i rak ryba".
No właśnie, skąd to bezrybie? Jeszcze niedawno to fantasy przeważało wśród nowości wydawniczych. Niekoniecznie była to literatura najwyższych lotów, ale przynajmniej było w czym wybierać. A dzisiaj? Przejrzałem listy zapowiedzi – honoru gatunku bronią Ewa Białołęcka i Anna Brzezińska z kolejnymi tomami swoich cykli. Z czego to wynika? Może z presji oryginalności? A bo nie można być wtórnym, a bo Dukaj, a bo to, a bo tamto… Co jest złego w podążaniu utartym szlakiem?
Że można. Że czasem wychodzi z tego coś naprawdę dobrego, co udowodnił Tomasz Kołodziejczak. Jego opowiadania Klucz przejścia oraz Piękna i Graf to świetna podstawa dla utrzymanej w tolkienistycznym klimacie powieści, która łączyłaby w sobie bogate nawiązania do prozy Mistrza z powiewem świeżości. Jednakże czas mija, a klasycznego fantasy jak nie było, tak nie ma. Polski czytelnik skazany jest więc na produkty z importu, których jakość pozostawia jednak wiele do życzenia.
Z każdą przeczytaną nowością, bestsellerem, który wpada mi w ręce (ot, chociażby Trylogia Czarnego Maga Canavan) utwierdzam się w przekonaniu, że klasyczne fantasy gdzieś zaginęło. Smoki, elfy, magia (o tak, dużo magii!), no i krasnoludy – niektórzy twórcy sądzą, że wystarczy tylko jeden z tych elementów (a najlepiej wszystkie, w ogromnej ilości), żeby napisać dobrą powieść. Co gorsza, czytelnicy zdają się temu przyklaskiwać, wyśpiewując hymny na cześć Eragona i powtarzaniu na każdym forum, że jest to "normalnie najlepsiejsza książka, jaką czytałem". Nikt nie widzi, że w tych książkach czegoś brakuje; nie ma klimatu baśni, magii, ale nie w rozumieniu tandetnego wymachiwania różdżką.
Czytam więc SF, czekając aż na nasz rodzimy rynek wróci moda na klasykę. Nie, nie narzekam (no, może troszkę). Dobrze, że przynajmniej jeżeli chodzi o science-fiction jest w czym wybierać. Szkoda tylko, że aby znów przenieść się w świat baśni dla dorosłych, muszę po raz n-ty czytać te same książki, wracać do Tolkiena, Le Guin, Pierumova, czy Eddingsa. Brakuje mi świeżości. Szkoda mi też młodych czytelników, całych rzesz, które po przeczytaniu Harry'ego Pottera zaczynają sięgać po inne pozycje fantasy, a jedyne, co znajdują to kiepściutkie substytuty zza oceanu.