» Artykuły » Felietony » Mogę się na niczym nie znać, przecież piszę fantastykę!

Mogę się na niczym nie znać, przecież piszę fantastykę!


wersja do druku

Qchnia artystyczna #1

Redakcja: Marcin 'malakh' Zwierzchowski
Ilustracje: Vermiliona

Mogę się na niczym nie znać, przecież piszę fantastykę!
Spośród wszystkich błędów, popełnianych przez niedoszłych pisarzy, najbardziej chyba irytuje mnie właśnie ten – ordynarny brak szacunku dla czytelnika fantastyki.

Ale od początku. Kiedy w 1998 roku pojawiłam się w wydawnictwie z wydrukiem mojej pierwszej powieści pod pachą, nie miałam pojęcia, jak wielu ludzi pisze lub usiłuje pisać fantastykę. W wiele lat później tak się złożyło, że moja opinia miała wpływ na opublikowanie kilku cudzych powieści – i odrzucenie ciężkich setek manuskryptów. Nie przypuszczam, żeby istniały jakieś obiektywne kryteria czy proste formuły, którymi można ocenić przyszły sukces tekstu i jego autora. Gusta redaktorów i wydawców są subiektywne, a opowieści o pielgrzymkach autorki Harry'ego Pottera, spławianej w kolejnych redakcjach, wiele mówią o ryzyku i pomyłkach tej branży. Wydaje mi się jednak, że istnieją pewne typowe błędy, które sprawiają, że wiele literackich prób kończy na stercie z makulaturą. I o nich będzie właśnie ten cykl felietonów.

Wymyślanie historii bywa skomplikowaną sprawą. Konstruowanie fantastycznych światów – jeszcze trudniejszą. Zwykle ludzie zabierają się do tego na dwa sposoby: albo tworzą siatkę pojęciową i konstruują na niej świat, a postaci powstają jako pochodna przyjętych założeń (tak robi na przykład Jacek Dukaj) albo tworzą najpierw bohatera, a świat powoli narasta wokół niego (w ten sposób powstawał cykl Ewy Białołęckiej, która zaczęła od opowiadania o głównym bohaterze, stopniowo wzbogacając uniwersum). W każdym przypadku za opowieścią powinien stać jakiś zamysł, nieprzypadkowość. Czyli, mówiąc mniej elegancko, świat nie może się rozłazić w szwach. Zazwyczaj mówimy, że nie może być wewnętrznie sprzeczny i nieprawdopodobny. Na przykład w społeczeństwie pustynnym szkutnictwo raczej nie stanie się najbardziej pożądanym rzemiosłem (no, chyba że nasi ludzie pustyni przywędrowali w mitycznych czasach z wielkiego morza, czekają na zbawcę, który znów ich powiedzie przez fale ku wyspom szczęśliwym, a atrybutem władcy jest wiosło), a syn prostego chłopa raczej nie zacznie bez dobrego powodu cytować łacińskich klasyków (no, chyba że plugawym zbiegiem okoliczności trafimy na Klemensa Janickiego). Owszem, mogą się zdarzać w opowieściach rzeczy pozornie nieprawdopodobne albo nieracjonalne, ale powinny stać za nimi jakieś wyjaśnienia lub choćby ich cień. Oczywiście możemy iść jeszcze dalej i wyobrazić sobie świat, w którym nieciągłość, brak wewnętrznej spójności będzie zasadą organizującą jego istnienie. Możemy sobie wyobrazić świat zorganizowany w porządku mitu, zupełnie nieracjonalny (według naszych kategorii). Ale większość debiutanckich powieści, które wpadły mi w ręce, starała się po prostu stworzyć wiarygodną opowieść i spójne, ciekawe uniwersum.

Tylko dlaczego – o ja biedna Czerwony Kapturek! – najczęściej ląduję na niekończącym się gościńcu, upstrzonym karczmami z chętnymi posługaczkami i rycerzami w płytowych zbrojach? Bo najwyraźniej całej masie ludzi wydaje się, że napisanie fantastyki to najprostsza rzecz na świecie. Jeszcze science fiction jakoś się broni – nauki ścisłe budzą w narodzie nabożną grozę i większość ludzieńków wzdraga[1] się z przerażeniem na dźwięk słowa "molekuła". Owszem, fizyka w space operach bywa, hm, mocno umowna, ale wszak nie naukowej ścisłości w tej konwencji szukamy. Za to przy pisaniu fantasy puszczają wszelkie hamulce. I nic dziwnego. Na historii znają się przecież wszyscy, podobnie jak na sporcie i polityce. A potem plemiona prasłowiańskie warzą sobie w dzieżkach ptysie z ciasta parzonego, przysiadając wokół ognia na eleganckich intarsjowanych karłach.

Proszę, nie zrozumcie mnie źle – nie da się idealnie odtworzyć realiów przeszłości i każdy gdzieś tam się machnie w tym czy innym detalu. Zwykle nie przesądza to o wartości książki, chociaż dostarcza recenzentom mnóstwa niegodziwej uciechy przy wyszukiwaniu głowni pomylonych z głowicami. Ale to się zdarza, bo trudno całkowicie zapanować nad językiem, a anachronizm może się wcisnąć choćby i w metaforze, jak słynny pociąg u Tolkiena. Wydaje mi się jednak, że pisarz powinien starać się pracować w miarę rzetelnie. Studiować. Czytać źródła lub choćby bardzo dobre monografie. Usiłować zrekonstruować dla siebie świat opisywanej epoki. A w przypadku zupełnie fantastycznych uniwersów szukać w przeszłości wzorów lub chociaż przybliżeń do opisywanych postaci i zdarzeń. To bezpieczny sposób. Nasi przodkowie naprawdę musieli nieźle główkować, żeby przetrwać, i jeśli przypadkowo starożytne piechoty nie pomykały w swych stukoczących sandałkach do boju z kopiami w ręku, może stoi za tym pewien racjonalny powód. Tak, wiem, że istniały piki. A, to chodziło o piki? Poniekąd dlatego kopie nazywają się kopie, że nie są pikami.

Aha, i pesymistyczna uwaga. Nie liczcie, że na bank traficie na profesjonalnego redaktora, który ochroni Was przed każdą bzdurą. Profesjonalnych redaktorów jest jak na lekarstwo, a ci najlepsi wcale nie mają chęci pracować nad tekstami fantastycznymi, które uważają za literaturę wagonową pośledniego sortu. Za to kiedy otworzycie swoją książkę, na pewno na pierwszej stronie zobaczycie żenujący błąd. I wiecie, co usłyszycie, gdy zaczniecie robić redaktorowi wyrzuty, że glock na stronie 234 jest z litego metalu? "Ojej, nie sprawdziłam, bo przecież w fantastyce wszystko jest możliwe."

Tymczasem fantastyka, ta naprawdę ciekawa, nie jest wcale drogą na skróty ani próbą uniknięcia mielizn powieści historycznej czy współczesnej. To pewna możliwość twórcza, wyjście poza konwencję realistyczną. Ale nie taryfa ulgowa ani odpust całkowity od prawdopodobieństwa i zdrowego rozsądku. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

A na czym się ludzie wykładają najczęściej? Na wojskowości, bo tutaj jakoś ponosi ich pragnienie, żeby wymyślić coś, czego jeszcze nikt wcześniej nie wymyślił (na przykład super lekki miecz w czasach zbroi płytowych). Ale też na historii życia codziennego. Proste ćwiczenie – wchodzimy do średniowiecznej chałupy, zzuwamy chodaki, chowamy opończę do szafy, nalewamy sobie herbaty do szklanki... ups, Dorotko, to chyba już nie Kansas. Swoją drogą, polecam kapitalne monografie PIW-u z serii Życie codzienne w..., wydano ich już kilkadziesiąt, więc można znaleźć ściągę z realiów naprawdę wielu epok. Następna powszechna wpadka – miary i wagi. Układ metryczny nie jest oczywisty jak słońce, a po prawdzie układ heliocentryczny ma u nas dłuższą tradycję. Co dalej? Ekonomia, co akurat nie dziwi, bo i historycy długo ją lekceważyli.

O psychologii postaci pogadamy sobie kiedy indziej, bo to już bardziej skomplikowana sprawa.

Większość znanych mi pisarzy fantastyki spędza mnóstwo czasu czytając cudze książki. Nie, nie z zawiści. Siedzą nad źródłami, czytają apokryfy, rekonstruują bitwy, przebijają się przez opracowania historyczne, opisy etnografów, kolekcje bajek ludowych. Sprawdzają pory wegetacji roślin i nazwy małych plugawych ptaszków, które drą się w nocy i nadają scenie złowieszczy klimat. Wypisują sobie co barwniejsze dawne zwroty i śledzą losy rodaków na Syberii. A nawet – co jest miarą naszej paranoi – kolekcjonują nazwy własne i opisy topograficzne. Po prostu, żeby pisać, trzeba dużo wiedzieć. Nie chodzi o wciskanie erudycyjnych popisów w fabułę, bo to, co się ostatecznie znajduje w tekście, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Pisarz wie znacznie więcej niż widać na pierwszy rzut oka w tekście. Zna całą mechanikę świata. Także to, czego nie zobaczymy na kartach opowieści.

Dlatego szlag mnie trafia, kiedy ktoś usprawiedliwia fantastyką własną ignorancję. Tu nie ma drogi na skróty. Trzeba lubić i chcieć się uczyć. I na czymś tam jednak trochę się znać.

[1] Na prośbę autorki zamieszczam wycinek naszej rozmowy w ramach redakcji tekstu (da wam to wgląd w pracę redaktorów). Otóż ja zwróciłem uwagę na słowo "wzdraga", sugerując, że może ono zostać niezrozumiane przez czytelników. I taką uzyskałem odpowiedź:
"Słowo »wzdragać się« znaczy »wzbraniać się przed czymś«, tu link do słownika języka polskiego, wyd. PWN. Często bywa ono mylone z »wzdrygnąć się«, które znaczy »wstrząsnąć się«.

Kontekstowo da się zrozumieć nawet bez znajomości tego słowa, a ono jest ładne, ma piękną, romantyczną tradycję, używa go i Mickiewicz, i Sienkiewiecz, ale na swoją obronę zacytuję końcówkę pięknego poematu Norwida:
»Do miasta jedni szli, drudzy do Maga
Lecz Zofia odtąd zgadywać się wzdraga
Kto są przechodni ludzi i co znaczą
Tam, gdzie wszech-duchów zawisnęła waga.«"


Wiecie już, kto ma ostatnie słowo w układzie redaktor-autor?
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Księga wojny #3
Jakub Nowak - Ciężki metal
Księga wojny
Anna Brzezińska – Jeden dzień (fragment)

Komentarze


~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Na górze, po lewo masz dowód na to, że jest zupełnie na odwrót.

Czy wyjdę na skończonego idiotę, kiedy powiem, że nie mam pojęcia o czym mówisz?:D

Gdy dyskutant wyskakuje z argumentem pisania jednej recenzji przez trzy osoby, nie pozostaje nic innego, jak zająć sie innymi rzeczami.

I tak czytasz moje posty ;) Przecież to nie był mój pomysł. Ja pisałem zupełnie o czym innym - dodam, że pisałem, jakbym pisał felieton, tj. wciągnęliście mnie jako generalnie lurkera w dyskusję - za co z pewnościa należy się uznanie.
No ale tamta dyskusja przeminęła z wiatrem - mówi się trudno - najwyżej będę się kiedyś powtarzał.

PS.
jak pisać w okienku kursywą? Bo ctrl+I nie działa, a chciałbym ułatwić Wam czytanie moich postów ;)

27-09-2009 22:09
27383
   
Ocena:
+2
w tagu [i]
27-09-2009 22:12
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
w tagu [i.]

thx ;)
27-09-2009 22:16
~Inna Tylda

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
-1
Nie krytykujcie tak malakha, ważne, że chłopak coś robi, że się stara, a mógłby przecież siedzieć pod blokiem i piwo pić.
28-09-2009 00:16
Senthe
   
Ocena:
+2
hmm... a może by pokomentować artykuł?
28-09-2009 10:26
teaver
   
Ocena:
+1
Miłe, łatwe i przyjemne.

Mam nadzieję, że to faktycznie będzie cały cykl, o ile szanowni czytacze znów nie zrobią takiego rabanu, jak przy Dawidzie Kainie i kolejny autor nie odmówi współpracy.

Osobiście chętnie poczytałabym więcej o redaktorach, szczególnie o tych, co to nie boją się poprawiać fantastyki. W końcu redagować to sprawa boska. ;)
28-09-2009 11:37
~Sigrid

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+5
Nie sądziłam, że taki raban się zrobi o to wzdraganie. Nie żebym się przed nim specjalnie wzdragała, znaczy. Ale prosiłam o zostawienie tego detalu, żeby pokazać, jak od kuchni wygląda praca z redaktorem. To nie jest łatwa relacja, dobry redaktor irytuje do bólu, zadaje wredne pytania, pokazuje błędy i niezręczności. Bywa oczywiście różnie. Pamiętam panią, która skrupulatnie poprawiła mi całą staropolszczyznę na hiper poprawny język współczesny, kreśląc dosłownie każde zdanie; do tej pory mną trzęsie, jak sobie to przypomnę. Ale większość tego, co umiem o języku, nauczyłam się od redaktorów i korektorów. To żmudna, bardzo trudna praca, bo nie tylko nad językiem, ale również sensem, konstrukcją - a czasami wymaga sporego psychologicznego wyczucia. Może kiedyś odgrzebię jakiś swój tekst z poprawkami redakcyjnym i korespondencją o nich - jeśli technicznie jest możliwość pokazania tutaj tekstu ze skreśleniami i propozycjami zmian na marginesach.
28-09-2009 20:30
M.S.
    @Sigrid
Ocena:
+2
To znakomity pomysł! A techniczna możliwość istnieje jak najbardziej - wrzucimy je w jpg-ach, a najlepiej w PDF-ie, potrzebujemy tylko skanów. :)
29-09-2009 12:10
nerv0
   
Ocena:
+2
Bardzo fajny tekst. Na pewno mi się do czegoś przyda. Raczej nie do pisania opowiadań (choć kto wie :)), ale nastroił mnie do wszystkiego jakoś tak optymistycznie.

No i w przeciwieństwie do innych, mnie bardziej interesują sprawy techniczne pisania, a nie sama redakcja. Czyli właśnie jak wykreować spójny świat, ciekawego bohatera. Jak robić opisy tak aby przykuły uwagę czytelnika, i tego typu rzeczy. Mam nadzieję, że w kolejnych artykułach znajdzie się trochę takiego mięska, bo bardzo by mi się ono przydało. :)
29-09-2009 13:38
Scobin
   
Ocena:
+1
Świetny tekst, dzięki Wam obojgu. :-)

Dorzucę jeszcze coś od siebie. Otóż dokładne, pieczołowite oddanie alternatywnego świata jest jednym z najważniejszych wyznaczników gatunkowych fantasy. William Morris, który zapoczątkował tę odmianę literatury, nie przykładał jeszcze takiej wagi do pełnej kreacji osobnych realiów, odrębnych od naszych. Po nim przyszedł Lord Dunsany z dziesiątkami, setkami nazw, krain, postaci. A po nich – Tolkien.

Dzisiaj widać, że fantastyka magiczna (a też SF, choć nie o nim chcę tu mówić) poszła właśnie w tę stronę. Martin, Williams, Erikson – chyba najważniejsi twórcy ostatnich dwu dekad, choć nie będę się o to spierał – tworzą niezwykle bogate uniwersa, wyraźnie odrębne od naszego, przynajmniej w sferze geografii czy historii. Dodają mapy, umieszczają w tekście motta z fikcyjnych książek. Jeszcze ciekawiej jest wtedy, gdy inność zaznacza się w sferze fizyki świata, w najgłębszych mechanizmach jego działania – tak jak w "Innych pieśniach".

A zatem – fantastyka wręcz wymaga tego, by być sumiennym w przedstawianiu alternatywnej rzeczywistości. Co może zaskakujące, zabiegi stosowane przez twórców tej odmiany literatury bardzo przypominają to, co robili w XIX wieku mistrzowie wielkiej powieści realistycznej (Balzac, Hugo albo nasz Prus). Tyle tylko, że tamci pragnęli odmalowywać świat na co dzień doświadczany, ci natomiast – świat wymyślony.

(Większość powyższych uwag zawdzięczam Grzegorzowi Trębickiemu i jego znakomitej książce "Fantasy. Ewolucja gatunku").
01-10-2009 18:26
Siman
   
Ocena:
+1
"Kapitulacja w dyskusji na temat Czerni według starej łacińskiej paremii - Kto milczy, ten się zgadza"

Obawiam się, że ta sentencja powstała w czasach, kiedy nie było jeszcze internetu. ;) W przypadku tego medium wręcz powinno się stosować odwrotną parafrazę powyższego.
11-10-2009 01:58

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.