Zygzakowata orbita

Czy handlarze bronią rządzą światem?

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Zygzakowata orbita
Johna Brunnera można uznać za symbol Artefaktów: to na grzbiecie jego powieści pojawiła się jedynka oznaczająca początek serii, a spośród niespełna trzydziestu wydanych dotychczas tomów aż cztery są jego autorstwa. Ja najlepiej pamiętam i najlepiej wspominam pierwszą z nich, Wszystkich na Zanzibarze, ale przeczytałem wszystkie – i wszystkie bardzo wiele łączy. Niestety, Zygzakowata orbita wydaje się być dla współczesnego czytelnika najmniej interesującą z tego grona. 

Matthew Flamen jest ostatnim prawdziwym szpulem. Kto to taki? Można by, idąc za blurbem, nazwać go dziennikarzem śledczym, ale to wyrażenie kojarzy się mocno z rzetelnością i rzemiosłem – tymczasem szpul skupia się przede wszystkim na szybkim dostarczaniu widowni podniet poprzez skrótowe opisywanie kolejnych skandali bez prób docierania do ich sedna. Tak czy inaczej zawód ten powinien cieszyć się w świecie Zygzakowatej orbity szaloną popularnością, bo tematów jest wiele, a każdy z nich skrywa drugie dno: napięcie na tle rasowym buzuje nieustannie w społeczeństwie, reguły na ulicach – i nie tylko – ustalają zorganizowani w jeden klan handlarze bronią, a coraz więcej ludzi odwraca się od racjonalizmu na rzecz myślenia magicznego. Mimo to popularność Flamena maleje, a on sam próbuje rozwiązywać techniczne i organizacyjne problemy trapiące jego codzienny telewizyjny program. 

Napisałem na początku, że wszystkie powieści Brunnera wydane w ramach Artefaktów są do siebie pod pewnymi kątami podobne. Zygzakowata orbita dzieli ze swoimi siostrami to, co u brytyjskiego pisarza najważniejsze – jednoznacznie negatywną wizję rzeczywistości. W różnych tekstach autor kładzie nacisk na różne elementy dystopijnego świata (w Ślepym stadzie pisał o katastrofie ekologicznej, a w Na fali szoku już o demoralizacji elit politycznych), ale nadmiaru wiary w nadchodzący sukces ludzkości zarzucić mu na pewno nie można. Tym razem, o czym pokrótce wspomniałem w streszczeniu, filary katastrofy są trzy: rasizm (doprowadzony do poziomu, na którym istnieją enklawy skupiające białych i niebiałych), wynikające bezpośrednio z niego oddanie władzy w ręce handlarzy bronią, w końcu – odrzucenie nauki. I tak jak nie można Brunnerowi odmówić tego, że jego alternatywna wizja rzeczywistości (o przyszłości, jak to często w Artefaktach bywa, ciężko mówić, bo od wydania powieści minęło już ponad półwiecze) jest w pewnych aspektach bardzo celna, o tyle ma pewną wadę – nie porywa. Po prostu. Brakuje temu wszystkiemu spójności, ciężko stwierdzić, który z rzeczonych filarów miałby być dominującym, a jeśli już któryś trzeba by wskazać – byłby to pewnie handel bronią, bo machinacje kartelu mają największy wpływ na fabułę. A to akurat kupić najciężej, gdyż to pomysł bardzo specyficzny, wymagający najwięcej zawieszenia niewiary. Gottschalkowie trzęsący światem byliby znacznie ciekawsi, gdyby częściej przedstawiać ich jako panów w białych rękawiczkach, którzy zarządzają miliardową korporacją i dlatego trzęsą światem. Pisarz robił nieśmiałe wycieczki w tym kierunku, ale niemal całą uwagę skupił na innej perspektywie: obrazie krążących po ulicach drobnych gangsterów dostarczających przestraszonym ludziom broń. Dla czytelnika w Polsce dzisiaj – kiedy “rządzenie światem” ma więcej wspólnego z kupowaniem Twittera niż sprzedawaniem pistoletów na osiedlu – nie jest to najbardziej poruszająca wizja. A rasizm? Cóż, ujmijmy to tak: w naszym kraju ukazało się pierwsze ze wznowień Toni Morrison w nowym przekładzie Kai Gucio, myślę, że czarna Noblistka wypowiadała się na ten temat ciekawiej niż biały Brytyjczyk. 

Drugą najważniejszą cechą twórczości Brunnera w perspektywie jego czterech powieści jest rozproszona narracja. I znowu: w Zygzakowatej orbicie nie jest inaczej. Na pierwszych kilkudziesięciu stronach pojawia się spora grupa bohaterów, którzy na pozór nie są ze sobą w żaden sposób powiązani. Tym natomiast co odróżnia recenzowany tekst od pozostałych jest fakt, iż pisarzowi bardziej zależało na sprowadzeniu wszystkiego do jednego wątku. Trwa to długo, pewnie jakieś trzy czwarte długości książki, ale koniec końców wszyscy spotykają się w jednym miejscu w jednym czasie – i to w tym punkcie czasoprzestrzeni dochodzi do wydarzeń najważniejszych dla fabuły. Jest w powieści pewien twist, który autor długo zapowiada, jest trochę nieco bardziej dynamicznej akcji, jest mnóstwo, jak to u autora, krótkich rozdzialików skupionych całkowicie na ekspozycji – a wszystko jakimś cudem, biorąc pod uwagę początek, sprowadzone do zrozumiałej i logicznie poukładanej całości. Miłośnicy wcześniejszych tekstów Brunnera będą nieco zaskoczeni tym, jak lekko się to czyta, nowi czytelnicy będą nieco zaskoczeni tym, jak dużo czasu Brytyjczyk potrzebował na złożenie wszystkiego do kupy – tak to już u niego bywa. Warto dodać, że fabuła jest ściśle osadzona w światotwórczej wizji pisarza – normalnie uznałbym to za wielką zaletę powieści, bo uwielbiam taką synergię, ale w tym wypadku może być to nieco problematyczne. Ja, jak pisałem akapit wcześniej, nie uznałem tej rzeczywistości za atrakcyjną, więc i w historię nie byłem odpowiednio zaangażowany. 

Zygzakowata orbita to najsłabsza z książek Johna Brunnera wydanych do tej pory w Artefaktach. Choć oparta jest o te same schematy, które trudno uznać za mocno wyeksploatowane (nieczęsto spotyka się choćby tak rozproszoną eskpozycję), to idee stojące za kluczowym dla tej pesymistycznej wizji światotwórstwem zupełnie mnie nie przekonały, co położyło dla mnie całą powieść. Najciekawsza – i jakże aktualna! – z nich, odejście od racjonalności, wyeksponowana jest najmniej, natomiast ta z przeciwnego bieguna, handel bronią – najbardziej. Szkoda, bo powieści Brytyjczyka pokazują, że wiele dzisiejszych problemów można było przewidzieć dobrych kilkadziesiąt lat temu – tym razem jednak pisarz nie wykazał się nosem do wskazywania najważniejszych.