Za horyzont

Bardzo wąskie horyzonty

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Za horyzont
Wielu czytelników przez lata zakładało, że każda powieść fantastyczna rozgrywa się według tego samego schematu – zaczynając od bohatera w tawernie, który musi znaleźć drużynę, żeby wykonać mniej lub bardziej skomplikowany quest. I choć komuś, kto śledzi literaturę fantastyczną może się wydawać, że żaden dzisiejszy autor nie odważyłby się na powrót do tej niechlubnej kliszy, to niektórzy wciąż próbują. Jednym z nich jest Andriej Diakow, autor Za horyzont.

Petersburskie metro już niedługo stanie się świadkiem krwawych wydarzeń – nadciąga wielka wojna. Gleb spodziewa się, że Taran, jako doceniony stalker i lokalny bohater, włączy się do walki i pomoże w odparciu szalonych Wegan. Mężczyzna jednak zaskakuje przybranego syna i postanawia zabrać swoją drużynę w daleką podróż. Jej celem będzie odszukanie świętego Graala świata po apokalipsie – środka, który potrafi błyskawicznie odkażać napromieniowaną ziemię.

Za horyzont to finalny tom trylogii Do światła (otwartej przez powieść pod tym samym tytułem) Andrieja Diakowa, osadzonej w Uniwersum Metra 2033. W powieści czytelnik ponownie spotyka starych znajomych z Glebem i Taranem na czele i wraz z nimi wyrusza w daleką wyprawę. I tutaj pojawia się problem: ich przygody w żaden sposób nie różnią się od tego, co znamy z pozostałych książek serii. Lektura kolejnych powieści o metrze powoli przemienia się w błędne koło – jedna bliźniaczo przypomina drugą, przez co czytelnik czuje się, jakby cały czas tkwił w miejscu. Zmieniają się tylko gadżety i nazwy. Za horyzont wyróżnia się na tle pozostałych zaledwie kilkoma drobnostkami (które zresztą pojawiają się dopiero w końcówce): prawdopodobnie pierwszym w serii samolotem, dosyć ciekawą wizją mutantów (o dziwo, wcale nie popromiennych) oraz próbą interesującego przedstawienia relacji na linii ojciec – syn. Ta ostatnia niestety się nie powiodła. Zresztą to stwierdzenie można odnieść do całej powieści – niewiele rzeczy się w niej udało.

Razi też zalew fabularnych klisz. Pisarz co jakiś czas próbuje kluczyć, próbuje zwodzić czytelnika, ale wystarczy minimum uwagi, żeby błyskawicznie przejrzeć wszystkie jego sztuczki. Mówiąc inaczej, od razu widać, gdzie na bohaterów czyha niebezpieczeństwo i który z nich okaże się zdrajcą. Więcej nawet – łatwo zgadnąć, komu nie uda się przetrwać trudów podróży. To wszystko sprawia, iż w lekturę Za horyzont naprawdę trudno się zaangażować; tym bardziej, że bohaterowie pozostają czytelnikowi zupełnie obojętni. Wspomniałem już, jak słabo Diakow radzi sobie z kreśleniem relacji między Glebem i Taranem. Warto ten temat rozwinąć, bo mówi sporo o całej powieści. Pisarz próbuje zaaplikować odbiorcy silne emocje stawiając dwóch głównych bohaterów w ekstremalnej sytuacji. Problem w tym, że i infantylny Gleb, i wiecznie niezdecydowany Taran reagują na nią bardzo sztampowo. Cała scena wygląda na żywcem wyjętą ze średniej jakości serialu dla młodzieży. To nie brzmi jak dobra rekomendacja, prawda?

Gwoździem do trumny jest niesamowicie chaotyczna końcówka. Nazwanie tego, co dzieje się w finalnych scenach deus ex machiną byłoby niedopowiedzeniem. Złośliwość przywołuje na myśl inne określenie – "seria niefortunnych zdarzeń". Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zupełnie nieoczekiwany epilog. Niestety, trudno mówić w tym wypadku o pozytywnym zaskoczeniu. To raczej ostateczne zaburzenie wewnętrznej logiki powieści.

Za horyzont zamyka trylogię Do światła i można podejrzewać, że większość czytelników będzie z tego powodu zadowolona. Poziom kolejnych tomów konsekwentnie się obniżał, a część trzecia jest odgrzewanym kotletem, w którym pozytywów trzeba szukać ze świecą w ręku. To propozycja tylko dla najbardziej zagorzałych miłośników Uniwersum Metra 2033.