Złoty syn

Futurystyczny – okrutny – „Rzym”

Autor: Adrian 'adrturz' Turzański

Złoty syn
Obawiałem się tej książki. Pierwszy tom bardzo mi się podobał, chociaż nie grzeszył oryginalnością. Wiedziałem, że Złoty syn jest drugą częścią trylogii Red Rising, a niepisana zasada sprawia, że większość środkowych tomów w takich cyklach stanowi czysty zapychacz. W pewnym sensie reguła ta obowiązuje również tutaj, choć w mniejszym stopniu, niż można by się spodziewać.

Złota krew otworzyła przed czytelnikami wrota do świata odległej przyszłości, gdzie znane nam normy moralne i społeczne struktury nie istnieją. Ludzkość ponownie podzieliła się na szlachetnie urodzonych (Złotych) i plebs (Czerwonych), czyli biedotę zmuszoną do pracy, aby arystokracja mogła żyć dostatnio. Pierwsza część właściwie opowiadała o kulturze Czerwonych, włączając w to działania ruchu oporu oraz świadomość zbiorową. Złoty syn z kolei pokazuje tę drugą grupę, acz z tej samej perspektywy – Darrowa. Chłopak nienawidzący Złotych i obarczający ich winą za śmierć ukochanej, musiał przebyć długą drogę, aby udało mu się oszukać wszystkich i stać jednym ze Złotych. Plan był prosty: dostać się na wyżyny, aby później móc zniszczyć znienawidzony system. Jak do tej pory idzie mu świetnie – staje się jednym z najzdolniejszych absolwentów Instytutu Marsa, jego reputacja wśród elit staje się coraz bardziej znacząca, lecz wszystko ma swoją cenę… Nie chodzi wyłącznie o trud znoszenia tej sytuacji i ciężką pracę, ale również o fakt, iż sukces musiał okupić śmiercią przyjaciół – i nie pomaga mu nawet to, że pozbył się dzięki temu wielu wrogów. Pomimo, że wszystko idzie po jego myśli, otoczenie staje się coraz bardziej nieprzyjazne, a on zaczyna odkrywać jeszcze więcej tajemnic i zasad, rządzących tym bogatym, acz przesiąkniętym fałszem światem.

Nie będę ukrywać, że powyższy schemat rozwałkowali już o wiele bardziej cenieni literaci – i nierzadko robili to o wiele lepiej. Bohater, fabuła i świat – wszystko w wariancie dystopiijnym po raz wtóry z rzędu może okazać się mdłe. Autor zresztą nie kryje się z tym, że czerpał całymi garściami od innych twórców. Nawet to, co dodał od siebie, czyli strukturę uniwersum i rytuały godne greckich mitów, nie jest zbyt odkrywcze. Mimo to, czytelnik znając ten sztampowy świat, brnie w niego dalej. Podobno najbardziej lubi się te piosenki, które już znamy, i tak samo jest w przypadku drugiego tomu Red Rising. Śledzenie losów pokrzywdzonego przez los bohatera, dążącego do zemsty i ukarania przeciwników najwyraźniej chyba sprawia nam przyjemność, skoro potrafimy tysiąc razy poznawać tą samą opowieść, ubraną tylko w inne szaty. Jeżeli chodzi o pozostałe postaci, to pisarz całkiem ciekawie zarysował ich sylwetki, bowiem wyróżniają się indywidualnymi cechami – usposobieniem czy wyglądem, aczkolwiek stanowią wyłącznie tło dla perypetii protagonisty.

Pierce Brown skupia się na zaprezentowaniu sytuacji ciemiężonego ludu, niemoralnych zachowań rządzących oraz hierarchii, mającej z jednych czynić rasę panów, a z drugich niemal niewolników. Bohater przechodzi szereg zmian wewnętrznych, w pewnym momencie nawet zdaje się, że zaczyna rozumieć po części znienawidzoną grupę, lecz mimo to wciąż zamierza ich zniszczyć. Podoba mi się, że autor nie poprzestał wyłącznie na pokazywaniu jednej ze stron, lecz tym razem dokładniej odtworzył realia Złotych – i to ponownie z punktu widzenia znanego nam protagonisty, co stanowi pewien smaczek. Możemy poznać subiektywne zdanie kogoś spoza ich kręgu kulturowego, a nie spoglądać na wszystko z pryzmatu jednego z nich – choć z drugiej strony stronniczość poglądowa może co nieco ująć. Co ciekawe, świat nie kończy się tylko na Złotych i Czerwonych, są jeszcze inne kasty, jak Szarzy czy Niebiescy, lecz oni nie odgrywają tak istotnych ról w fabule, a jedynie spełniają rolę pośrednich warstw pomiędzy tymi dwiema.

Dużym plusem powieści jest jej wyważenie. Mamy tu sporo akcji, nie brakuje dialogów i informacji o świecie, przedstawiane wydarzenia nie nudzą, wręcz przeciwnie są całkiem interesujące i potrafią trzymać w napięciu bądź dostarczyć oczekiwanych faktów, a momentami nawet sprawiają, że czytelnik się uśmiechnie. Książkę czyta się jednym tchem, niemal bez przerw, co sprawia, że da się ją skończyć w trzy-cztery wieczory, czerpiąc z tego pełną satysfakcję. Oczywiście, o ile ktoś nie nastawi się na wyszukane dzieło.

Złoty syn to nic nowego i odradzam go wszystkim, którzy szukają wyłącznie nowatorskich podejść i ambitnej lektury – tu tego nie znajdą. Z kolei czytelnicy pragnący w miarę lekkiego czytadła, niezobowiązującej historii i czegoś, co nie zmusza do sięgania co chwilę po słownik, znajdą w powieści Browna wiele dobrego. Jasny, zrozumiały język, pierwszoosobowa narracja oraz niewymyślny styl pozwalają przebrnąć przez pięćset stron tytułu w kilka wieczorów. I jak wspomniałem we wstępie, czyta się dobrze, aczkolwiek prostą metaforę pełnego odbioru można odnaleźć w kulinarnej analogii – hamburger też jest dobry, ale raczej mało wartościowy.