» Opowiadania » Zwierciadło nieba – Wiktor Żwikiewicz

Zwierciadło nieba – Wiktor Żwikiewicz


wersja do druku

Zwierciadło nieba – Wiktor Żwikiewicz

…A klatka była kryształowa
Zdobiona złotem i perłami
Wewnątrz na świat się otwierała
I na maleńką noc z gwiazdami.

(William Blake: Kryształowa klatka)

Zwiewny dymek przemyka wysoko, osypuje się w słońcu okruchami skrzydlatej mgiełki. Tańczą w powietrzu, kołują oddalając się, ale tylko pozornie — już po chwili wiszą nad głową skręconym wirem tęczowych lśnień.

— Patrzysz, Klet?

— Nie.

Powieki zaciskają się odruchowo.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— Wiem, że patrzysz. Ja bym też nie wytrzymał. Pechowiec Tozzi. Jeszcze niedawno dyskutował o planetach neutronowych gwiazd i wystawiał na próbę cierpliwość Assunty.

— Pamiętasz. Klet, planetkę koło Achernar, gdzie czekałem na was nie wiedząc, co z sobą począć? Nuda zjadała mnie po kawałku i nie było do kogo gęby otworzyć. Pamiętasz, Klet?… Co z tobą? Klet!

— Ja? Nic, słucham cię.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— Stało się coś? Masz głos człowieka, który zobaczył zjawę.

— Nie, nic.

— Kłamiesz, Klet.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— One…

— Mów.

— Krążą. Bez przerwy.

— Zapomnij. Albo zamknij oczy jak Assunta.

— Nie wystarczy zamknąć oczy. Musiałbym nauczyć się czegoś więcej.

— Każdy kiedyś osiąga ten stopień wtajemniczenia.

— Każdy z ludzi.

— Sądzisz, że tylko?

— Nie wiem. Może ty…

— Próbowałem wtedy, na Achernar. Wtedy bez powodzenia. Kończyło się zawsze przywidzeniem pełnego odosobnienia w reanimacyjnym kompleksie Centrum Biomechaneurystyki, gdzie siedziałem po operacji.

Wczuwałem się w nowe ciało, przeglądałem holowizyjne zapisy w archiwum mnemoteki i raz na dzień, przed samym zmierzchem, miałem prawo wyjść do parku pod szklaną kopułą i pozachwycać się zachodem zielonego słońca… Klet?

— Tak. Słucham cię.

Jak dobrze, że stworzeni na mój obraz i podobieństwo, nie muszą poruszać ustami, aby mówić. Tozzi pewnie skołowaciałym językiem zwilża pierzchnące wargi.

— Dziwne majaki nawiedzały mnie wtedy, na Achernar — bezbarwnym głosem ciągnie swój monolog. — Początkowo nie popuszczałem wodzy wyobraźni, ale wystarczyło doczekać chwili, kiedy słońce obrzmiewało nad horyzontem, tuż nad równiną kosmodromu, a wtedy srebrzysty bąk wypadał z ogniska szafirowej tarczy i, w powolniejącym wirowaniu przeobrażając się w girobus, lądował na alejce przed klombem marsjańskiej aralii. Z gondoli wysiadał Denis, z kamienną maską twarzy podchodził, pochylał się i przez szybę hełmu widziałem, jak mówi: „Czas, Tozzi. Lecimy na Achernar”.

— To nie mógł być Denis.

— Wiem. A jednak był.

— Pamiętasz, jak wyglądał?

— Nigdy nie zapomnę. Był bardzo wysoki i chudy, jakby skafander wisiał na samym szkielecie. Twarz miał wyciągniętą i bez wyrazu, jak twarz Hioba, szpakowate skronie, a pod krzaczastymi brwiami puste oczodoły. Słuch rejestruje świst ciężkiego oddechu.

— Rozumiesz, Klet? Wymyślamy urojone postacie, twarze, całe zdarzenia. Robimy to w samoobronie. Nie można nie myśleć. Bezwarunkowy odruch podświadomości. Wtedy pomogło, po trzech miesiącach przyleciał „Foot”.

— Tutaj nikt nie przyleci.

— Tym lepiej. Wystarczy, że my wpadliśmy. Znowu mrowienie w plecach. Strefa drętwoty przesuwa się z barków w dół, ugniata nachodzące na siebie płyty klatki piersiowej i brzucha.

— Zauważyłeś, Klet? Jeśli mnie zmysły nie mylą, trzyma nas coraz mocniej. Długo już nie pociągnę.

— Wytrzymasz.

— Ja czuję. Coraz mocniej.

— Zmysły są zawodne.

— Mówisz jak Assunta.

— On już dawno nie mówi nic.

— On nie musi. Zresztą posłuchaj, kiedy milczymy, słychać jego oddech.

Wdech–wydech, wdech–wydech, gdzieś na granicy słyszalności. Przerażająco powoli, to nie płuca, lecz dorzecze rozwidlonej szeroko wielkiej rzeki. Powoli — oddech człowieka pogrążonego w głębokim letargu. Assunta to potrafi.

— Dosyć. Powiedz coś, Klet. Tutaj cisza przejmuje lękiem.

— A ja zawsze uważałem, że spokój to synonim ciszy.

— Nigdy nie odczułeś presji, jaką cisza wywiera na psychikę człowieka?

— Ja — nie.

— Może kiedy zostaniesz sam, poznasz ten szczególny rodzaj ciszy. Jest to specyficzny stan, gdy nie można pozbyć się wrażenia, że dookoła coś się dzieje, coś zmienia, tylko nie wiesz co… One też fruwają bez szelestu.

— Są bardzo lekkie.

— Opowiedz, jak wyglądają?

— Są wielobarwne. Szkarłatne i czarne, śnieżnobiałe i sine jak szron na Transplutonie, czasami niby złotołuskie skarabeusze, to znów granatowe ważki. Zauważyłem, że poszczególne kolory nie osiągają nigdy pełni wzajemnej integracji. W migocącym roju zostaje zachowany status osobnych stad.

— Czynnik ekologiczny. Pewnie pochodzą z innych okolic.

— Wątpię. Przecież tu nie istnieje pojęcie zróżnicowania środowiska. Ta planeta jest wszędzie identyczna — naga, bilardowa kula.

Przez szparki powiek oczy chwytają mozaikowy obraz słońca, którego promienne refleksy ślizgają się po lustrzanej powierzchni.

— To dziwne, Klet.

— Tak też sądzę.

— Nie wiesz, o czym mówię. Myślałem o tobie.

— O mnie?!

— Tak.

— Nie mogę mieć nic do ukrycia przed tobą.

— Wiem. Lecz nauczyłeś się pięknie mówić. Dawniej kiedy przydzielono cię do formacji Zwiadu, a potem do naszego zespołu, byłeś bardziej lakoniczny. Ponury i milczący. Nawet twoje pierwsze imię było Gloom.

— Wy nazwaliście mnie Klet. Zawdzięczam wam wiele. Przede wszystkim Assunta pomógł zrozumieć, utożsamić mi własną osobowość. Przedtem nie mogłem być ponury ani milczący, to cechy pewnej indywidualności. Ja byłem po prostu „pusty”.

— Jak zwykle masz rację. Ale zastanawiam się teraz, czy Denis również się zmienił.

— Długo był z nami.

— Czy tego wystarczy, aby zmienił się ktoś taki, jak on?

Żałuję, że nie mamy radiowego kontaktu. Teraz mielibyśmy wystarczająco wiele czasu, aby porozmawiać i stwierdzić, czy jest już jednym z nas. Za późno wpadliśmy na ten pomysł. Podczas przelotu też był wolny czas. Jakie on miał pierwsze imię?

— On nie miał imienia, tylko numer.

Chciałbym leżeć i o niczym nie myśleć. Zapomnieć. Ale milczenie musi wiele kosztować Tozzi — słowa zagłuszają ból miażdżonych żeber. Trzeba więc mówić. I Tozzi powinien mówić. Nie wolno mi zostawić go sam na sam z jego myślami.

— Ciekawe, czego one chcą?

— Kto?

— One.

— Mówisz, jakby mogły cokolwiek chcieć.

— To bardzo dziwnie wygląda, takie tęczowe misterium.

— Widziałeś któregoś z bliska?

— Czasami pojedyncza sylwetka występuje w tle nieba zupełnie wyraźnie, ale wystarczy wytężyć wzrok, a w ostatniej chwili motyl zmienia kierunek lotu i trzepocząc skrzydłami przepada z pola widzenia.

Zupełnie jakby wiedział, że go obserwuję.

— Powiedziałeś: motyl.

— „Kiedy zabraliśmy cię z pechowej Achernar i wracaliśmy do bazy, coś takiego spotkało nas na jednej z planet. Jakby ktoś prószył z nieba tysiącem drobnych płatków, które osypując się tańczą na wietrze.

Strasznie lekkie, prawie nieważkie.

— Pamiętasz nieważkość?

— Gdybym ich nie widział, zapewne nie uwierzyłbym, że taki stan istnieje. Gdziekolwiek.

Znowu nacisk na klatkę piersiową, jak stopa ciężkozbrojnego hoplity, zanim miecz przez gardło przygwoździ kark do ziemi. Kolejna perturbacja w słonecznym kotle wypełnionym nadprzewodliwą neutrinową cieczą i masa planety odzywa się rezonansem na relatywistyczny kurcz gwiazdy. Czasami zdaje się, że jeszcze trochę i wręgi żeber trzasną pod ołowianym brzemieniem pancerza i wyjdą na wierzch drzazgami stalowej rozety.

Nie pozostaje nic innego, jak leżeć, na ironię losu stanowiąc sobą parafrazę mitologicznego Anteusza, który zamiast czerpać — oddaje ziemi własną siłę.

Leżymy. Czy ktoś z nas mógł przewidzieć taki koniec? Kiedy „Foot” przełamał barierę subprzestrzeni i wszedł w płaszczyznę ekliptyki układu, gwiazda była podobna do białego karła, na ekranie maleńka niby główka od szpilki, promieniująca błękitnawą poświatą akrecji. Niepozorny, dogorywający świat. Obok drugi gwiezdny komponent i samotna planeta. Bilardowa kula odbijająca się od jednego do drugiego składnika układu, zwijająca orbitę w ścisłą pętlę ósemki. Krążyła wokół zwykłych gwiazd — ostatecznie nie wszystkie neutronowe gwiazdy objawiają się migotaniem pulsarów.

Niedługo zmiana przestrzennych konstant ogarnie całą kolapsującą sferę i nic z nas nie zostanie w układzie, który ma centrum ogniskujące grawitacyjne impulsy wszystkich składników.

— Denis słyszał tę twoją historię z Achernar? — odzywam się po długim milczeniu. — Mogło to być dla niego ciekawym przyczynkiem do studiów nad sobą i psychiką człowieka. Ja na przykład do dzisiaj wyobrażam sobie Denisa zupełnie inaczej.

— Obawiam się, Klet, że dzielił nas zbyt wielki dystans. Jego i mnie. Nie było mi do zwierzeń.

— Ze mną rozmawiasz jak równy z równym.

— Tutaj nie ma wyboru. Jesteśmy sprowadzeni do jednego poziomu.

— Dziękuję za szczerość.

— Jesteśmy na równi. Ty, ja, nawet Assunta. Denis… Denis chyba nie.

— Czy tylko dlatego, że jego ciało jest tysiąc razy większe i cięższe? On swoje ciało czuje tak samo, jak my.

— Ciekawi mnie, czy on nas widzi teraz.

— Denis?

— Tak. Kiedy wychodziliśmy, kamery zewnętrznej wizji działały jeszcze.

— Może mieć blokowaną percepcję. Wskazuje na to brak radiowego kontaktu.

— Raczej ma po prostu odłączone ośrodki dyspozycyjne. W takich jak on to zazwyczaj pierwsze nawala. Informację z zewnątrz powinien odbierać. I, wiesz co, Klet? Jeśli on widzi, to musimy z góry zabawnie wyglądać: trzech facetów rozciągniętych na ziemi, żaden ani drgnie. W dodatku jeden twarzą w dół, jakby się modlił do własnego odbicia w zwierciadle.

— Trzy ryby, które przypływ morza wyrzucił na brzeg.

— Mówiłem, że ostatnio miewasz ciekawe skojarzenia. Sęk w tym, że przypływ morza to działanie ślepej natury, a te ryby połknęły przynętę i haczyk z ołowiem.

— Co przez to rozumiesz?

— Nic.

Znowu cisza. Można jej pragnąć, kiedy rozum walczy z grą pustych słów, lecz kiedy zapada milczenie — nie sposób go wytrzymać, obsesja ciszy daje się we znaki nawet takiemu, jak ja. Czyżby Tozzi miał rację? Dowiem się, kiedy zostanę sam. Gdzieś poza sferą ciszy suche poskrzypywanie, szklane warstwy zacieśniają monolit płyt, amortyzatory „Foota” trzeszczą pod narastającym ciężarem stalowego kadłuba.

— A–a–a!…

— Tozzi!

— Cz–czu–u–jesz, Klet?

Pechowiec Tozzi. Zawsze miał pecha. Nawet teraz butle z tlenem uwierają go w plecy stukilowym garbem, wgniatają się między łopatki.

Jak to mówił Assunta, kiedy mógł jeszcze mówić? Mówił, co czuje człowiek leżący na wznak — coraz trudniej oddychać, trudniej przymknąć powieki, nieprzeparta siła odciąga je na skraj ocznej gałki, rozwodniony purpurowy kisiel, wierzch oka gniecie siatkówkę, dławi nerw wzrokowy — głupie uczucie, jakby tubka rogówki wyciskała z siebie szklistą zawartość, żeby przetoczyć ją z oczodołu w kapilar czaszki, w głąb mózgu, na dno świadomości. Czy Tozzi też czuje coś podobnego?

— Mów, Klet. D–do–póki mo–o–żesz, a ja słyszę. One… są jeszcze?

— Są.

— I ciągle nad nami?

— Bez przerwy. Nawet jakby przybyło trochę. Tańczą w powietrzu nad dziobem „Foota”, prześlizgują się dołem, widocznie pod dyszami zostało nieco prześwitu.

— Ciekawe, skąd się wzięły.

— Tutaj nie ma i nigdy nie było tego, co przyjęliśmy określać mianem biosfery. Na martwej planecie nie może powstać jeden jedyny gatunek żywych stworzeń, choćby to były tylko owady.

— Żadnej rośliny?

— Wiesz przecież.

— Czy to nie dziwne, że od startu z bazy nie spotkaliśmy nigdzie odrobiny zieleni?

— Nawet mech nie miałby gdzie zapuścić korzeni na takiej powierzchni. Tutaj nie może istnieć życie.

— A skąd my wzięliśmy, że one… żyją?

— Tak powiedział Assunta.

— Mylił się.

— Ostatecznie jest biologiem.

— To nie znaczy więcej niż ty — fizyk, ja — astronom czy Denis — pilot. Tutaj nasza wiedza jednakowo traci znaczenie.

— Może dla nas trzech. Assunta był człowiekiem, jedynym…

— D–do–kończ. J–je–dynym p–praw–dziwym, co?

— Nie, nie tak, Tozzi.

— A–a–a!

— Widzisz. I ty, jak on, czujesz ból. To nie jest takie proste. A jednak on był człowiekiem.

— Bzdura! Nie mnie… ciebie to boli! Ja zawsze mogę powiedzieć, że mnie to nic nie obchodzi, chociaż po operacji dostałem stalową intarsję kręgosłupa i ogniwa ferromagnetycznej pamięci. A jednak to, że żyję, zawdzięczam tylko tej właśnie cyborgizacji, starczało jej na tyle, żeby wytrzymać dłużej niż Assunta. On potrafił tłumaczyć, czym jest brahman człowieka, i ubolewać, że nie możemy znaleźć go w sobie. A jednak żyję ja!

— On również nie umarł.

— Cha–cha–cha: Łudzisz się. Wierzysz w niego. A ja ci mówię, że z niego już zimny trup.

— Posłuchaj, jak oddycha.

— Nie chcę! Jestem od niego wytrzymalszy! Przyszłość należy do takich jak ja!

— Co znaczy przyszłość: godzina czy dwie?

— Myślę o perspektywach ewolucji całego gatunku człowieka.

— Z tego punktu widzenia wzorcem kolejnego etapu rozwoju naszej cywilizacji mogę być również ja lub Denis…

— Cha–cha–cha–a!!

— Nawet on. Tutaj przetrwam ja nieco dłużej od ciebie. Denis przeżyje nas wszystkich. W każdym z nas jest coś z prawdziwego człowieka. Zresztą podobno wszystko, co tworzy człowiek, nawet w skali kosmosu, nosi piętno jego ręki, właściwie — jego kultury, z ambicjami, moralnością, przesądami i całą resztą. Nie zostaliśmy stworzeni, żeby głowić się nad tym. Z równym powodzeniem możemy teraz roztrząsać, jak pochwycić bodaj jedną sztukę z tych barwnych motyli.

— Z–za–czekaj, Klet. Ch–chyba zno–owu… Miałeś rację. To jest jak przypływ morza, za każdą falą sięga głębiej.

— Skokowa gradacja.

— Ile ich było? Podobno największa jest dziewiąta fala.

— Największa i ostatnia.

— T–tyl–ko n–na Z–zie–mi. T–tutaj koniec n–nie może być t–tak bez–sensowny…

Jak długo on będzie jeszcze mówił, koślawiąc język i coraz bardziej rozciągając graniczne głoski sylab. Dlaczego nie dano mu, w miejsce serca, układu sprzężonych z reaktorem ssąco — tłoczących pomp?

— A j–jednak cz–czasami ch–chciałbym móc, jak As–sunta…

— Zapomnieć?

— Raczej poznać, na czym polega jego wewnętrzny wzrok.

Niepotrzebnie się łudzisz, Tozzi, że nasz koniec w czymkolwiek różni się od śmierci Assunty. Choćby nawet odnalazł skraj drogi, którą kroczył mitologiczny Tathagata. Zresztą za późno; aby zrozumieć tajemnicę brahmana, Budda potrzebował aż czterdziestu dziewięciu dni.

Została może godzina. Chciałoby się odjąć wagę sygnalizacji źrenic, ale wystarczy przekrzywić głowę, wysiłkiem woli łamiąc bezwład karku, aby kątem oka dostrzec osiadły ciężko korpus statku. Wywinięte wargi sinego metalu obnażają w rozdarciu baterię dysz zbitych ciasno palisadą organowych piszczał. Widać spiralę przewodów chłodzenia, z których dawno wycieki płynny hel.

Koniec dnia. Słońce chyli się nad równiną w aureoli świecenia czerpiącego energię z upadku cząsteczek porwanych w sferę przyciągania gwiazdy z chromosfery drugiego składnika układu. Teraz drugi gwiezdny komponent ukryty jest za błękitną tarczą, lecz taka opozycja niebieskich ciał tylko potęguje inne siły, dla nas znaczące więcej niż światło.

— Niedługo zmierzch, Tozzi.

— W–wiem.

Przez gładkie zwierciadło przemierza rozmyty cień „Foota” — gigantyczny zegar słoneczny. Jesteśmy jak oznakowanie pór dnia na kamiennej tarczy: gdzie leży Assunta — tam był świt, mniej więcej w południe cień nakrył Tozzi leżącego twarzą do ziemi, jeszcze pół godziny i dosięgnie mnie. Jeśli się zastanowić, jaki w tym filozoficzny podtekst: na początku byli tacy jak Assunta.
Nagłe wrażenie, jakby pod prasą ciała blachy pancerza wrosły na plecach osmozą molekuł w jałowy, szklisty grunt. Bzdura — jeszcze żyjemy, choć Tozzi oddycha ciężej. Trzeba mu pomóc, czymkolwiek zająć jego myśli.

— Tozzi?

— T–tak, Klet.

— Kiedy schodziliśmy do lądowania, tam nad równiną…

— W–wi–dz–działem.

— Nie jesteśmy pierwsi.

— T–to pocieszenie? Zapewne i nie ostatni.

— Po raz pierwszy widziałem tego rodzaju konstrukcyjne rozwiązania statków.

— Wraki zgniecione jak muchy na szybie.

— Cmentarzysko.

— Planeta–pułapka.

— Aż kosmosu wyglądała zupełnie niewinnie.

— W–wiesz co, Klet? Przyszło mi na myśl, że taka planeta nie mogła powstać samoistnie, tym bardziej w układzie podwójnych neutronowych gwiazd. W dodatku to dziwne powiązanie z obydwoma składnikami… Tak dziwne, że nikt chyba, żaden ze statków obojętne jakiej cywilizacji, nie oprze się, żeby nie zajrzeć tutaj. Ona nie powstała sama.

— Znasz inną przyczynę? Nawet Assunta nie wierzył w bogów.

— Ty, Klet, patrzysz w górę, co najwyżej możesz ocenić lustrzaną powierzchnię równiny. Ja patrzę w dół. Pozornie mętne szkliwo, ale kiedy tak leżysz całą dobę, zaczyna w nim majaczyć jakaś głębia, tysiące warstw, pod które przenika spojrzenie, jak w perspektywie dwóch ustawionych naprzeciw siebie zwierciadeł, w nieskończoność. To nie planeta, lecz pęcherz z ołowiowego szkła, może pozostałość wymarłej cywilizacji, jakaś monstrualna konstrukcja. Szkoda, że nie zdążyliśmy poznać, co kryje się pod zewnętrzną glazurą.

— Nic straconego. Niedługo rozstąpi się pod nami kryształowa łuska albo wessie w szklany miąższ.

— N–nie żartuj, Klet. Przecież ja widziałem…

— Co?

— Na pewno z wyczerpania, lecz tak mi się zdawało, że tam, w głębi, przez mgłę widziałem ich tysiące, sinych i ze szkarłatu, czasem nakrytych pokrowcem czarnych prześcieradeł albo wyblakłych od tysiącletniego zawieszenia w fizjologicznym roztworze, który jednak nie odebrał życia barwnym stawonogom, rozrosłym kępom krzaczastych, wielogłowych radiolarii lub przezroczystym w larwianej bieli koloniom fagocytów i półpłynnych ameb…

— Tozzi! Majaczysz.

— Nie, Klet. Ja zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, ale posłuchaj tylko. Ktokolwiek stworzył ten świat — musiał w tym widzieć określony cel. Nie wyobrażam sobie, czemu może służyć układ neutronowych gwiazd w sprzężeniu z planetą periodycznie ogniskującą w sobie grawitacyjny potencjał obydwu składników… A przecież oni tam są! Jakby zebrani z tych wszystkich statków rozmiażdżonych dokoła, czasem bardziej niesamowici od maszkar wyśnionych w schizofrenicznym śnie.

— Sam powiedziałeś: planeta — pułapka. Przeraźliwa pracywilizacja uzupełnia kolekcję kosmicznych pierwotniaków. Jak naszych poprzedników, tak i nas zgubiła ciekawość, zwykły głód wiedzy, charakterystyczny dla wczesnego stadium rozwoju każdej cywilizacji. Zwabiła nas niezwykłość planety i oto nowy eksponat w kolekcji, której właściciel być może zapomniał o zarzuconej przynęcie.

— N–nie żartuj, Klet.

— Jesteś wykończony, Tozzi. Odpocznij i nie mów tak wiele.

— Nie mogę! Rozumiesz? Co z tego, że już koniec! Ja to rozumiem. Ale zdarzyło się tak wiele, a my właściwie nic nie zrozumieliśmy i nadal nic nie pojmujemy. Pamiętasz: Denis powiedział, kiedy przelatywaliśmy nad równikiem, że zarejestrował obraz statku prawie nietkniętego.

— Zaskoczyło ich po wylądowaniu. Mieli odrobinę szczęścia, podobnie jak my. Po zagarniętych z przestrzeni pozostawał jedynie metaliczny kleks, nawet bez krateru, jak rozbryźnięta kropla rtęci.

— Jeśli tu przestrzeń zwija pełny kolaps, to i tak powinno ich rozgnieść na powierzchni zwierciadła. A jednak tamten statek ocalał. Według Denisa kształtem przypominał dysk.

— Pewnie przylecieli z planety o potwornym ciążeniu.

— Jak nasz Jowisz.

— Mało. To musiało masą dorównywać gwieździe. Przecież w końcowej fazie kursu przestrzeni ciążenie przekracza tu wszelkie granice, a statek jednak pozostał cały. Jak łatwo mówić o fazie końcowej, kiedy wystarczy przymknąć powieki, aby pamięć wznowiła w mózgu projekcję urwanych kadrów z tego, co było na samym początku:

…Denis sprzężony z układem sterowniczym prowadzi do lądowania. Przez ekran pełznie cień statku karykaturalnie zdeformowany w wyłupiastej soczewce globu, wielkiej i gładkiej, rozlazłej aż po horyzont, wypolerowanej w pracowni jakiegoś kosmicznego Spinozy — szlifierza diamentów.

Wreszcie odbicie wsparte na drżącej kolumnie żaru. „Foot” zawisa nieruchomo i wtedy coś szarpie nagle, ściąga go na stalowoszarą powierzchnię zwierciadła…

…Wychodzą na zewnątrz, żeby dokonać oględzin rozprutego kadłuba. Pierwszy spuszcza się po trapie Gloom. Staje na szeroko rozstawionych nogach, olbrzymie stopy płasko przywarte do gruntu, kula nagiej czaszki obraca się dokoła, wodząc wzdłuż linii horyzontu tęczami owadzich, mozaikowych źrenic. Meldunek do czekających w śluzie i schodzą kolejno: Tozzi, potem Assunta. Tozzi w błękitnym skafandrze, wysoki, rozrosły w barkach, pod szklanym hełmem ciemne oczy i przystrzyżone krótko czarne włosy. Assunta szczupły, najniższy z trzech, twarz o zapadniętych policzkach, długie białe włosy, oczy guru. Denis zostaje w środku — mózg statku nigdy nie opuszcza dała. Trzej, którzy wyszli, rozchodzą się wokół organowej baterii dysz. Stoją. Grawitacyjny młot uderza raz jeszcze, podcina kolana. Osuwają się na wznak

— Gloom bardzo powoli, jakby przez moment starczało mu sił, żeby przeciwstawić się sile ciążenia. Assunta wydaje jęk — zaczepy tlenowych butli gniotą ramiona — pierwszy nie wytrzymuje Tozzi. Odwraca się na brzuch, tak wygodniej, lecz z powrotem się już nie przewróci. Nakrywa ich trzecia fala i Tozzi pozostaje z twarzą rozpłaszczoną na szybie hełmu wdławionego w ziemię.

— M–mów, Kle–et — rzęzi świszczącym oddechem. — D–dopóki widzisz.

— To wygląda jak taniec, jakby odprawiały swoje tajemnicze misterium.

— Os–tat–nia posługa.

— I coraz ich więcej, przylatują z daleka. Fantasmagoria. Czy na nie nie działa ciążenie?

— Chciał–bym…

— Co, Tozzi?

— Mieć takie skrzydła — a–a!…

Nowy przypływ ołowiu w przykute do ziemi ciało. Prawdziwy człowiek, jak mawia Tozzi, miałby już dawno w miejscu mózgu zwyrodniały skrzep śluzu pod sklepieniem czaszki. Przyszłość należy do nas.

— Kle–et!… To nie może być już tera–az!

— Spokojnie.

— Dlaczego dano nam świadomość, która p — pot — rafi przetrwać śmierć ciała?

— Nie na długo.

— Ale j–ja czuję, j–jak ob–umierają tkanki pozbawione dopływu krwi, jak trzeszczą żebra, a żelazny garb przełamuje kręgosłup. N–nie mo–o–gę, Klet! Gdybym umiał się modlić o śmierć… Tego Assunta nas nie nauczył… Dajcie mi zginąć wreszcie. Albo zdejmijcie to brzemię z pleców!

— Bogowie nie istnieją.

— N–nie w–wiem. J–ja nic… n–nic nie wiem! Tylko chcę żyć, zdejmijcie mi z pleców chociaż te przeklęte butle z tlenem!

— Żaden z nas nie podniesie się z ziemi.

— Żaden z nas… Ale ty przecież… Klet! Ty przecież naprawdę jesteś Gloom!

— Wiem.

— Nie masz szkieletu, jak owad jesteś ściśnięty zewnętrznym pancerzem i jesteś tak potwornie silny…

— Nie mogę ci pomóc.

— Nie wierzę! Ty nie chcesz, boisz się o siebie. Myślisz, że przetrwasz…

— Jak możesz, Tozzi!

— Gloom, jesteś robotem, maszyną i musisz słuchać, jak ja słuchałem Assunty, a Denis ciebie… Jestem człowiekiem bardziej niż ty!

— Czego chcesz?

— Spróbuj wstać.

— Nie mogę.

— Rozkazuję ci: wstań i idź! Żałosny skurcz stalowych mięśni.

— N–nie m–mo–gę.

— Jesteś maszyną, zwykłą maszyną i musisz słuchać. Nie wolno ci tak mnie zostawić! Rozumiesz, co to znaczy? Ja u–mie–ram. Glo–o–om!

Czarne płaty wirują przed oczyma. Wysiłek mięśni zaćmiewa zdolność rozumowania. Tozzi ma rację. Nie wolno zostawić — człowiek umiera.

— Wstań i idź.

Naga równina widziana przez mgłę. W dole odbicie, tak bardzo znajoma i obca twarz, przesuwa się poprzedzając tułów taszczący przed sobą przywarty do ziemi łeb — czarną kulę o pozbawionych wyrazu źrenicach. Struna .grzbietu w bolesnym spazmie, dłonie i stopy jak płetwy wykoślawione na boki, milimetr po milimetrze można pełznąć do przodu.

Czyjś głos: „Wstań i idź!” Trzeba wstać — nie jesteś człowiekiem, nie czujesz nic i nie znasz, co to prawdziwy ból. Jesteś maszyną. Gloom! Rozkaz brzmi: wstań!

W połowie drogi. Dłonie wparte w śliską powierzchnię zwierciadła, Assunta by nie pozwolił, zawsze mówił, że Gloom też czuje, może po swojemu, ale na pewno. Dlatego dał mu ludzkie imię — Klet. Lecz teraz nie jesteś ani jednym, ani drugim. Umierający woła Szymona z Cyreny, musisz iść, zdjąć mu z barków jego krzyż.

Wypukłość zwierciadła usuwa się w dół. Kolumny nóg dźwigają talów przemieszczający się w łożysku bioder, jakby każda część ciała utraciła zwykłą synchronizację anatomicznych elementów. W dole odbite w lustrze czarne widmo o dwóch nogach, z parą dłoni — trójpalczastą kiścią zwieszonych po bokach, i z czarnym czerepem wdławionym w ramiona.

Stoję. Nogi — widełki kamertonu wbite w szkło — wibrują. Kto dożył na nie balast głowy i bezwładnych rąk?

— Idź!

Krok.

Dająca fizyczne wsparcie linia pionu utraciła materialną treść. Kołowrót nieba i ziemi. Twarzą w dół — na spotkanie własnego odbicia — niech się połączą w jedno. Trzask.

wszechświat pęknięty na pół — z czeluści czoła sypią się czarne kryształy wylewają się zwartą masą przed jeszcze widzące źrenice jakie to dziwne — myśleć czymś co się znajduje już poza tobą
assunta mówił — trzeba zapomnieć o przestrzeni trzeba blokować informację aż do zatracenia zmysłowej percepcji trzeba sprowadzić elektryczną aktywność mózgu w sferę konsonansu fal beta — niech naszą świadomość zdominuje intuicyjna przytłumiona sfera doznań — jedyny sposób by na ułamek nieskończoności zostać prawdziwym człowiekiem.

— Kle–et! Co z to–o–bą?

— As — sunta mówił…

— Nie wierzę…

tampon czerwieni assunta mówił że w każdym z nas jest coś z człowieka w każdym z nas czterech w którym najwięcej?

kosmiczny statek to jeden zespół

elektroniczny mózg

automat

cyborg

i człowiek

już nie istnieje wzrok

spokój — trudno policzyć przypływy ciążenia nie uczyniły nam szkody nic nad to że niedługo wycisną do reszty jak ostatnią kroplę wilgoci z kamienia — martwy motyl też nie traci tęczowej gamy na wiotkiej

błonie skrzydeł choć do kartonu przyszpila go stalowa igła

siódmy kurcz przestrzeni

motyl trzepocze tuż przed twarzą siada na mozaikowych tarczach oczu które patrzą nic już nie widząc obraz wdławiony w komórki rozsypanego mózgu bez pośrednictwa wzroku — dlaczego wzór skrzydeł pozbawiony akcentu zieleni — najmniejszej odrobiny w barwnym korowodzie — chlorofilu — liści — trawy — co ma do tego maszyna?

tylko czarne motyle i tułowia szkarłatne i skrzydła sypiące fioletowym pyłkiem obok srebrno — złote widma prehistorycznej ważki wyklute z bursztynu

ósma amplituda grawitacyjnego pulsu

a klatka była kryształowa zdobiona złotem i perłami

gdybyśmy stanęli razem na sąd ostateczny — głos tozzi bez lęku śmierci — w którym z nas więcej?

wewnątrz na świat się otwierała i na maleńką noc z gwiazdami — szept denisa wyraźniejszy jakby — bioprądy alfa delta teta czy można słyszeć i widzieć kiedy nie istnieją zmysły widocznie można tak nas

uczyłeś assunta miałeś rację

trzeba tylko bardzo chcieć — szkoda że tak późno — wszystkie rzeczy złożone ulegają rozkładowi takie jest ostateczne wygaśnięcie Twoja parinirwana

dziewiąta fala

Pierwszy dostrzegł ich Argaw z Czerwonego Karła. Znak pojawienia się Nieznanych ściągnął Odbicia z najdalszych okolic i, kołując nad zwierciadłem równiny, z niepokojem wyczekiwali, aż się dopełni rytuał i sublimat pracywilizacji w zalustrzanym kraju przetrawi porcję informacji z organicznych nośników zagarniętych z przestrzeni.

Nieczęsto można powitać Nowych — tysiąc pulsacji minęło od chwili, kiedy daremnie czekali nad dyskiem prawie nietkniętym, aż Rają z Trójcy Cefeid przypomniał legendę swojego gatunku, podanie o statkach, których budowniczowie nie znali nic, prócz rozumu. Ten nowy też był niezwykły — surowy stożek wytoczony w srebrze. Wokół niego skorupy ze szkła, stali i sztywnej materii dawno już wsiąkły w grunt, lecz nie pojawił się przy nich najlżejszy bodaj ruch. Nie było Odbicia w zwierciadle planety. Zwierciadło jest nieomylne, jeśli nic nie ma, znaczy — nie było.

„Nic, prócz rozumu” — ze smutkiem pomyślał Argaw z Czerwonego Karła. I wtedy zobaczył ich nad wrakiem statku. Było ich czterech, nie różniących się między sobą i takich, jak inne Odbicia, a jednak ich przyjście niosło coś dziwnego. Argaw nie pojmował długo, czym różnią się od reszty roju, zanim zrozumiał, że skrzydła mają zielone.

1975 r.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.