» Artykuły » Felietony » Na oko

Na oko


wersja do druku

Qchnia artystyczna #3

Redakcja: Michał 'M.S.' Smętek
Ilustracje: Vermiliona

Na oko
Pamiętam dokładnie, jak zabrałam się pierwszy raz do smażenia naleśników. W głębokiej podstawówce pokłóciłam się z piastunką brata i nie chciałam jeść przygotowywanego przez nią żarcia. Wkrótce okazało się, że unoszenie się honorem nie popłaca i oto zawisłam bezradnie nad garnkiem z butelką mleka oraz torbą mąki. W owych zamierzchłych czasach istniały już telefony, w desperacji zadzwoniłam więc do rodzicielki, tak bardzo podówczas zajętej, że o pustym brzuchu nie należało czekać na jej powrót. I wtedy odbyłam jedną z najbardziej pouczających rozmów w życiu:

– To ile mam wlać mleka? – zapytałam, wyżaliwszy się już na bezduszność bratowej niańki.
– Na oko – odparła rodzicielka, jak ją znam, nawet nie podnosząc nosa znad papierzysk.
– A mąki?
– Na oko – padła równie zdawkowa odpowiedź.
– A jajek?
– Na oko – burknęła matka tonem "odseparuj się ode mnie rączo i daj mi wreszcie popracować".

Potem nastąpiła rytualna awantura. Ale z czasem przekonałam się, że, niestety, wszystko – no prawie wszystko! – da się zrobić na oko.

Zauważyłam, że w komentarzach pod felietonami Qchni artystycznej często pojawiają się prośby, mniej lub bardziej kategoryczne, o konkrety. Poniekąd jest to pokłosie rzemieślniczego etosu, który od paru lat krzewi się nie tylko na naszym fantastycznym poletku, ale przecież również w literaturze masowej. Powstają podręczniki pisania, pisarze prowadzą kursy korespondencyjne lub w formie warsztatów, rozmaite portale sieci oceniają teksty początkujących utworów i udzielają im rad. Czasami zdarza mi się tu i ówdzie podglądać na portalach rozmowy o tym, co aktualnie preferują wydawcy. Jakie tematy się dobrze sprzedają. Jakie są trendy. Jak należy pisać, żeby zobaczyć swój tekst w druku i zdobyć upragnioną sławę i na czym tam jeszcze komu zależy.

Zupełnie w to nie wierzę. Zawsze kiedy przychodzą mi do głowy jakieś – z konieczności – ogólne zasady pisania, natychmiast materializują się również świetne teksty, napisane dokładnie wbrew tej regule. Pierwszy przykład z brzegu. Zauważyłam, że określenie "język przezroczysty" bywa niekiedy swoistą maczugą, jaką w recenzjach okłada się po łbie oszczędnego w środkach pisarza. Przypominają mi się wtedy ulubione opowiadania Hemingwaya i mogę się tylko uśmiechnąć złośliwie. Podobnie jest z inną radą, którą jako debiutantka usłyszałam od utytułowanego zresztą i bardzo cenionego pisarza. Zasugerował mi wtedy, że język powinien mieć swoisty rytm, że po dwóch zdaniach długich powinno następować krótkie. Cóż, niezwykle cenię Faulknera. Krótkie zdania nie są moją specjalnością.

Ani oszczędność, ani kwiecistość języka nie jest per se wadą ani zaletą – ale stają się nimi w zależności od tego, co zrobi autor. Receptura bestselleru jest znacznie bardziej skomplikowana niż przepis na ciasteczka cynamonowe (które u mnie w domu robię na oko). Gdybym go znała, pisałabym ten felieton z Madery z wanny pełnej madery i byłaby tam nas pokaźna kolonia (na wyspie, niekoniecznie w wannie). Owszem, poradniki i rady pozwolą zdobyć pewną rzemieślniczą sprawność, uniknąć podstawowych błędów językowych czy konstrukcyjnych. Ale to nie wystarczy, żeby napisać wybitną książkę. Bo wybitność to jest właśnie ta cecha, która umyka prostym definicjom. To umiejętność takiego spojrzenia na świat i na tekst, że coś, co u innych może być wadą, staje się zaletą. Jedyna zasada, jaką można wysnuć z lektury arcydzieł, jest taka, że zasady należy łamać.

Każdy pisarz wypracowuje sobie swój sposób na pisanie. Niekoniecznie jest to rytm zdań długich i krótkich, ale pewna zasada porządkująca, którą zwykle dostrzega się w tekstach (chociaż są też wredni pisarze-kameleony, którzy za punkt honoru stawiają sobie, żeby nieustannie zaskakiwać i przeskakiwać samego siebie). Zapewne mogłabym tutaj rozłożyć na części pierwsze formułę pisania powieści by Anna Brzezińska, ale nie jestem przekonana, czy to najciekawszy temat. Co gorsza, jako wydawca absolutnie nie skłaniałabym się do wydania płodów klonów Anny Brzezińskiej – chyba że okazałyby się od niej lepsze, ale wówczas musiałyby zawierać jakiś element dodany, coś nowego i zaskakującego. Bo jako wydawca szukam tekstów, które wykraczają poza moją wyobraźnię, a nie tłuczonych w nieskończoność tych samych form i opowieści.

Po co zatem te felietony? Bardziej jako wydawca niż twórca mogę przedstawić błędy, jakie najczęściej pojawiają się w nadsyłanych do nas manuskryptach – bez względu jak oczywiste mogą się wydawać, cała masa ludzi je popełnia. Ale nawet przy tych zasadach zawsze pozostaje margines wątpliwości i wyjątki od reguły, które ktoś usłużny a pracowity z pewnością wyłuska z historii literatury. Dlatego jedyne, czego jestem pewna po tych setkach i tysiącach zapisanych stron, to tyle, że pisarz powinien być z samej swojej natury istotą tak odrębną, jak to tylko możliwe. Nie ulegać presji i samodzielnie poszukiwać sensu, formy i opowieści. Próbować, ryzykować i przegrywać, bo właśnie taka jest ta praca. Nasłuchiwać głosów z panteonu czcigodnych trupów i uczyć się od najlepszych, nie z amerykańskich podręczników dobrego pisania. I mieć świadomość, że prawdziwa sztuka powstaje na oko. Nie da się jej opisać, powtórzyć, rozłożyć na czynniki pierwsze.

Ale żeby nie było, że tylko ględzę po próżnicy, zdobędę się na radę konkretną. Rozpisywałam się już dzisiaj na blogu Runy o języku, więc temat sam się narzuca. Trzeba jak najlepiej poznać język, w którym się tworzy. Nie wydaje mi się, żeby najważniejsza była znajomość rozbioru gramatycznego czy logicznego, chociaż przyznam, że średniowieczników tak się maltretuje łaciną – która jest językiem wybitnie logicznym, nawet jeśli się za nią zabierze jakiś prowincjonalny Tacyt – że do tej pory nie potrafię wyrzucić z pamięci wiedzy na temat dopełnień bliższych i dalszych. Ale bez tego da się żyć. Znacznie ważniejsza jest umiejętność poprawnego pisania, chociażby po to, żeby tę normę – świadomie i celowo – łamać. Znajomość języka, jego sławetna giętkość, pozwala lepiej rozpoznać własne możliwości w prozie. Ma też wymiar bardzo praktyczny. W wydawnictwie tekst dostanie się w ręce redaktorów i korektorów, którzy poprawią rażące błędy. No właśnie. Jeśli te błędy będą bardzo podstawowe i mnogie nad podziw, nawet bardzo sprawny redaktor nie wyłapie wielu rzeczy. Po prostu nie zobaczy ich – istnieje granica ludzkich możliwości i jeśli błędów jest zbyt wiele, niektórych się nie widzi (a czasami w nadsyłanych tekstach jest tak, że praktycznie każde zdanie głośno krzyczy "Ratuj mnie, ratuj!"). Wbrew pozorom kwestie zapisu wcale nie są nieistotne – jeśli na przykład zapis dialogów szwankuje (a z tajemniczych powodów szwankuje bardzo często) i redaktor zajmie się wstawianiem spacji po kreskach dialogowych, nie przyuważy cudownej zmiany barwy oczu głównego bohatera.

Dlatego zapraszam do wspólnej zabawy. Mamy w Runie taki mały test dla redaktorów i korektorów, którym maltretujemy nowych współpracowników. Jeśli ktoś ma ochotę pobawić się w pogromcę błędów, zapraszam. Rozwiązanie w następnym felietonie.

***


Max szybko szedł po schodach. Człap, człap, człap, wspinał się w górę po szaro-zielonych stopniach, póki na podeście, pomiędzy dwoma kolumnami, nie zobaczył dziewczyny. Miała niezwykłe, zielone oczy i krótkoobcięte szare włosy, które co i rusz poprawiała nerwowo. Suma sumarum też nie czuła się najpewniej na cudzym terytorium.
Wilkołak! przemknęło Maxowi przez głowę. Nie miał ochotę dzisiaj walczyć, a bynajmniej nie tutaj, w galerii pełnej dziewczyn i chłopaków, którzy roili się w hollu jak szarańcza. Właśnie tutaj miała miejsce ostatnia potyczka z gangiem Pierra, tyle, że wtedy on wciąż kurował zranoine udo. Zginęło czterech jego kumpli wraz z trzy i półletnią dziewczynką, której matka, głupia cipa zostawiała przy fontannie i poszła do Nine/West mierzyć apaszki.
Trzeba było wziąść kilku chłopaków! – przeszło mu przez umysł. Usiłował ukryć się za pilastrem tyle, że kolumna okazała się za wąska. Póki co nie chciał alarmować jej czujności. Jednak Wilkołaczyca wyczuła go natychmiast i jej zielone źrenice zwęziły się w dwie pionowe kreski. Poruszała się płynnie, jak zwierzę, zaś on nie doszedł jeszcze do siebie po ostatniej rozróbie. Nie uda mu się jej wymknąć. Więc będzie musiał stawić jej czoła, już teraz.
Podwinął pod siebie sztywne kolano, czując w ręce uspokajający metal rękojeści Glocka; miał pełny magazynek, starczy by ją wykończyć. Minie jeszcze godzina czasu, zanim kumple zorientują się i zaczną go szukać. Uśmiechnął się ponuro. Pierre był mięczakiem, dał się podejść jak dziecko, więc po doświadczeniach zeszłej nocy suka zapewne nie sądziła, że zdecyduje się skorzystać w tłumie z rewolweru. Ale jego gówno obchodziły te chłopaki, którzy oglądali się teraz za nią, za jej opiętą miniówą i dmuchanymi cyckami. "Sześć strzałów", pomyślał, mrugając oczami, bo wyobraził sobie właśnie, jak pakuje je weń kolejno, a żel i sól fizjologiczna z implantów mieszają się z krwią. Wystarczy, żeby ją załatwić. Koniec końców była tylko zwyczajną suką.
Ludzie przesuwali się obok niego beznamiętnie: ot, jeszcze jeden dziwka w długim, skórzanym płaszczu, zupełnie niestosownym w tej porze roku. Żując gumę dziewczyna wciąż tkwiła na galeryjce, pozornie nieskoncentrowana na niczym, póki nie zauważyła drugiej dziewczyny, która przypychała się do niej przez tłum z wielkimi, papierowymi torbami. Już była pawie przy schodach, kiedy jedna z toreb pękła, wysypując potok różowych fatałaszków. Max skrzywił się, widząc jak miota się pomiędzy nogami przechodniów, usiłując wyzbierać rozmaite majtki, koszulki i sukieneczki. Zdumiewała go ilość ciuchów, które baby, zupełnie bez sensu potrafią upchać w reklamówkach.
– Nie ruszaj się! – poczuł na karku dotyk broni. – Nic nie próbuj. – Zielonooka kobieta na galeryjce uśmiechnęła się i pomachała do niego ręką.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

O marzeniach
Qchnia literacka #15
Z planem czy na żywca?
Qchnia artystyczna #14
Selekcja i dawkowanie informacji
Qchnia artystyczna #13
Mina przeciwpiechotna
Qchnia artystyczna #12
Ucieczka w dialogi
Qchnia artystyczna #11
Pisałem kiedyś powieść. Emocje.
Qchnia artystyczna #10

Komentarze


~Siman niezlogowany raz jeszcze

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Klawiatura wcina mi literki: powinno być "inspirujący do poszukiwań", nie "oszukiwań", oczywiście. ;)
28-10-2009 17:06
~Antavos

Użytkownik niezarejestrowany
    Otwarcie tekstu.
Ocena:
0
A to akurat może być bardzo ciekawy temat, Sigrid. Wprawdzie nie jestem pisarzem, ale wydaje mi się, że jest bardzo ważna kwestia. Abstrahując od tego, czy warto tworzyć poradniki creative writing czy innej qhni arthysthychney, jestem zwolennikiem podejścia: pierwsze zdanie, a w najlepszym wypadku pierwsza strona, powinno chwytać za gardło i wciągać czytelnika na tyle, by po książkę sięgnąć.

Często jesteśmy w sytuacji, że na decyzję mamy parę minut, np. w Empiku, gdy nie wiedząc wiele o tytule patrzymy na okładkę, czytamy blurba, a potem pierwsze zdanie. To trochę chora sytuacja, bo pisarza stawia się w sytuacji aplikującego o pracę człowieka wysyłającego CV, ale tak działa ten byznes. Przecież ty też, jako wydawca, czytasz zwykle pierwsze dziesięć-piętnaście stron powieści.

Natomiast ad vocem treści felietonów, inspiracji i komentarzy Malakha.

"Niemniej, można pisać konstruowaniu świata. Nie dam nikomu ramki, w którą wklei on własne pomysły, ale może podpowiem, jak się do tego zabrać - podpatrzyłem to u new weirdowców;)"

Boję się tego felietonu.

Przecież New Weird powstał jako antyteza dla permutujących Tolkiena Jordanów. Mieville wkurzył się, bo ciągle czytał to samo, no i wziął, i napisał "Dworzec Perdido". Teraz nie permutuje się Jordanów, permutuje się Mieville'a. "Dworzec" i cała reszta Crobuzońskiej ferajny to first and foremost PRÓBA PRZEŁAMANIA STEREOTYPÓW.

Mieville najpierw poznał zasady dotychczas rządzące literaturą, a potem rozwalił to w pizdu, tworząc nowe zasady, które dzisiaj są powielane i kopiowane bez zastanowienia. Och, weźmiemy do ręki człowieka, maszynę, robala i zrobimy zajebisty world-building. W literaturze powinno przede wszystkim chodzić o łamanie raz narzuconych zasad, a nade wszystko - o ich znajomość.

Dlatego właśnie jeśli chcesz pisać - czytaj. Bądź świadomy mnogości stylów i dróg, jakimi możesz podążyć. Stąd rada Dukaja, stąd uwagi Sigrid o Hemingwayu i Dostojewskim. Nie mam nic przeciwko New Weird, ale brud, miasto - to tylko dekoracje; oryginalność tego nurtu nie polega na scenografii, a zmianie paradygmatu myślenia poprzez powrocie do dwudziestowiecznych źródeł literatury fantastycznej i literatury w ogóle, Dickensowskich epopei obyczajowych. Jestem pewien, że wielu dzisiejszych autorów NW Dickensa mogło nie czytać, ale znali dzieła Mieville'a, wiedzieli, że to jest fajnie, i że oni też tak chcą.

Nie znam się na literaturze. Jeszcze nie opublikowano mi żadnego opowiadania, ale żaden autor, a już na pewno autor SF/Fantasy, nie może bać się eksperymentować. Możliwości są nieskończone. Można sięgnąć do średniowiecza, do włoskiego renesansu i neoplatonizmu, a fabułę można podać w formie kryminału noir czy reportażu... Tylko trzeba być świadomym istnienia całej gamy stylów, sposobów narracji. I aby skończyć ten nudny post podam jedyną zasadę, jaka wpadła mi w ucho swego czasu.[zakładam, że uwagi dotyczą jedynie pomysłów, światotwórstwa, a nie nieznajomości poprawnej polszczyzny, chociaż i tutaj kwestie czasem są sporne]

Redaktor: Tak nie możesz napisać, bo [uzasadnienie].
Pisarz: A jednak spróbuję iść własną drogą.
28-10-2009 17:07
~Sigrid

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
Siman, niezupełnie się zrozumieliśmy. Oczywiście jest cała masa ludzi, którzy chcą pisać jak Dukaj (tylko lepiej, mądrzej etc.). Ale Jacek pisze o cudzych tekstach w bardzo charakterystyczny sposób i ocenia je po wyrazistej siatce pojęciowej. I moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że Jacek - i jako pisarz, i jako recenzent - jest niezwykle wyczulony na trendy, prawidła, reguły, a wokół rozciąga się długi cień Webera (Maksa, nie Davida). Cechy można wyliczać dalej - np. Jacek daje też niesamowitą premię za pomysł - ale nie chodzi mi o to, że podważam teraz kryteria ocen JD. Chodzi o to, że moim zdaniem nawet oceniając cudze rozwiązania fabularne, pisarz niezwykle rzadko, jeśli w ogóle, potrafi przeskoczyć siebie. A kryteria mogą być zupełnie inne. I paradoksalnie w recenzjach i w ogóle publicystyce pisarze bardzo często narzucają własną wizję literatury nawet silniej niż w prozie.

Antavos - apage! Nie pal mi felietonu :)
28-10-2009 18:30
Siman
   
Ocena:
+1
Ale czy nie sądzisz, że być może wpływ Dukaja jest tak silny, bo jest on jedną z nielicznych osób w polskim fandomie, którzy uprawiają tak silną publicystykę? Brakuje mi trochę pluralizmu poglądów, takiego, który by faktycznie wywierał wpływ na środowisko, budował jakąś dyskusję. Tymczasem mamy jednostronny chór "Dukaj et consortes". Takie rozmywanie się w ogólnikach tylko temu sprzyja.

Ale chyba zbaczam... Czekam na nadchodzące felietony, zapowiadają się akurat wcale ciekawie. :)
28-10-2009 21:16
~Antavos

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Sigrid - okay. :-)

Tylko jeszcze jedna mała uwaga, sprowadzająca się tak naprawdę do samego sedna bycia pisarzem. Autor nigdy nie może się bać. A odnoszę dziwne wrażenie, że wielu autorów zwyczajnie może bać się, że tak to ujmę, chrztu, próby ognia i dlatego tak bardzo cenię sobie autorów pokroju Sigrid, która nie wahała się pisać kilkoma stylami swoich powieści (przecież inaczej są napisane Wody, inaczej Plewy, a jeszcze inaczej nowela o Kiplingu), czy Jacka Dukaja. Tutaj nie chodzi o osławiony rytm i "ucho językowe", choć oczywiście wyczucie brzmienia jest cholernie ważne (hint: czytajcie na głos utwory), a o świadomą zabawę tak konwencją, jak językiem Świat przedstawiony i jego założenia determinują użyty w dziele język. Jaki świat, jaki pomysł, taki język. IMO tak powinno być.

I już się zamykam.
28-10-2009 22:08
~Erystyczna tylda

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Antavos: O tym, że przyszły pisarz musi czytać, pisałem już w komentarzach pod poprzednią Qchnią... , ale w międzyczasie artykuł spadł tak nisko, że już tam chyba nikt nie zaglądał.

Od siebie tylko dodam, że bycie odważnym przez początkujących autorów chyba nie jest łatwe. Pamiętaj, Antavosie, że bardzo wiele zależy od redaktora, do którego trafi tekst. Ktoś wcześniej napisał, że młody pisarz jest podatny na sugestię - nie wiem co bardziej cenią wydawnictwa, niebanalną prozę czy czytadło mające zadatki na bestseller - ale mogę się domyślać. Nie dziwi później, że przyszli adepci starają się naśladować to, co ma największe szanse przebicia się.
28-10-2009 23:03
~Antavos

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
To swoją drogą świetny temat na felieton. Młodzi są podatni na sugestie, to zrozumiałe, gdyż autorzy czy raczej ałtorzy wzorują się na tym, co jest dzisiaj modne i popularne, i widzą, że to się sprzedaje, i chcą tak pisać, bo marzą o kasie, i to też jest w kapitalizmie normalne, bo człowiek lubi kasę mieć, a koń (rynek) jaki jest każdy widzi, i dlatego ich akurat nie potępiam. Pisanie to dzisiaj zawód, taki sam jak każdy inny. Na przykład taki sam, jak morderca. Ale tak samo jak możesz mordować z klasą, używając Dragunowa, możesz też rozwalać ludzi siekierą. I tak samo jest z pisaniem. Pisarz musi wiedzieć, że może pisać i tak, i tak. A mi się zdaje, że czasem pisarze -- nie tylko w Polsce -- po prostu nie wiedzą, że można nie tyle lepiej, co INACZEJ.

Zresztą ja nie mam nic przeciwko czytadłom jako takim. Przecież nie czytam w pociągu Peanatemy Stephensona (jest za gruba na to), tylko na przykład Clancy'ego. Taka literatura jest bardzo potrzebna, ale nie może stanowić jedynej oferty wydawniczej, ani tym bardziej nie może być jedyną rzeczą, jaką pisarz ma do zaoferowania.

Uwaga o redaktorach celna. :-)
28-10-2009 23:35
~Erystyczna tylda

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Zgoda, ale nie poruszyłeś jeszcze jeden kwestii. Demografii początkujących autorów. Pisarz to taki zawód (lub zajęcie, jeśli taka nomenklatura komuś bardziej odpowiada), którego ludzie chwytają się w bardzo różnym wieku. Pozwolę sobie jednak postawić tezę, że ten poradnik jest dla twórców nie tylko młodych stażem, ale i wiekiem - raczej dla 20latków, niż 30latków. Jestem ciekaw, ilu z nich, pisząc, chce stworzyć coś INNEGO, a ilu chce po prostu coś stworzyć. Mieville nie od razu napisał Dworzec Perdido, a i wtedy już swoje lata miał ;)
29-10-2009 00:03
~REMOV

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Przewrotnie zapytam, czy KTÓRYKOLWIEK z korektorów KIEDKOLWIEK poprawił "rękojeść Glocka" (albo dowolnej broni krótkiej) na "chwyt", czyli poprawne słowo? To taka pułapka z mojej branży, bo resztę "oczywistych oczywistości" pominę ;)

R.
29-10-2009 00:52
M.S.
   
Ocena:
0
Tacy co piszą, bo lubią pieniądze, szybko się wykruszają. Tak po kilkunastu stronach najdalej. Po prostu szybko dochodzą do słusznego wniosku, że rozdawanie ulotek jest o wiele bardziej intratnym zajęciem. I pewniejszym, jeśli chodzi o dopływ gotówki.

Zostają więc tylko entuzjaści, którzy piszą, bo sprawia im to przyjemność. I tylko ci. Nie wierzę, żeby ktokolwiek był w stanie napisać kilkadziesiąt stron A4 kierowany wyłącznie ambicją czy zyskiem. Nie ma aż tak głupich ludzi.

To właśnie ci entuzjaści zasypują portale internetowe i wydawnictwa kolejnymi klonami książek Rowling, Meyer czy innego Pauliniego. Piszą jak oni (a raczej próbują), jako że niewiele poza ich książkami przeczytali, a z tych niewielu tylko bestsellerowe tytuły zrobiły na nich odpowiednio duże wrażenie.

To smutna prawda, ale tymi ludźmi kieruje wyłącznie ignorancja i kompletny brak oczytania, a nie chęć zysku. Powielają schematy, bo nic poza nimi nie znają. Dlatego każdy w miarę oryginalny twór zasługuje moim zdaniem na pochwałę - jeśli nie za walory literackie, to chociaż za samodzielne myślenie. I - najpewniej - za sięganie także za książki, które nie doczekały się swojego miejsca w boxach promocyjnych.

Kto mi nie wierzy, niech wytłumaczy, dlaczego standardowy nakład książki fantastycznej zamyka się w czterech cyfrach i co sprawia, że biblioteki to takie miłe, ciche i prawie bezludne miejsca.

Potwierdzenie mojej tezy widać chociażby w wynikach sprzedaży MAG-a, w którym Brisingr miał kilkanaście razy wyższy nakład niż inne pozycje fantastyczne razem wzięte (może poza Gaimanem, co poniekąd cieszy, i chyba jeszcze jedną pozycją; dane wziąłem z forum MAG-a albo Katedry, nie jestem pewien, bo to było dość dawno).

Stąd wniosek, że pierwszy cykl Qchni powinien brzmieć raczej: "Czytaj, kochanie: od literatury począwszy, na zasadach współpracy skończywszy". Ale z "podpisz się" też niegłupio brzmi.
29-10-2009 00:56
~Sigrid

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
REMOV - nocoTy :) Większość poprawiających nie widzi w tym tekście _żadnego_ błędu związanego z glockiem. Z mojej działki - większość ludzi nie widzi różnicy między kiścieniem i morgensternem, między miecznikiem i miecznikarzem, to jest po prostu powszechnie błędnie używane, jeśli jeszcze usus nie stał się normą, bo nie sprawdzałam ostatnio. Ale tego się tak strasznie nie czepiam, bo każdy ponury profesjonał ma swoje fiksacje, które się nie przekładają na powszechne użycie.
Ha! tego chyba w teście nie ma, więc dopowiem, że masa ludzi nie zna też zasady pisowni pistolet Mauser v. mauser.

O różnych celach wydawcy i autora dopiszę się później, bo to dłuższa kwestia, a wykonanie kostiumów duchów (zaraza z tym przedszkolem!) zajęło mi tyle czasu, że teraz muszę biec pędem do roboty :)
29-10-2009 07:27
~#

Użytkownik niezarejestrowany
    Trochę z innej beczki
Ocena:
0
Mam pytanie odnośnie praw autorskich, co do utworu i wykreowanego w nim świata.

Hipotetyczna sytuacja wygląda tak:
Wydawnictwo wydało moją książkę. Następnie chciałbym wydać np. komiks na jej podstawie.
Pytanko:
Czy owe wydawnictwo ma "coś do powiedzenia" w kwestii komiksu, czy też mam całkowitą swobodę?
29-10-2009 09:41
~Antavos

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Wszystko zależy od podpisanej z wydawnictwem umowy, imho. Polecam: http://pr.ngo.pl/x/253840 ten link. Moim zdaniem autor sam może wybrać sobie tak rysownika, scenarzystę, jak i wydawcę komiksu, ponieważ adaptacja komiksowa jest utworem zależnym i to autorowi przysługuje prawo do decydowania o tym, jak ma wyglądać ów utwór zależny, chyba że autor okazał się łosiem i pokpił sprawę przenosząc w umowie z wydawcą prawa zależne np. na osoby trzecie. :-) Prawo autorskie to nie mój konik, ale AFAIR mam rację.
29-10-2009 10:28
~Sigrid

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
A propos beczki - zależy od umowy, przy czym umowy bywają na tyle sprytne, że na pierwszy rzut oka pewnych spraw nie widać. Przykład: zmieszane paragrafy z umów licencyjnych oraz umów przenoszących prawa majątkowe do tekstu oraz prawa pokrewne, co sprawia, że umowa jest niejednoznaczna i każda ze stron interpretuje ją inaczej. Ja ze swoimi, jeśli sprawa jest poważna, bo na pojedynczych opowiadaniach stosunkowo mniej mi zależy, chadzam do dobrego prawnika od praw autorskich, chociaż wydaje mi się, że nieźle znam ustawę i wiele umów podpisywałam.
29-10-2009 13:51
~Sigrid

Użytkownik niezarejestrowany
    wydawca a autor
Ocena:
+2
Jako autorka i wydawca jednocześnie jestem w paskudnie schizofrenicznej sytuacji, ale tutaj postaram się przyjąć raczej perspektywę autora.
Wydawnictwa są instytucjami nastawionymi na zysk. Muszą podejmować ryzyko – a wydawanie debiutantów jest bardzo ryzykowne – ale starają się je na rozmaite sposoby minimalizować. Debiutant nie ma mocnych kart przetargowych, zwykle bywa też zdeterminowany, żeby zobaczyć swoje nazwisko w druku. Nie chodzi mi o to, że ktoś jest nieuczciwy, bo umowy są przecież na piśmie i każdy może sprawdzić, co podpisuje (chociaż niektóre są naprawdę sprytne), tylko o to, że cele bywają sprzeczne. Jasne, że wydawcy są różni i dla każdego gdzie indziej przebiega granica, której nie chce przekroczyć. Ale z punktu widzenia wydawcy poczytny autor powinien produkować jak najwięcej książek, i to książek o dobrej objętości (pozwalających optymalnie kalkulować cenę wobec obecności), napisanych prostym językiem, podobnych w stylu do poprzednich tekstów tego sam autora (skoro się sprzedały!) i to o otwartym zakończeniu (żeby dało się napisać następną cześć). Nie brzmi jak arcydzieło, prawda? Stąd właśnie takie numery, jak niedopracowane książki, które wychodzą przed Gwiazdką. Stąd dzielenie książek na wątłe tomy i dmuchanie tekstu, żeby książka była grubsza (druk nie jest bynajmniej najkosztowniejszą składową produkcji książki). Stąd namawianie autorów do pisanie sequeli, prequeli i historii odpryskowych. No i oczywiście nie powinien zmieniać wydawcy – stąd z kolei umowy na kilka książek, sprzedawanie praw do postaci literackich, umowy z przeniesieniem praw majątkowych do tekstu i rozmaite inne formy, które ograniczają wpływ autora na własny tekst.
Oczywiście kasa jest tylko jedną z wartości, cenne bywają też wartości niematerialne i inaczej będzie operowało wydawnictwo, które się specjalizuje w produkcji masowej, inaczej tradycyjne wydawnictwo o inteligenckich korzeniach (było ostatnio sporo wywiadów z Ilgiem ze Znaku, można poczytać) Wydaje się książki dla prestiżu, wkalkulowawszy w koszty, że będzie to wtop stulecia. Wydaje się książki, żeby podkupić autora konkurencji. Wydaje się książki dla korzyści towarzyskich (np. osobom wpływowym w towarzystwie, dziennikarzom etc.). Ba, czasami wydaje się książki również dlatego, że ktoś się nimi zachwycił.
Można o tym bardzo długo gadać, ale najważniejsze jest, że wydawca nie zawsze jest najlepszym przyjacielem autora. Albo inaczej – nawet jeśli jest przyjacielem i to pełnym dobrych chęci, czasami musi podjąć decyzję w interesie wydawnictwa. To trudne, bo ta relacja, jeśli się pracuje blisko i przy tekstach, szybko staje się bliska i łatwo przekroczyć granicę intymności. Wydaje mi się jednak, że autor powinien cały czas szacować zyski i straty: jak wiele jest w stanie poświęcić, żeby dostać to, czego pragnie (cokolwiek to jest).
29-10-2009 21:29
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
za duzo tego!!!
28-11-2009 13:05

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.